Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

12.2

Kolejny dzień zlał się z następnym, a ten z kolejnym i, nie wiadomo kiedy, minęło przedwiośnie, a polana, na której ćwiczyły, pokryła się dywanem kwiatów. Aż szkoda było je deptać. Za każdym razem, gdy Bluszcz upadała, powalona kolejnym ciosem przeciwniczki, rozglądała się w panice, czy przypadkiem nie położyła się na zbłąkanej w tych rejonach pszczółce. Początkowo bała się nawet, że jej magia spali piękną łąkę w cholerę, ale moc gromu, choć porażała ludzi i inne istoty, okazała się nie czynić krzywdy ani ziemi, ani temu, co ta urodziła.

Z czasem jednak Silvana przestała się ograniczać tylko do magii. Uznała, że Bluszcz nie zawsze będzie w stanie przywołać moc gromu, by się obronić, i perorowała, że władanie bronią, przynajmniej w podstawowym zakresie, to niezbędna umiejętność. Dziewczyna w duchu się z nią zgadzała, ale za każdym razem, kiedy Silvana uderzała ją płazem miecza w miękkie części ciała, zaciskała zęby i była krok bliżej, by zrezygnować z tego wszystkiego i wrócić do Polski. Problem w tym, że raczej nie miała już do czego wracać.

Jakkolwiek by jej się to nie podobało, jej życie było teraz tutaj, pośród tych nie-do-końca-ludzi. To teraz była jej rodzina, jedyna jaką miała, ale czasem, kiedy nie potrafiła zasnąć i zbyt dużo myślała, zastanawiała się, czy czasem nie uzależniła się od nich za bardzo. Nie miała ani pracy, ani mieszkania, ani pieniędzy na samolot do domu. Chociaż uczyła się bośniackiego i szło jej nawet całkiem nieźle, to wciąż nie władała nim na tyle płynnie, by swobodnie się porozumiewać bez zdradzania, że nie pochodzi z Sarajewa. To wszystko sprawiało, że poza nielicznymi sytuacjami, gdy jechała z Babunią na zakupy, była uwiązana w tym domu pod płaszczykiem wolności.

Chwila nieuwagi i dryfowania po własnych myślach kosztowała Bluszcz potężnego siniaka na żebrach. Silvana błysnęła idealnie białymi zębami, opierając twardy, drewniany miecz na ramieniu.

— Mam ci przypomnieć, jak brzmiała lekcja pierwsza? — zapytała. Bluszcz pokręciła głową. Nauczycielka przypominała jej o tym średnio raz w tygodniu, a ona i tak za każdym razem dawała się zaskoczyć. Żeby chociaż jakimś zmyślnie wyprowadzonym ciosem... Tymczasem Silvana po prostu zamachnęła się mieczem jak kijem baseballowym i zdzieliła ją, by przywrócić ją do rzeczywistości.

Bluszcz chyba nie nadawała się na wojowniczkę.

— Dziewczyno, skup się, do cholery! Trenujemy od tygodni, a ty jedyne, co potrafisz, to podziwiać kwiatki pod stopami!

— Nie wiem, czego ty chcesz. Całkiem ładne koniczynki — rzuciła głupio i obróciła się na pięcie. Lekcja trzecia brzmiała: "nie odwracaj się plecami do swojego wroga", ale Bluszcz aktualnie miała to w dupie. — Mam dość na dziś — rzuciła i ruszyła w kierunku domu.

Drzewa, jeszcze niedawno pokryte drobnymi balonikami pąków, wybuchły zielenią. Pod stopami Bluszcz uginał się zielony dywan, upstrzony fioletowymi główkami miodunek i roześmianymi paszczami żółcieni. W jednym z takich barwnych kokonów huczał basem trzmiel, w innym uwijała się pracowita pszczoła. Wszystko zdawało się krzyczeć, że oto nadeszła wiosna, halo, my się tu budzimy do życia!

Więc dlaczego Bluszcz czuła się tak przeraźliwie samotna? Nigdy nie zapuściła korzeni, nauczona, że każde towarzystwo może być tylko tymczasowe, a każda rodzina może się w każdej chwili rozpaść. Nic więc dziwnego, że Mara tak łatwo wyrwał ją z miejsca, gdzie zaczynała się rozrastać, i przesadził do swojego ogródka. Ale teraz widziała, że zrobił to zbyt gwałtownie, i choć na początku sądziła, że się przyjęła, teraz zaczynała usychać.

Tęskniła za małym mieszkankiem w obskórnej kamienicy i za poczuciem niezależności, które jej dawało. Tęskniła za pracą, za możliwością rozmowy z ludźmi, za posyłaniem uśmiechu każdemu, kogo spotkała. Tutaj była sama, a jeśli nie liczyć Babuni, która dogadzała jej a to muskalicą, a to gołąbkami w liściach winogron, nadziewaną papryką czy baklawą, nikt jej nie sprzyjał. Silvana czerpała sadystyczną przyjemność za każdym razem, gdy udało jej się zadać dziewczynie ból. Rżana wciąż się jej bała, Yowie wciąż nie wiedział, jak się zachować, a Garou przyglądał jej się z daleka, jakby nie miał pojęcia, czego się po niej spodziewać i jakby cholernie go niepokoiła.

Najgorzej jednak czuła się w towarzystwie Mary, a raczej z powodu braku rzeczonego towarzystwa. Za każdym razem, gdy zjawiała się w pomieszczeniu, mężczyzna już nie tylko omijał ją wzrokiem i szybko wynajdywał pretekst, żeby wyjść. O nie, tak robił już wcześniej, jednak od ich ostatniej rozmowy w kuchni, on najzwyczajniej w świecie na jej widok ostentacyjnie wychodził z pomieszczenia.

Bluszcz była jak trędowata. Wszyscy się znali, ona ich nie znała. Wszyscy sobie ufali, ona nie ufała im za grosz — i vice versa. Odkąd tu zamieszkali, Murek nie wychodził samopas nawet na korytarz, bo bała się, że pod jej nieobecność ktoś zrobiłby mu krzywdę. Podczas jednej z zakupowych wypraw z Babunią kupiła mu kocie szelki oraz smycz i w ten sposób wyprowadzała go na spacer, nie bacząc na szczerzącą się jak głupi do sera Silvanę.

— Hej! — usłyszała wesoły głos Tadenusa, który wkurzył i dobił ją jeszcze bardziej. Nie wiedziała nawet, dlaczego, w gruncie rzeczy on też okazywał jej nieco sympatii. Może problem tkwił właśnie w tym, że było jej nieco za dużo.

Udawała, że go nie słyszy, ale kątem oka dostrzegła, jak skoczył za nią i w połowie susa zamienił się w psa. Chociaż potrzebował chwili na wydostanie się z ubrań, które nagle stały się na niego za luźne, dogonił ją w zaledwie kilka sekund. Zastąpił jej drogę i trącił ją nosem, jakby chciał zapytać, dlaczego jest smutna.

— Idę do mojego kota — wycedziła. — Jeżeli ucieknie z sykiem pod łóżko, bo wyczuje na mnie twój zapach, osobiście wsadzę ci puszkę z kocią karmą w dupę.

Pożałowała tych słów, nim jeszcze wybrzmiały. Tadenus nie wyglądał na urażonego, biegł przed nią, a później zawracał, podskakując i zdeptując kolejne połacie trawy, ale ona i tak miała wyrzuty sumienia. Pięknie, tego właśnie potrzebowała — zrazić do siebie jedyne osoby, które traktowały ją po ludzku. Może jeszcze zarzuci Babuni, że ta nie umie gotować, a potem zacznie się użalać nad tym, że nikt jej nie lubi?

Cholera, Bluszcz, a starasz się, żeby ktoś cię polubił? — skarciła się w myślach. Kiedy wielki pies kolejny raz skoczył w jej kierunku, położyła mu dłoń na głowie. Był tak zaskoczony, że aż klapnął na tyłek, więc przyklęknęła obok i objęła po przyjacielsku gruby kark, pokryty gęstą sierścią.

— Przepraszam — powiedziała głucho i zamrugała, żeby odgonić łzy. Właściwie nie wiedziała, dlaczego chciało jej się płakać i czy zamierzała rozpaczać nad własnym położeniem, czy może reagowała w ten sposób na swoją głupotę. Była rozchwiana, i nic dziwnego, skoro według kalendarzyka zbliżał jej się okres.

Zaklęła w myślach. No tak — nie miała podpasek, zużyła wszystkie, które przywiozła z Polski. Nie miała też przyjaciółki, którą mogłaby o coś takiego poprosić. Nie była pewna, czy Rżana i Silvana w ogóle miesiączkują, a nawet jeśli, to ich stosunki nie były na tyle bliskie, by rozmawiać o intymnych sprawach. Musiała jechać do sklepu.

Bogatsza o nową motywację, nawet jeśli było nią uzupełnienie zapasu tamponów i podpasek, uniosła głowę, wciąż obejmując Tadenusa. Dom spoglądał na nią rzędami dużych okien. Znajdowała się już na tyle blisko, że bez trudu rozpoznała męską sylwetkę w jednym z nich. Szybko policzyła w myślach i doszła do wniosku, że znajdowało się ono w części domu, do której jeszcze nigdy się nie zapuściła. Dobrze wiedziała, że ją obserwował.

On chyba też wiedział, że ona wie, bo nim zdążyła mrugnąć, cień w oknie poruszył się i zniknął. No oczywiście, jak mogła się spodziewać po nim innej reakcji?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro