Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

27.2


Już dwie godziny po jej odejściu żałował, że pozwolił jej przekroczyć granice domostwa i zniknąć z mężczyzną, którego Mara nawet nie znał. Chociaż nie zamierzał więzić Jadwigi, teraz odezwały się w nim pierwotne instynkty, które nakazywały ruszyć za nią w pogoń i przyciągnąć ją do domu, choćby i za włosy. Zdusił je, wściekły sam na siebie. Może tysiąc, dwa tysiące lat temu by to przeszło, a ona tylko podziękowałaby mu, że o nią zawalczył. Teraz trwał jednak w najlepsze dwudziesty pierwszy wiek, a Jadwiga nie była księżniczką, bezwolnie poddającą się woli mężczyzn.

Gdyby chciała do niego wrócić, już by tu była. Skoro nie chciała, nie miał prawa o nią walczyć.

Żałował tylko, że nie zdążył powiedzieć jej tych wszystkich rzeczy, które powinna wiedzieć. Że nie wytłumaczył sposobu, w jaki ją potraktował. Powinna wiedzieć, że nie odrzucił jej, nie w takim sensie, w jakim przez całe życie czuła się odrzucana jako wychowanka domu dziecka. Brzmiało to banalnie, jak w tych wszystkich ludzkich filmach romantycznych, ale problem tkwił w nim, nie w niej.

Powinien iść do pracy. Powinien zająć czymś ręce i myśli, wziąć prysznic, założyć garnitur, przywdziać na twarz uprzejmy uśmiech i negocjować otwarcie kolejnej należącej do jego sieci wypożyczalni samochodów gdzieś w Europie. On jednak nie potrafił się na to zdobyć. Nie miał siły, by wstać z łóżka, nie mówiąc już o wizycie w łazience. Tylko ostatki wolnej woli i platynowy sygnet trzymały go jeszcze w ludzkiej postaci, lecz gdzieś w głębi piersi czaiło się uwięzione dzikie zwierzę. I zdecydowanie chciało się wydostać na wolność.

Gdyby zrobił cokolwiek, co wymagałoby choć odrobiny energii, pewnie by wybuchł. Nawet się nad tym nie zastanawiając, ściągnąłby pierścień i porósł futrem. Wiedział, że jest potworem niezależnie od formy, ale jakoś lepiej się czuł, kiedy stwarzał przynajmniej pozory normalności. Leżał więc tylko na boku, spoglądając co jakiś czas na nocny stolik i przesuwające się wolno wskazówki zegarka. Potem zamykał oczy, zdawało mu się, że zasypiał, a kiedy znów je otwierał, jakby po kilku minutach snu, okazywało się, że minęło kilkadziesiąt sekund.

Śmierć była lepsza od stanu zawieszenia, w jakim się teraz znajdował.

Śmierć była znajoma. Była czymś, do czego powracał tysiące razy. Była niebytem, uczuciem, że nic go nie otacza, ciemnością, brakiem czasu, brakiem przestrzeni, brakiem bodźców z zakończeń nerwowych. A to? Czuł się, jakby ktoś zdjął mu czerep, wlał do środka rozpuszczone srebro i przyglądał się z uśmiechem, jak wrzący metal rozpływa się po ciele Mary, podczas gdy ten nie potrafi nawet wydobyć z siebie słowa. Mógł tylko cierpieć w absolutnej ciszy.

Nie, to nie do końca tak. Ciszę przerwało pukanie do drzwi. Mara był pewien, że to Babunia. Zmilczał, nie będąc gotowym na konfrontację z mądrością tej kobiety. Z pewnością znalazłaby rozwiązanie i powiedziała — całkiem trafnie — co powinien zrobić, ale on teraz tego nie chciał. Prędzej czy później będzie musiał stanąć z rzeczywistością twarzą w twarz, ale teraz chciał dać sobie choć jeden dzień na czystą rozpacz.

To nie tak, że rozpaczał tylko po odejściu Bluszcz. To była raczej tylko kropla, która przelała czarę. A emocje Mary gromadziły się od dawna — od powstania Fundacji, od śmierci jego rodziców, Zmierzchu Starych Bogów, od dnia, kiedy przestał znajdować się na szczycie łańcucha pokarmowego, a stał się zwierzyną, która musi uciekać przed większym i silniejszym drapieżnikiem. Od dnia, gdy zrozumiał, że jest potworem, że nie ma już szans na to, by odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Babunia, znacznie starsza od niego, twierdziła, że poradził sobie z tym doskonale. Z epoki na epokę znajdywał coraz to nowe zajęcia i sposoby na przetrwanie. Ale widział zbyt wiele śmierci stworzeń podobnych jemu — obdarzonych wrażliwością i inteligencją, a jednocześnie uznanych za potwory. Jednocześnie żył w ciągłym poczuciu niesprawiedliwości, w końcu on budził się do życia za każdym razem, gdy został zabity, a oni nie.

Gdy tylko przywiązywał się do ludzi, oni umierali. Kiedy pokochał istoty, które się nie starzały i które teoretycznie mogły pozostać nieśmiertelne, te ginęły albo w głupiej walce o szczeble władzy, albo z rąk Fundacji. Świat wokół pędził do przodu i Mara poddawał się temu pędowi, ale był już tak bardzo zmęczony, tak bardzo chciał się zatrzymać. Miał wrażenie, że widział już wszystko i ta trwająca setki lat wycieczka nie ma mu już nic dobrego do zaoferowania.

I wtedy poznał Lilianę, a ona także zginęła. Później jego serce zabiło mocniej dla jej córki — lecz i tę relację Mara pogrzebał kilkoma nieopatrznymi słowami. Wszystko przez chwilę paniki, że znów będzie tak samo, że znów będzie patrzył, jak Jadwiga odchodzi z jego życia, najpewniej na zawsze i bez własnej woli. Więc teraz pozwolił sobie na żałobę po wszystkim, co utracił, a czego nie miał czasu opłakać — od dawnego życia w pachnących borach, w których przez dziesiątki lat nie stanęła ludzka stopa, aż po śmierć Liliany i nagłą wyprowadzkę jej córki.

Zawsze rzucał się w wir obowiązków — zapewnienia sobie i otoczeniu bezpieczeństwa, pracy, zemsty. Teraz pozwolił, by wszystko wokół pędziło, a on leżał w łóżku zwinięty w kłębek i ignorował fakt, że pokój nie przestaje wirować.

Osoba po drugiej stronie drzwi nie odpuszczała. Pukanie rozległo się znowu, tym razem bardziej donośne, natarczywe. Mara warknął ze złością, nie przejmując się, że urazi tym Babunię. Nie przejmował się niczym, chciał tylko, żeby wszyscy sobie poszli i dali mu w końcu święty spokój.

— M.? Wszystko okej?

Pytanie z serii głupich, ale doceniał, że zostało zadane. Wiedział, że padło w dobrych intencjach. Za drzwiami jednak nie stała Babunia — ona postawiłaby na coś mniej wyświechtanego. Bez pudła rozpoznał głos Tadenusa. Jego akurat tu się nie spodziewał, zwłaszcza że chłopak unikał Mary, odkąd ten zaatakował go w czasie burzy, gdy nie potrafił znaleźć Bluszcz. M. nie mógł uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się tak niedawno, a wydawało się, jakby minęły całe lata.

— Mam być szczery czy miły? — sarknął, ale zwlókł się z łóżka, żeby otworzyć drzwi. Gdy tylko Tadenus wślizgnął się do środka, M. znów zajął miejsce na posłaniu.

— Dobra, widzę, że nie — przyznał chłopak, nerwowo przeczesując palcami przydługie włosy. Podszedł do okna i szarpnął za grubą, zasłaniającą je kotarę. Do pomieszczenia wpadło słońce, które ciepłem i radością zdawało się kpić z Mary.

Czy M. krępował się, że Tadenus widzi go w takim położeniu? Nie, byli ze sobą już w gorszych momentach. Odkąd M. zgarnął szczeniaka z brukowanej ulicy, gdy ten po śmierci rodziców uciekał przed hordą zabójców nasłanych przez Fundację, mógł liczyć na jego stuprocentową lojalność. I prawie to zepsuł przez emocje, którym dał się ponieść, przez bezsensowną zazdrość i przez dziewczynę.

Nie, to nie tak. Nie miał prawa obwiniać Bluszcz o swój wybuch. Zrobił to nie przez nią, ale przez siebie. Nie była przyczyną, była ofiarą, i to na równi z Tadenusem. Nie miał do niej dość zaufania, ale nawet jeśli, nie powinien przelewać tego na swojego najwierniejszego podopiecznego.

W końcu to szczeniak był z nim, gdy Mara umierał i gdy potrzebował wielu godzin, by wrócić do życia. To Tadenus zazwyczaj zawlekał jego świeże truchło do domu i pilnował opiekuna, gdy ten był zbyt bezbronny, by nie dać się zabić. Nawet teraz, w dwudziestym pierwszym wieku, kiedy mieli samochody, bezpieczny dom i potrafili się upodobnić do ludzi tak bardzo, jak to tylko możliwe, Tadenus był mu potrzebny. Tyle że coraz mniej było w tym wzajemności, bo Mara nie był już potrzebny Tadenusowi. A mimo to, szczeniak nigdy tego nie wypomniał.

— Chcesz o tym pogadać? — zapytał teraz, siadając na brzegu łóżka. Oby tylko nie zaczął się przytulać.

M. z zapałem pokręcił głową.

— Okej, to pogadajmy o czymś innym. Tak po prawdzie, to Silvana chciała wziąć na siebie tę szlachetną rolę i przyjść cię pocieszyć, ale kiedy zaczęła pieprzyć o tym, że teraz to już w sumie jesteś wolny i może zrozumiesz, że pod nosem masz to, czego szukasz, postanowiłem ją wykolegować.

— Chyba w całym swoim życiu nie zrobiłeś dla mnie nic lepszego — wychrypiał Mara. Obaj mężczyźni parsknęli urywanym, niezbyt wesołym śmiechem.

— Odzywała się? — zapytał z nadzieją M. po kolejnej dłuższej pauzie. Teraz to Tadenus pokręcił głową.

— A ty, chcesz się do niej odezwać? — zapytał.

— Ma wyłączony telefon — odparł Mara natychmiast, a potem się zarumienił. Jak ogłosić wszem wobec, że spieprzył i chce to naprawić, bez mówienia tego wprost? Dokładnie tak.

— Jeśli chcesz, mam numer jej przyjaciela, tego chłopaczka z warsztatu samochodowego, który miał zająć się jej wozem. Pewnie będzie pierwszą osobą, do której Bluszcz odezwie się w Polsce.

Mara się zastanowił. Na samą myśl, że mógłby ją nękać w ten sposób i nie uszanować jej decyzji, nie mówiąc już o prywatności, coś przewracało mu się w trzewiach. Z drugiej jednak strony, porwał ją z Polski, wyrwał z miejsca zamieszkania, zburzył całe życie i przewrócił je do góry nogami. Skoro potrafił to zrobić, poradzi sobie również z zadzwonieniem do tego chłopaczka, na myśl o którym podświadomie czuł gniew i zazdrość.

To z nim Bluszcz spędziła więcej czasu niż z Marą. To do niego udała się zapewne, gdy tylko na horyzoncie pojawiły się kłopoty. To on wyciągnie do niej ręce i weźmie ją w swoje ramiona, o ile już tego nie robił — być może dziewczyna dotarła już do swojego kraju.

Zdusił te emocje i skinął głową. Przepisał otrzymany od Tadenusa numer do swojej komórki, a potem poczekał, aż przyjaciel wyjdzie z pokoju. Dopiero wtedy wcisnął zieloną słuchawkę. Każdy elektroniczny sygnał, trwający w rzeczywistości może sekundę, może nieco więcej, zdawał się ciągnąć całą wieczność, aż wreszcie po drugiej stronie ktoś się odezwał.

— Dzień dobry, Mateusz Bator. W czym mogę pomóc?

Mara, gotując się z emocji, wymruczał powitanie i fałszywe nazwisko.

— Słuchaj, mam pewną sprawę do Bluszcz. Wspominała coś, że macie się dzisiaj albo jutro spotkać. Wiesz może, gdzie ona teraz jest?

— No, miała już tu być, ale odwołali jej samolot, czy coś takiego — odparł niczego niepodejrzewający chłopak. Gdyby Jadwiga opowiedziała mu o Marze, z pewnością tak ochoczo nie dzieliłby się informacjami. Z drugiej strony, gdyby to zrobiła, najpewniej wezwałby karetkę i poprosił ratowników, żeby zawieźli ją do czubków.

— Koczuje na lotnisku?

— Nie... — Mateusz zastanowił się. — Ale mówiła, że i tak dzisiaj dotrze. Wspominała coś o jakichś zapleczach, może uda jej się załatwić bilet na lewo, czy coś takiego.

Mara zamarł. Nie zaprzątał sobie głowy pożegnaniem. Rozłączył się, rzucił niedbale telefon na materac i biegiem ruszył, by spakować niezbędne rzeczy na taką wędrówkę. Nie zastanawiał się ani chwili — musiał ją stamtąd wyciągnąć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro