Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

24.


Bluszcz zdawała sobie sprawę, że powinna coś wyjaśnić. Poprosiła Eliela o pomoc, przyjechał po nią, więc była mu winna wyjaśnienia. Nie czuła się jednak na to gotowa — tak po prawdzie, to sama nie rozumiała, co się właśnie wydarzyło. Nie pojmowała też, skąd wzięła się u niej aż tak rozdmuchana reakcja. Czyżby dramatyzowała?

Odetchnęła głęboko, utwierdzając się w przekonaniu, że postępuje właściwie. Wracała do swojego świata, do zatęchłej kamieniczki, pokrytych grzybem ścian i pracy w pizzerii. Przez ostatnie miesiące mogła łudzić się, że życie przygotowało dla niej coś więcej, zwłaszcza że poznanie swojej mocy było jak odkrycie najznamienitszych kart. Ale gra się skończyła i to nie miało już najmniejszego znaczenia. Jeśli kiedykolwiek sądziła, że mogłaby spróbować związku z Marą, to była tak głupia, jak tylko dziewiętnastolatka potrafi. Niby dorosła, a naiwna jak dziecko.

Nie odzywała się nie tylko dlatego, że pogrążyła się w myślach. Czuła też, że byłoby to nielojalne wobec Mary, a mimo tego jak ją potraktował, wciąż chciała pozostać wobec niego w porządku. W końcu uratował jej życie tam, w Zapleczach, a Eliel był jego wrogiem. Kto wie, czy nie wykorzystałby powierzonych mu teraz informacji przeciwko mężczyźnie.

Chociaż nie była w stanie wyobrazić sobie tego szczupłego okularnika, popatrującego na nią z troską raz po raz, w charakterze bezwzględnego mordercy zmiennokształtnych, nie wiedziała już, w co powinna wierzyć. Mara zapewniał ją, że Fundacja odpowiada za śmierć jej rodziców. Garou twierdził, że z ich rąk zginęła jego rodzina. A ona... ona tkwiła rozdarta między nimi, trzymając się na ostatniej nitce. Nie wiedziała, na którą stronę upadnie w wyniku tej przepychanki, ani nawet czy wyjdzie z tego cało. Ale potrzebowała: schronienia, pomocy, informacji. Musiała wyrwać się z Sarajewa. I chciała dowiedzieć się, co naprawdę stało się z jej rodziną.

Kiedy samochód zwolnił, pokonując zatłoczone uliczki miasta, uniosła głowę. To wyrwało ją ze stuporu. Coś było nie tak, tylko zmęczony umysł nie potrafił jeszcze ułożyć tych puzzli i powiedzieć, jaki wyjdzie z tego obrazek.

— Lotnisko jest w drugą stronę. — W końcu ją olśniło. To nie tak, że znała każdą ulicę w Sarajewie, bo choć stolica ta była mniejsza od Warszawy, to wciąż miała wiele do pokazania. Ale po pierwsze, by dostać się na tutejsze lotnisko, wystarczyło pokonać las i wioski, nie wjeżdżając nawet do metropolii, a po drugie, poznała już miasto dość, by wiedzieć, że zmierzają do centrum. A stamtąd, jeśli nie liczyć dronów należących do turystów, żadne samoloty nie odlatywały.

— Nie jedziemy na lotnisko — przyznał spokojnie. Ukradkowe spojrzenia się skończyły i Eliel wbił wzrok w drogę przed nimi. Postronny obserwator powiedziałby, że to z powodu wzmożonego ruchu, bo zewsząd rozlegały się klaksony, a piesi niespodziewanie zeskakiwali z krawężników wprost przed maski toczących się pojazdów. Po części może nawet tak było, jednak Bluszcz czuła, że po prostu nie chciał patrzeć jej w oczy.

— Czy ty mnie porwałeś? — zapytała ze zgrozą, kalkulując drogę ucieczki. Korek przed nimi był długi i posuwał się wolno, dzięki czemu mogłaby w każdej chwili zwiać z samochodu. Dzięki otoczeniu ludzi nie bała się, że jej towarzysz pozbawi ją przytomności i wpakuje do bagażnika, nawet najlepiej wyszkolony żołnierz nie zdołałby tego zrobić.

Eliel jednak parsknął urywanym śmiechem. Jego wzrok pozostawał poważny.

— Na Boga, nie! Przecież sama prosiłaś, żebym po ciebie przyjechał. Po prostu Mateusz wspominał, że nie udało mu się zaklepać żadnych biletów na najbliższe dni w sensownej cenie, więc pomyślałem, że poszukamy innej drogi. — Puścił jej oczko. — Będzie na nas czekał po drugiej stronie.

Bluszcz skinęła głową, jednak gdy to zrobiła, dotarł do niej sens słów. Mateusz? Skąd Eliel w ogóle wiedział o Mateuszu i o tym, że ten miał jej kupić bilety? Napięła się, wbijając plecy w siedzenie, a narastająca panika pokryła potem jej dłonie.

— Jadwigo... Bluszcz — poprawił się. Mówił spokojnie, jak do dziecka, i w innych okolicznościach może by się za to obraziła, ale teraz tego potrzebowała. — Przykro mi, że cię przestraszyłem. Myślałem, że Mateusz zdążył ci wspomnieć, że mnie zna, w końcu się przyjaźnicie.

Dziewczyna pokryła się rumieńcem. Przez ostatnie miesiące zaniedbała tę przyjaźń, wciągnęła ją nowa rzeczywistość. Może ze dwa razy do niego zadzwoniła i kilka razy wymieniła z nim zdawkowe esemesy. Taka to była z niej przyjaciółka, a Mati, jak to on, nie naciskał, dając jej tyle przestrzeni, ile potrzebowała. Zajęła się więc poznawaniem swoich możliwości i całego tego świata, o którym dotychczas nie miała pojęcia. Życie, które zostawiła w Polsce, jawiło się jako nierealne, jakby przypominała sobie obejrzany dawno film.

A to przecież to, co spotkało ją tutaj, na obrzeżach Sarajewa, było pasmem mrzonek. Potrzebowała terapii szokowej, musiała usłyszeć "nie chcę ciebie", żeby do niej dotarło, gdzie jest jej miejsce.

Ale co w tej całej układance robiła znajomość Eliela z Mateuszem?

Wreszcie skręcił w jeszcze węższą uliczkę niż do tej pory i jej towarzysz zaparkował, cudem wciskając się między Fiata 500 a sporego Mercedesa. Wziął od niej torbę, ale pozwolił, by niosła transporterek z kotem. Maszerowali kilka minut, aż wreszcie wyłonili się zza rogu — i Bluszcz ujrzała najpiękniejszy chyba widok w swoim życiu. Aż przystanęła, niepomna trącających ją przechodniów i tego, że Eliel zdążył jej zniknąć z oczu. Szczęka opadła jej po sam bruk, gdy spostrzegła przycupnięty nad brzegiem rzeki gmach Biblioteki Narodowej w Sarajewie. Do tej pory czytała o nim w przewodnikach i widziała fragmentaryczne zdjęcia, jednak na żywo widok robił tak piorunujące wrażenie, że niemal zapomniała o wszystkich swoich problemach.

Biblioteka Narodowa Bośni i Hercegowiny spłonęła na skutek wojny w latach dziewięćdziesiątych i wielu mieszkańców wierzyło, że lata świetności ma już za sobą. Z dymem poszedł nie tylko sam budynek, ale i lwia część bezcennych zbiorów — a jednak tę potęgę, tę wspaniałość bośniackiego narodu przez ostatnie trzydzieści lat udało się doprowadzić do stanu więcej niż przyzwoitego; neomauretański gmach zapierał dech w piersiach. Rzędy kolumn, zdobienia, wąskie, choć wysokie okna, a nawet kunsztowne zwieńczenie zdawały się perfekcyjnie do siebie pasować, jakby budynek nigdy nie ucierpiał.

— Wewnątrz jest jeszcze ładniejszy — zapewnił Eliel z rozbawieniem, niespodziewanie pojawiając się przy jej boku. Musiał zauważyć nieobecność Bluszcz i wrócił po nią, by zastać ją pogrążoną w zachwycie. — Chodź, zobaczysz.

— Wejdziemy tam? — Spojrzała na niego, a Murek, zaczynający niecierpliwie kręcić się w transporterku, zawtórował jej miauczeniem.

— Oczywiście.

— Po co? — zdziwiła się. — Z tego, co wiem, tam jest tylko biblioteka, muzeum i Rada Miasta — pochwaliła się wiedzą zdobytą z przewodników i Internetu.

— I siedziba Fundacji — dokończył z błyskiem w oku. — No, mała filia, ale to nieistotne. Ważne jest to, że stamtąd możesz przedostać się do Polski.

Bluszcz wpadła w panikę. Siedziba Fundacji brzmiała złowrogo, zwłaszcza że mieściła się w tak znamienitym miejscu. Czyżby macki tej organizacji sięgały aż tak daleko? Ta kojarzyła się dziewczynie tylko z rozlewem krwi i eksterminacją, ale czy naprawdę Fundacja mogła być taka zła, jak opowiadali jej Mara i jego ludzie? Przecież teraz miała łagodne oczy Eliela, jego uśmiech i wesoły głos.

Nie mogła oceniać tych wszystkich ludzi przez pryzmat tego, co usłyszała od grupki zmiennokształtnych. Ale Bluszcz zawsze była zdziebko naiwna i ufała nie tej stronie, której powinna. Więc czy tym razem w końcu podjęła słuszną decyzję?

Nabrała głęboki oddech i skinęła głową. Eliel poprowadził ją do wejścia — nie głównego, lecz bocznych drzwi ukrytych niemalże w kącie budynku. Chociaż wnętrze, do którego trafili po ich przekroczeniu, okazało się skromniejsze niż w przewodnikach (pewnie główna sala była bogato zdobiona, a oni weszli od czegoś w rodzaju zaplecza), ale i tak nie zmniejszyło to jej zachwytów. Teraz pogoda się zepsuła, ale dziewczyna wyobraziła sobie, jak przez kolorowe witraże wpadają zbłąkane promienie słońca, zalewając wszystko magicznym blaskiem.

Niewielki przedsionek prowadził do korytarza. Zza drzwi po obu stronach dobiegały szmery rozmów i odgłosy stukania w klawiaturę, jednak Bluszcz nie dostrzegła nikogo, kto kręciłby się po okolicy. Poczuła się jak intruz — ona, Polka wychowana w bidulu, której cały dobytek mieścił się w jednej torbie i małym transporterku, nie pasowała do tego gmachu. Animuszu dodawał jej tylko fakt, że Eliel prowadził ją pewnie, jakby czuł się w tym miejscu gospodarzem, jakby oboje byli tu na miejscu.

Niespodziewanie skręcił w kierunku uchylonych drzwi, pociągając ją za łokieć. Spodziewała się biura i zdziwionych spojrzeń, ale trafili na klatkę schodową, równie pustą jak korytarz. Nad schodami tliły się słabe żarówki, jednak światło pochodziło tu głównie z wysokiego, witrażowego okna, za którym rozciągał się widok na rzekę Miljackę.

Miała nadzieję, że pójdą na górę. Piętro w takim budynku obiecywało wiele wspaniałości, od pięknych krajobrazów za oknem, po wytworne wnętrza. Ale nie, Eliel bez zawahania wybrał schody w dół, do piwnicy. Szukała w jego twarzy potwierdzenia, że jest bezpieczna, że nikt jej nie zrobi krzywdy. Nie znalazła go, a mimo to ruszyła za chłopakiem, obawiając się zostać tu sama.

Spodziewała się ciemnej i zakurzonej piwnicy, ale Eliel po raz kolejny ją zaskoczył. A może zrobiła to sama biblioteka, która zdawała się mieć duszę i świadomość? W każdym razie w miarę jak schodzili po schodach, światło słoneczne zastępowały ciepłe lampy zawieszone u sufitu, wyposażone w jasne, ale energooszczędne żarówki. Ku zaskoczeniu Bluszcz, tutaj również w tle rozlegały się zwykłe odgłosy pracy biurowej, coraz wyraźniejsze z każdym ich krokiem.

Ponownie powitał ich korytarz, tyle że znacznie krótszy. Drzwi nie były zamknięte, jak na górze, lecz stały otworem, a za nimi mogli już dostrzec poruszające się sylwetki. Bluszcz policzyła pomieszczenia. Cztery... nie, pięć biur, jeśli liczyć to, które znajdowało się na końcu korytarza. W każdym mogły być nawet trzy, cztery osoby. To dawało maksymalnie dwudziestu przeciwników.

Jeśli dała się zaprowadzić w paszczę lwa, nie miała szans.

Eliel nawet nie zwolnił, najwyraźniej nie zamierzając jej atakować. Murek zamruczał uspokajająco. Bluszcz łudziła się, że gdyby wyczuł w powietrzu zagrożenie czy złe intencje, nie byłby taki spokojny. Przekonała się już jednak, że Murek nie był dobrym wyznacznikiem bezpiecznych okoliczności. Reagował na zmiennokształtnych, którzy nie stanowili dla niej najmniejszego wrażenia, po prostu różnili się od ludzi, których znał.

Chyba że... Nie, ta myśl była zbyt straszna, by ubrać ją w słowa. Czy Bluszcz mogła być aż tak naiwna, by tyle czasu spędzić pod dachem prawdziwych potworów? Czy Murek mógł się okazać mądrzejszy od niej?

— Nie mamy tu luksusów — tłumaczył się tymczasem Eliel. — Ale jest kawa, lokum rahat, a na grubsze sprawy nawet wino z jeżyn.

— Co to jest lokum rahat? — zapytała, by zająć myśli i oderwać się od stresu. Kiedy wejdzie do jednego z tych pokoi, inni będą o niej wiedzieć. Nie będzie już odwrotu. W najgorszym razie ją zaatakują, w najlepszym uwaga współpracowników Eliela skupi się na niej. Żadna z tych perspektyw nie wydawała się obiecująca.

— To galaretki obsypane cukrem pudrem. Na pewno ci zasmakują, zwłaszcza z kawą. — Chłopak posłał jej uspokajający uśmiech. — Tylko nie pomyl ich z bosnacke lokum, to z kolei ciastka. Też smaczne, ale ja wolę galaretki.

Skinęła lekko głową, przekładając transporter z Murkiem do drugiej ręki. Kocur zrobił się chyba zbyt okrąglutki. Wolała nie myśleć, że to pod wpływem kuchni Babuni i jej ciągłego dokarmiania. Te rany były jeszcze zbyt świeże, by móc je teraz drapać. Eliel zrozumiał, że nie chodziło tylko o jego dygresję o słodyczach. Dała mu znać, że jest gotowa, by zrobić kolejny krok.

— Będzie dobrze — zapewnił jeszcze, po czym zbliżył się do jednych z drzwi tak, by znajdujący się za nimi ludzie zwrócili na nich uwagę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro