Odrętwienie
Dni mijały. Nadia powoli zaczęła się uspokajać; nic podejrzanego nie zadziało się od owego pamiętnego popołudnia, gdy otrzymała ostatnie ostrzeżenie; zresztą miała nadzieję, że okaże się to wszystko jedynie jakimś przedziwnym snem, może zbiegiem okoliczności, ale na pewno nie rzeczywistością.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Otrzymała kilka telefonów od rodziny z pytaniami, czy na pewno nie zamierza przyjechać, by z nimi spędzić ten czas.
– Przecież zazwyczaj to robisz, moja kochana – przypomniała jej dość opryskliwym tonem matka, na co Nadia zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Nauczyła się już nie odpowiadać na podobne zaczepki. Nie chciała dać się podpuścić – miała jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, a kłótnia z rodzicami na pewno nie przyniesie niczego dobrego.
Odmawiała za każdym razem. Dopiero później dotarło do niej, że być może zmiana otoczenia przyniesie jakąś ulgę. Bo pomimo przekonania, że wszystkie owe dziwne wydarzenia, których była świadkiem, były jedynie efektem jej przemęczenia, nadal nie potrafiła doprowadzić się do normalnego stanu. Przyłapywała się na tym, że rozmyśla nad tym, kim była osoba, która przesyłała jej ostrzeżenia. Częściej też podskakiwała na dźwięk miauknięcia kota czy też pukania do drzwi. W nocy albo miała problemy z zaśnięciem, albo też budziła się co chwilę, zlana zimnym potem, nie będąc zupełnie pewna, czy przed chwilą nie krzyczała.
Bardzo chciała, by nie było to prawdą, ale jej nocne koszmary ciągnęły się już od kilku tygodni, za każdym razem takie same. Z tą różnicą, że teraz doskonale wiedziała, czyje zimne ręce zaciskają się na jej szyi. Widziała pełen szyderstwa uśmiech na bladej jak ściana twarzy, słyszała aksamitny głos, szepczący jej do ucha, nim wokoło rozlegał się zimny, przerażający śmiech, a ona budziła się, czując, jak serce wali jej w piersi.
Im dłużej to trwało, tym bardziej upewniała się w przekonaniu, że nie może tak dalej żyć. Nawet jeżeli ten stan pozwalał jej na to, by historia spływała z jej palców jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie miała zamiaru poświęcać własnego dobrego samopoczucia i zdrowia tylko po to, by jej wydawca przestał wreszcie zadawać pytania na temat stanu jej książki, byleby tylko czytelnicy mieli nową lekturę.
Nadia nie była jeszcze bardzo poczytną autorką, lecz pewien mężczyzna w niewielkim wydawnictwie widział w niej potencjał.
– Masz szansę na to, by samej stać się sławną i podreperować nieco nasze fundusze – wyjaśnił bez ogródek. – Naszemu wydawnictwu jest to bardzo na rękę, nie będę ukrywał, ale musisz obiecać nam jedno: że będziesz pisała regularnie. Że wydamy więcej niż jedną tylko twoją książkę. Jeżeli się na to zgodzisz, dołożę wszelkich starań, by twoje dzieła otrzymały odpowiednią reklamę. Nawet jeżeli będę musiał zaciągnąć długi.
Te ostatnie słowa zawsze wzbudzały w niej wyrzuty sumienia – bo przecież rzeczywiście wydawnictwo zrobiło wszystko, by jej debiutancka książka otrzymała dobrą reklamę. Nie była to jeszcze reklama na poziomie dużego wydawnictwa, ale też nie spodziewała się tego. Tak czy inaczej, sprzedało się całkiem sporo egzemplarzy, a na jej policzkach pojawiały się wypieki, ilekroć dostrzegała znajomą okładkę w księgarniach czy bibliotekach. Kwota, którą otrzymała za publikację, nie była zbyt duża, ledwie wystarczała na opłacenie czynszu wraz z mediami i skromne życie, ale duma z wydanej książki sprawiała, że Nadia nadal starała się wypełnić dane wydawcy słowo.
Problem jednak polegał na tym, że wena nie przychodziła. Nim stała się pełnoprawną pisarką, mogła spędzać godziny na tworzeniu, publikując wpisy na blogu, pod którymi pojawiało się mnóstwo miłych komentarzy. Jednak przysięga, którą złożyła, zdawała się nałożyć na jej ręce jak gdyby kajdany, utrudniające jej pisanie.
Teraz jednak wszystko się zmieniło. W ciągu ostatniego tygodnia niemal zupełnie ukończyła książkę. Pozostawało jej tylko stworzyć zakończenie i po raz ostatni przejrzeć poprzednie rozdziały. Kiedy to zrobi, będzie mogła z czystym sercem podesłać pracę do wydawnictwa i zająć się zupełnie nowym projektem.
– Wybacz, mamo – westchnęła pewnego dnia do słuchawki, po wysłuchaniu długiego wywodu swojej matki na temat tego, dlaczego powinna przyjechać do rodziny na święta. – Nie mogę teraz rozmawiać. Mam jeszcze tyle do napisania...
– Do szczętu tam ogłupiałaś? – ofuknęła ją matka. – Zachowujesz się... jak... jak... – zająknęła się, bo brakowało jej porównania. – Jak narkomanka! Jakbyś była uzależniona od pisania! Ty wiesz, że jeszcze poza tym masz życie?
– To mój zawód, mamo – bąknęła Nadia.
– Och, oczywiście – odparła matka, a Nadia dałaby głowę, że jednocześnie przewróciła oczyma. – Ale poza pracą ma się też życie. Mówisz tak, jakbyś miała zaraz zemdleć. Jesteś pewna, że dojadasz? Śpisz dużo? Wychodzisz na dwór?
Nadia czuła wstyd, kiedy kłamała, że o siebie dba. Bo przecież prawda była taka, że od tygodnia nie zjadła porządnego posiłku, zalewała tylko błyskawiczne zupki, byleby nie zemdleć podczas pisania. Ostatnie noce też nie należały do najłatwiejszych, zaś o wychodzeniu na dwór zupełnie zapomniała – nie miała zamiaru spotkać tam tego psychopaty.
Bo przecież musiał się kręcić gdzieś w pobliżu, jeżeli zostawiał jej ostrzeżenia, jeżeli w jakiś sposób udało mu się dostać do mieszkania Malinowskiej, by porwać ją, a następnie Nadię, i by tę ostatnią wreszcie odstawić na miejsce.
– No dobrze, dobrze, skoro tak mówisz – odrzekła wreszcie bez przekonania matka. – Ale... wiesz, jeżeli nie chcesz sama jechać przez te śnieżyce, to zawsze możesz poprosić ojca, on z pewnością po ciebie przyjedzie.
– Nie, mamo, naprawdę nie ma takiej potrzeby. Mam mnóstwo roboty... muszę jak najprędzej dokończyć tę książkę...
Dopiero później zdała sobie sprawę z tego, że rzeczywiście zachowuje się jak narkomanka. Chociaż wcześniej z trudem wystukiwała chociaż jedno słowo na klawiaturze, teraz nie potrafiła spędzić dłuższej chwili z dala od komputera. Zaraz z rana, czasami nim jeszcze słońce wstało, siadała przy biurku i zaczynała pisać, poprawiając błędy i dopracowując każdy rozdział tak, że wreszcie stwierdziła, że nie ma już do czego się przyczepić.
Do świąt nadal pozostał tydzień. Nie znalazła czasu, by kupić swojej rodzinie prezenty, przez co czuła palący wstyd, ale sama myśl o tym, że miałaby wyjść i ryzykować spotkaniem tego człowieka... Nie, nie zamierzała na to pozwolić.
– O Boże, Pimpek... – jęknęła cicho, późnym wieczorem siedząc na łóżku, kiedy kot wskoczył jej na kolana.
Kręgosłup bolał ją od siedzenia tak bardzo, że miała wrażenie, jak gdyby była starą kobietą. Wiedziała, że powinna wstać, przejść się, odetchnąć świeżym powietrzem, lecz czuła się dziwnie słaba i odrętwiała.
Kot mruknął cicho i zwinął się w kłębek na jej podołku. Bezwiednie głaskała go po puchatym grzbiecie lewą ręką, w prawej trzymając kubek z herbatą, która jeszcze pół godziny temu była ciepła. Nie zwracała jednak uwagi na temperaturę rzeczy, które jadła czy piła. Ostatnio wlewała w siebie wszystko w takiej temperaturze, w jakiej to znalazła, niekiedy parząc sobie usta i przełyk, byleby tylko wrócić do pisania.
Może jednak mama ma rację, pomyślała, zamykając oczy i opierając ciężką głowę o ścianę. Muszę przestać myśleć ciągle o pisaniu... muszę zacząć żyć...
Koleżanki ze szkoły, z którymi jeszcze utrzymywała kontakt, wychodziły za mąż i miały dzieci. Jej matka też coraz częściej przypominała jej, że chciałaby zostać babcią, jednak Nadia nie wyobrażała sobie siebie w roli żony czy matki. Nie była dość odpowiedzialna... zresztą brakowałoby jej na to czasu – większość dnia i energii przeznaczała na pisanie, poprawianie tego, co napisała, i dopisywanie tego, czego nie napisała.
Kiedy otwarła oczy, skrzywiła się lekko; za oknem jasno świeciło słońce, z czego wynikało, że zasnęła tak, jak siedziała. Zamrugała i spojrzała na siebie; Pimpuś już nie leżał jej na kolanach, zaś cała jej bluzka i spodnie uwalane były herbatą.
– Jezus Maria... – jęknęła, zeskakując z łóżka i odstawiając kubek na szafkę nocną. Nie myśląc wiele, porwała najbliższe suche ubranie i ruszyła do łazienki.
Tak, nie ulegało wątpliwości, że musiała odetchnąć. Wydawca jakoś przetrwa te parę dni – zostały jej już naprawdę ostatnie poprawki; jeżeli pozwoli sobie na chwilę odpoczynku, zapewne będzie w stanie dokończyć pracę na po świętach...
Czuła, jak wraz z gorącą wodą, która spływała jej po ciele, opuszczają ją zmartwienia. Podjęła już decyzję, że zadzwoni do rodziców, poprosi ojca, by jednak po nią przyjechał (doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że było to nieekonomiczne, wręcz absurdalne, lecz nie chciała nigdzie wybierać się sama po tym, czego doświadczyła), zaś prezentami zajmie się, gdy już dotrą na miejsce. Przecież i tak w tym zapomnianym przez Boga miasteczku nie będzie w stanie kupić niczego, czego rodzina już nie ma...
Zakręciła kran i otwarła drzwiczki kabiny prysznicowej, drżąc lekko z zimna. No tak, przecież była zima. W transie pisania niemalże o tym zapomniała. Sięgnęła więc po ręcznik i szybko się wytarła. Aż podskoczyła, kiedy coś miękkiego otarło jej się o łydki.
– Pimpek, do jasnej Anielki – ofuknęła go, a kot spojrzał na nią z wyrzutem, wydając dość niemiły odgłos. – No tak. Jesteś głodny. Wybacz.
Naciągnęła więc na siebie suche ubranie i wyszła, by do miseczki kota wsypać trochę suchej karmy. Stała się jeszcze bardziej nieodpowiedzialna niż do tej pory. Musi uważać, inaczej źle się to dla niej skończy, tak przynajmniej zawsze mówiła jej mama.
Kiedy Pimpuś zajadał ze smakiem, Nadia sięgnęła po telefon i wystukała numer do rodziców. Po paru sygnałach usłyszała głos matki.
– Tak, kochanie?
– Mamo, wiesz... jednak się nad tym zastanowiłam – odezwała się dziwnie nieswoim głosem Nadia – i tak myślę, że mogłabym te święta spędzić z wami.
– No, chwała Bogu, moja dziewczynka wreszcie oprzytomniała.
Nadia położyła telefon na stole i włączyła tryb głośnomówiący, by móc jednocześnie osuszyć włosy. Miała wrażenie, że w jej mieszkaniu panuje przeciąg, co przecież było niedorzeczne. Od dobrego tygodnia nie otwierała okien.
– Tylko wiesz... wolałabym, żeby to jednak tata po mnie przyjechał. Ostatnio jestem zmęczona i boję się, że mogłabym coś pomylić. Albo zasnąć za kierownicą, albo przespać pociąg, gdybym jednak...
– Mówiłam ci już, że to nie jest żaden problem – przerwała jej matka. – Powiedz tylko, kiedy tata ma po ciebie przyjechać.
Uśmiechnąwszy się lekko, Nadia ustaliła, że ojciec przyjedzie do niej następnego dnia o szóstej po południu, prześpi się i razem ruszą w drogę, kiedy wypocznie. Jej serce było o wiele lżejsze, kiedy odkładała słuchawkę.
– No doprawdy... – mruknęła, drżąc z zimna. Nie była pewna, dlaczego odczuwa to tak mocno; może jednak miało to coś wspólnego z tym, że jej włosy nadal były wilgotne.
Dopiero kiedy przechodziła przez pokój uświadomiła sobie, że jedno z okien wyglądało tak, jakby przed chwilą było otwarte na oścież, a ktoś próbował je na szybko zamknąć; firanka również była odsunięta. Na twarzy Nadii pojawił się dziwny wyraz. Przecież nie było to możliwe, żeby ktoś otworzył jej okno... być może był to podmuch wiatru. Ostatnimi czasy wcale nie wiało tak mocno, ale może jednak...
Dłonie drżały jej lekko, kiedy zamykała okno i poprawiała firankę. To musiał być podmuch wiatru; zaczyna już świrować, to pewnie przez to, że nie spała dobrze...
Jęknęła cicho, czując, że boli ją kark. Z całą pewnością spanie w pozycji, w której spędziła całą ostatnią noc, nie było dobrym pomysłem; a jednak była to jedna z nielicznych nocy, którą w całości przespała.
Wróciła więc do łazienki, by umyć zęby i chociaż trochę się uspokoić – jeżeli uda jej się skupić, być może dokończy tę książkę, nim wyjedzie do rodziców. Oczywiście, musiała się jeszcze spakować, ale to nigdy nie zajmowało jej wiele czasu – ot, wrzucić do torby trochę ubrań, kosmetyczkę i laptopa, przecież niczego więcej jej nie trzeba.
Przetarła oczy, mając wrażenie, że nadal jeszcze ma pod powiekami piasek, po czym sięgnęła po swoją szczoteczkę. Wciąż była jeszcze odrętwiała, więc jej ruchy były dość powolne, jednak wreszcie włożyła szczoteczkę do ust – i omal nie krzyknęła.
Gdy tylko uniosła wzrok, jej spojrzenie padło na lustro. Zamiast jednak ujrzeć swoje odbicie, zobaczyła napis, zapewne wykonany jej własną szminką, która teraz leżała połamana na podłodze.
"UCIEKAJ, ILE CHCESZ. PRZEZNACZENIE I TAK CIĘ DOPADNIE. ZNAJDĘ CIĘ WSZĘDZIE."
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro