Prolog
Przewracając się z boku na bok, Nadia usiłowała zasnąć. Zmęczona dniem, położyła się tego wieczoru dość wcześnie, ale sen nie chciał przyjść. Z cichym westchnieniem sięgnęła po leżącą obok jej głowy na poduszce komórkę; zielonkawe światło oślepiło ją nieco, więc przymrużyła oczy, sprawdzając, która jest godzina.
Było parę minut po trzeciej; musiała więc tak leżeć już od co najmniej pięciu godzin, a teraz czuła się bardziej jeszcze rozbudzona niż wówczas, gdy się kładła.
Wreszcie, zrezygnowana, odrzuciła od siebie koc (w który zdążyła się już zaplątać, chociaż nie pamiętała kiedy) i wstała, przeczesując palcami włosy. Zza okna wyglądał blady księżyc, rzucając słabe światło na podłogę teraz zupełnie cichego pokoju.
Nadia rozejrzała się dokoła tłumiąc ziewnięcie. Niemal podskoczyła, kiedy czyjeś ciemnozielone oczy zamrugały w jej kierunku, ale było to jedynie jej odbicie w lustrze wiszącym niemalże zupełnie naprzeciw niej. Oczy wydawały się być jeszcze ciemniejsze w tym półmroku, nieprzyjemnie kontrastowały z bladą od niewyspania i nadmiaru emocji twarzą, okoloną burzą rudych loków. A przecież obiecywała sobie, że będzie więcej spała.
Nasunęła na stopy znoszone pantofle i z wolna poczłapała w kierunku kuchni. Mrugające światełko starej żarówki zazwyczaj doprowadzało ją do szału, ale teraz zdawała się go nawet nie zauważać, kiedy oparła się o blat w oczekiwaniu na wrzątek.
Coś otarło się o jej łydkę i drgnęła, ale spostrzegła czarny, dumnie naprężony ogon.
– Cholera, Pimpuś – bąknęła ze złością, stopą odsuwając od siebie mruczącego, czarno-białego kota. – Wystraszyłeś mnie.
Kot spojrzał na nią z takim wyrzutem, że gdyby nie jej samopoczucie, pewnie zrobiłoby się jej go żal. Teraz jednak trudno jej było poczuć nawet to.
– Nie patrz tak na mnie, nic ci nie zrobiłam – dodała z usprawiedliwieniem w głosie, sięgając po kubek i wrzucając do środka torebkę z herbatą. Ciche cyknięcie oznajmiło, że woda w czajniku się zagotowała i młoda kobieta wyciągnęła rękę w tamtym kierunku.
Była tak zamyślona, że nawet nie zauważyła, kiedy kubek się napełnił, a woda rozlała się po blacie; dopiero kiedy parę kropel wrzątku spadło na jej stopy, syknęła i odłożyła elektryczny czajnik na bok, klnąc pod nosem.
– Więcej spać, więcej spać, tak? – powiedziała gniewnie, ścierając ciecz tak zamaszyście, że opryskany kot prychnął z oburzeniem. – Jak niby mam więcej spać?
Nie był to pierwszy raz, kiedy mówiła do siebie. Zazwyczaj stroniła od towarzystwa, a pewne myśli domagały się wypowiedzenia ich na głos. Zazwyczaj jednak rozmawiała sama ze sobą, siedząc przed komputerem i odgrywając scenki.
Nie, Nadia nie była wariatką; Nadia była pisarką, a żeby stworzyć chociaż w miarę naturalnie brzmiący dialog, odczuwała potrzebę usłyszenia, jak poszczególne frazy brzmią w rzeczywistości. Poza tym w mieszkaniu niezmiennie trwała nieprzenikniona cisza. A już na pewno od paru dni, odkąd nawet sąsiadka, pani Malinowska, przestała włączać radio.
Zresztą pani Malinowska przestała robić ostatnio cokolwiek. Z początku Nadii wydawało się, że przesadza, ale przecież sąsiadka nie miała żadnej rodziny, więc nie mogła nigdzie wyjechać, stąd też lęk o nią był dość oczywisty.
Sandra Malinowska nie była starą lokatorką kamienicy, jak się niektórym mogłoby wydawać. Uchodziła za starą pannę, ale przecież nie miała najlepszych lat za sobą. Wciąż naprawdę ładna z tymi swoimi ciemnymi włosami, ściśniętymi w koczek z tyłu głowy, i brązowymi oczami, wyglądającymi zza grubych szkieł okularów, trzydziestoparoletnia kobieta mogłaby być dobrą partią,nawet jeżeli pracowała jedynie w pobliskim sklepie samoobsługowym.
Stąd też jej zniknięcie zdawało się być dość dziwaczne.Żadnej karteczki, żadnego pożegnania... Nadia może nie znała pani Malinowskiej zbyt dobrze, zresztą różnica wieku pomiędzy obiema kobietami była dość spora, ale do tej pory sprzedawczyni zawsze informowała o dłuższej nieobecności.
– Wie pani, bo wygrałam wycieczkę. Co prawda tylko do Warszawy... i tylko na trzy dni, więc to żaden egzotyczny wojaż – powiedziała pewnego razu ze śmiesznym akcentem – ale wyjeżdżam. Czasami człowiek musi się ruszyć, a tak to nie ma ani funduszy, ani motywacji.
Tym razem jednak Nadia nie usłyszała niczego podobnego. Zresztą pani Malinowska nie była typem człowieka, który z dnia na dzień potrafiłby spakować manatki i się wynieść. Po długich rozważaniach młoda pisarka zdecydowała się więc zgłosić sprawę na policję, ale jedyne, co usłyszała, to śmiech mundurowego,który zapewnił ją, że Sandra Malinowska z całą pewnością ma się świetnie i teraz leży gdzieś na plaży na Majorce.
– Skąd pan wie? Widział pan ją tam? – zapytała Nadia, może nieco ostrzej, niż z początku zamierzała.
– Słuchaj, paniusiu, co chwila ktoś przychodzi, że zaginął jego sąsiad, a potem okazuje się, że rzekomy zaginiony akurat odbywa zasłużony urlop albo po prostu spędza święta u rodziny.
– Pani Malinowska nie miała rodziny – syknęła Nadia, mrużąc niebezpiecznie oczy, czym upodobniała się do kota. – I powiedziałaby mi, gdyby wyjeżdżała na urlop. Mijałam się z nią na korytarzu dzień wcześniej, do jasnej cholery, a kiedy wstałam o piątej rano, nikogo nie było już w jej mieszkaniu!
Policjant westchnął, najwyraźniej zmęczony dociekliwością kobiety.
– Sprawdzimy, co się dzieje, ale niech się pani nie łudzi... nie znajdziemy niczego. To wszystko całkowicie normalne...
Nadia zamknęła oczy na wspomnienie tamtego momentu. Tak. To całkowicie normalne, że człowiek ni z tego, ni z owego znika.
Pimpuś wdrapał się na blat i teraz wcisnął wilgotny nosek w blady policzek właścicielki, mrucząc z zadowoleniem.
– Masz rację... – mruknęła dziewczyna, głaszcząc kota po lśniącym grzbiecie. – Zamartwianie się nic nie da, a ja mam mnóstwo rzeczy do roboty.
Dachowiec łypnął na nią i zeskoczył na ziemię, prowadząc Nadię do gabinetu z naprężonym dumnie ogonem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro