9. Zaczęło się
To wszystko, co przed momentem powiedział kłóci się zupełnie z tym, co do tej pory wiedziałam. Nie jestem jakąś gorliwą chrześcijanką, ale mam jako takie pojęcie o tym, co doprowadziło do wygnania Lucyfera z Nieba. No i anioły zawsze były przedstawiane jako te dobre. Diabeł albo jak kto woli upadły anioł został zesłany do piekła, bo sprzeciwił się Bogu. I od tego momentu panoszy się ze swoją świtą po świecie ludzi i sprowadza niewinne dusze na złą drogę.
- Nie tak do końca niewinne - drwi Mefistofeles, dosłownie na ułamek sekundy po tym, jak czuję coś na kształt muśnięcia piórkiem.
Mrugam kilkakrotnie, na co uśmiecha się przebiegle. A ja chyba właśnie wyczułam moment, w którym zajrzał w moje myśli. I odnoszę dziwne wrażenie, że on o tym wie.
- Miałeś przestać!
- Niczego ci nie obiecywałem - wzrusza ramionami i spogląda na mnie z miną niewiniątka. Tia... jest tak niewinny jak diler przyłapany przez policję z towarem w kieszeni. - Tłumaczyłem ci. To ty musisz nad tym zapanować, nie ja. Zresztą, chyba mnie wyczułaś, prawda? Teraz wystarczy tylko to wykorzystać.
- Wykorzystać? Niby jak mam to zrobić? Pokaż mi! -
Uderzam pięściami w kołdrę, sfrustrowana. Wybucha śmiechem. I dobrze wiem, co oznacza ta reakcja.
- To tak nie działa, Kalypso. Mogę cię nauczyć, ale chcę coś w zamian. Taka... no wiesz, transakcja wymienna.
Nie jestem przekonana, czy mam ochotę iść na jakąś współpracę z diabłem. Mam dziwne przeczucie, że to nie skończy się dobrze. Z drugiej strony, jeśli nie nauczę się tego kontrolować, będzie przewidywał moje ruchy.
- Dobrze, jaki jest twój warunek? - pytam.
- Zmień decyzję.
- Masz na myśli mój wybór?
- Oczywiście.
- Dlaczego?
- Co dlaczego? - dopytuje.
Przewracam oczami, bo w istocie mogłby sobie zajrzeć do mojej głowy i to wyczytać, ale najwidoczniej bawi go rozmowa.
- Dlaczego mam zmienić wybór. Przecież jesteś diabłem. Prawda? Zabrałeś Stróżów moim rodzicom i tym samym są ci posłuszni. Dlaczego nie zrobisz tego ze mną?
- To proste. Nie masz Stróża.
- A gdybym miała?
- Nie prowadzilibyśmy tej rozmowy, Kalypso. Dobrze wiesz, że interesujesz mnie tylko dlatego, że go nie masz. Jesteś czymś wyjątkowym. Unikatowym. Więc...
- Więc nie masz na mnie wpływu - dedukuję.
Nie odpowiada. Domyślam się, że trafiłam.
- A co, jeśli każę ci odejść?
- Próbuj - śmieje się.
- Dlaczego odnoszę wrażenie, że ta rozmowa nie ma sensu?
Wzrusza ramionami.
- Co zrobiłeś z Gabrielem?
- Dlaczego zakładasz, że coś mu zrobiłem? Naprawdę masz tak złe zdanie o mnie, Kalypso? Znamy się już tyle czasu.
- Właśnie dlatego, że znamy się tyle czasu - odpowiadam. - Pamiętam, co próbowałeś zrobić w moje urodziny.
Zwiesza ramiona i wbija wzrok w podłogę, a kiedy ponownie na mnie spogląda, w jego spojrzeniu dostrzegam skruchę.
- Próbowałem cię przebudzić - wyznaje cicho.
Nie potrafię rozgryźć, które z oblicz jest jego prawdziwym. Ten drwiący pewny siebie czy może ten, który wygląda, jakby naprawdę chciał dobrze. I jest mu głupio, że wszystko potoczyło się nie po jego myśli.
- Przebudzić?
- Żebyś sobie przypomniała, kim jesteś. Po co... tu jesteś - ciężko oddycha, jakby mówienie sprawiało mu ból. - Po co... zostałaś... stworzona... Dlaczego za każdym... - nie kończy. Przykłada dłonie do skroni i krzywi się z bólu.
Przyglądam mu się, przestraszona.
- Przypomnij sobie... Pustynia... pustynia jest kluczem... - po tych słowach jego usta opuszcza krzyk, a on sam pada na kolana.
Pochyla się, dysząc tak, jakby każdy oddech wymagał od niego nadludzkiego wysiłku. A gdy unosi głowę, z nosa cieknie mu błękitna ciecz.
- Twoja twarz... - wskazuję palcem w jego kierunku.
Przesuwa wierzchem dłoni tuż nad górną wargą, zbierając błękitny płyn spod nosa. Ledwo to czyni, nowe strużki spływają w to miejsce. Uśmiecha się kącikiem ust i cedzi cicho:
- Skurwiel...
Następnie z trudem dźwiga się na nogi i siada. Zdaje się wyczerpany. W niczym nie przypomina tego aroganckiego kolesia sprzed kilku chwil. Powiedziałabym raczej, że wygląda, jakby trawiła go choroba chorego.
- Co się stało? Co to było? - dopytuję.
Kręci głową. Domyślam się, że nie może mi powiedzieć, bo znów będzie cierpiał. Robi mi się go żal. Zaskakuje mnie to. Nie powinnam żałować diabła. Diabły są złe. To anioły są miłosierne i...
- Anioły miłosierne. Dobre sobie - prycha. - Ja też jestem aniołem.
- Upadłym - wtrącam.
- I myślisz, że wszystko załatwia kwestia nazewnictwa?
Spogląda na mnie. Pod oczami ma cienie, a cera przybrała chorobliwy odcień. Nadal ciężko oddycha, ale wolniej i już nie tak płytko, jak kiedy coś dosłownie rzuciło go na kolana.
- Ty mi powiedz.
- Gdybym tylko mógł... - jeden z kącików ust wędruje do góry, nadając mu szelmowskiego wyglądu.
- A gdybyś mógł? Powiedziałbyś mi? - dopytuję, bo jakoś trudno mi uwierzyć w jego czyste intencje.
- Jeśli otrzymałbym coś w zamian - mruga porozumiewawczo, a w wzdłuż kręgosłupa przebiegają mi ciarki.
Wzdycham, opierając się plecami o miękką poduszkę. Interesowny drań.
Nim dobiega mnie jego cichy chichot, znów to czuję. Delikatne muśnięcie wewnątrz głowy. Spoglądam gwałtownie w tę stronę.
- Znów to zrobiłeś, prawda?
Posyła mi uśmiech od którego aż zapiera mi dech, bo nie jest to uśmiech z tych interesownych czy aroganckich. A przyjacielski. Jakby...
- Robisz to specjalnie? - drążę, bo nie mam wątpliwości, że wcześniej robił to w taki sposób, żebym tego nie wyczuła.
- Jeśli złodziej chce zostać złapany, zostawia po sobie ślady, Kalypso - zniża głos do szeptu, który rezonuje w całym moim ciele. To doznanie jest bardzo, bardzo przyjemne. Znów to czuję. Muśnięcie w głowie. Niczym trącenie opuszkiem palca moją myśl, by zwrócić moją uwagę.
- Mógłbym pokazać ci inne przyjemności... Inny wymiar przyjemności - szepcze, pochylając się nade mną tak, by te słowa dotarły bezpośrednio do mojego ucha. Jest tak blisko. Przymykam powieki. Wzdycham cicho. Ten dźwięk miesza się z cichym śmiechem Mefistofelesa. Jego dłoń otula mój policzek. Usta są tak blisko. Czuję ciepło jego oddechu, kiedy szepcze: - Zadziwiające, że mimo wszystko jesteś taka ludzka.
Siła z jaką go odpycham sprawia, że ląduje na przeciwległej ścianie. Otwieram oczy jednocześnie zdumiona i przerażona tym, co zrobiłam. Czego dokonały moje ręce. Przyglądam im się z niedowierzaniem. Mam wrażenie, jakby lekko świeciły. Jakby były pokryte fluorescencyjną farbą. Trwa to ułamki sekund. Spoglądam na diabła. Zdążył się już pozbierać. Nie potrafię nic wyczytać z grymasu, jaki gości na jego twarzy. Krzyżujemy spojrzenia.
- Nie ufam ci - wyduszam.
Wtem moje plecy przeszywa ból. Wyginam się w łuk, krzycząc niekontrolowanie, po czym zginam w pół, próbując uspokoić rwący oddech. Zapieram się na wyprostowanych ramionach. Usta mam otwarte i słyszę jak powietrze opuszcza moje ciało i wraca z głośnymi świstami. Ciemnieje mi przed oczami. Boję się przy nim stracić przytomność. Skupiam się na błędzie w przędzy na pościeli. Krzyżyku, który został wyszyty w inną stronę niż inne. Mikroskopijnym detalu, który jednak pozwala mi dojść do siebie.
- Popełniasz błąd, Kalypso.
Spoglądam gwałtownie przed siebie, bo głos diabła jest blisko. Zbyt blisko jak na to, gdzie przed chwilą stał. Moje zmysły mnie nie zwodzą. Przemieścił się i tkwi teraz w nogach łóżka. Na wyciągniętej przed siebie dłoni spoczywają dwa nieprzytomne Stróże. Ich skrzydełka - wcześniej barwne jak u motyli, teraz barwą przypominają popiół. Czy to wiąże się z tym, co im zrobił? Mam tyle pytań, ale boję się je zadać. Ba, boję się, nawet o nich myśleć, bo nie chcę, żeby wiedział, co mnie niepokoi. Wiem natomiast, że jestem zmuszona z nim współpracować - przynajmniej na razie, dopóki trzyma w garści moich rodziców. Lecz mimo targających mną obaw, spoglądam na niego hardo i cedzę:
- Tylko na to cię stać?
Wybucha śmiechem, po czym zaciska pięść, a spoczywające na jego dłoni Stróże znikają. Światło w pomieszczeniu migoce.
- Naprawdę, nie chcesz wiedzieć, do czego jestem zdolny, dziecinko...
I wiem, że powinnam się przymknąć. Instynkt podpowiada mi, że chyba nie jest najrozsądniejszą rzeczą drażnić diabła. Jednak wraz z pierwszym rzuconym wyzwaniem, coś - jakaś przekora - budzi się w moim wnętrzu. Leniwie, przytłaczana obawą przed nieznanym. Ale jest jak świetlik w ciemności. Jak krzyk nawołujący zagubionego w lesie. Jak zapałka tląca się lichym płomieniem w mroźny dzień. Ogrzewa. Natchniewa. Rozbudza. Coś we mnie wskrzesza. Coś pierwotnego, czegoś sama nie rozumiem, nie znam i czego w istocie się boję, mimo iż jest mną. Prawdziwą Kalypso.
Drżę, bo niespodziewanie temperatura w pomieszczeniu jakby obniżyła się o kilka stopni. Mefistofeles stoi na szeroko rozstawionych nogach, z ramionami ulożonymi sztywno wzdłuż tułowia. Dłonie zwinął w pięści. Obserwuje mnie wzrokiem bazyliszka. Mrugam kilkakrotnie, bo nagle za jego plecami coś się materializuje. Odchyla głowę do tyłu, rozprostowuje ramiona i równocześnie szeroko prostują się ogromne czarne skrzydła. Pióra przypominają upierzenie kruka. I są piękne. Lśnią na krawędziach, jakby pokryte drobinkami brokatu. Ponownie czuję potworny ból pleców. Miałam kiedyś złamaną rękę i mogę przyrównać to odczucie do tego, czego doświadczam teraz. Zaciskam powieki i zduszam krzyk, a ból mija tak szybko, jak się pojawił. Ale teraz odczuwam coś zupełnie innego. Coś cieknie mi od łopatek ku dołowi pleców. I jest ciepłe. Wyciągam rękę i na tyle, na ile jestem w stanie, wsuwam ją za materiał szpitalnej koszuli i dotykam miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą coś jakby rozrywało mi kości. Zamieram, bo w istocie mam wrażenie, że skórę w tym miejscu mam rozerwaną. Wciskam głębiej palce. Opuszki natrafiają na coś twardego. Wzdrygam się i cofam dłoń. Kiedy na nią spoglądam, zawartość żołądka podchodzi mi do gardła. Palce pokryte są szkarłatną cieczą. Krwią. Moją krwią. Oddech mi przyspiesza. Zerkam na Mefistofelesa, który przypatruje mi się z uśmiechem satysfakcji i nim tracę przytomność, z jego ust pada:
- Zaczęło się.
*
Budzę się sama. W sali panuje ciemność, a jedynym źródłem przytłumionego światła jest monitor wyświetlający moje parametry życiowe. Spoglądam na lewe ramię, poniżej łokcia dostrzegam wkłuty wenflon. Podążam wzrokiem za wężykiem i zatrzymuję dłużej spojrzenie na kroplówce, zawieszonej nad moją głową. Próbuję odczytać etykietę, ale jest zbyt ciemno. Czuję się potwornie słaba. Kiedy probuję się ruszyć, górną część pleców przeszywa mi ból. Tym razem nie jestem w stanie powstrzymać jęku. Skórę zrasza pot i aż mnie mdli od tego nieprzyjemnego doznania. Zastanawiam się, czy wszystko, co pamiętam, było snem? O ile wydarzenia w klubie i potem w akademiku zdawały się realne i prawdopodobne, wszystko co miało miejsce potem, to jedna wielka abstrakcja.
- Nic ci nie zrobił? - rozlega się po mojej prawej i tym razem nie powstrzymuję okrzyku przerażenia.
Monitor wydaje z siebie ostrzegawczy sygnał, kiedy moje serce zaczyna łomotać w piersi. Do pomieszczenia wpada pielęgniarka i zapala światło. Spogląda na mnie, po czym podchodzi bliżej i wyłącza alarm.
- Wszystko w porządku, złotko? - pyta.
Spoglądam to na mojego „gościa", to na kobietę. Jest noc. Nie mam jakichś doświadczeń ze szpitalami, ale z tego co mi wiadomo, obowiązują jakieś godziny odwiedzin. Zatem, dlaczego go nie wyprasza? Ignoruję jej pytanie, zamiast tego odzywam się niepewnie:
- Nie wyprosi go pani?
- Kogo? - mruga zdezorientowana. Ja również, bo teraz na jej ramieniu wyraźnie dostrzegam stworzonko z barwnymi skrzydłami jak u motyla. Unosi maleńkie ramię i macha do mnie.
No bez jaj!
- Jego? - wskazuję palcem siedzącego na krześle Gabriela.
- Ale... ale tu nikogo poza nami nie ma - wydusza zmieszana.
Otwieram usta, żeby coś dodać, ale wówczas anioł najspokojniej w świecie informuje mnie:
- Jeśli nie chcesz spędzić kolejnej doby na obserwacji psychiatrycznej, radziłbym milczeć. Ona mnie nie widzi, Kalypso.
Już mam rzucić jakąś ripostę, ale w porę się powstrzymuję. Wymuszam sztuczny uśmiech i oznajmiam:
- Chyba coś mi się przyśniło. Przepraszam.
Pielęgniarka patrzy na mnie sceptycznie, majstruje coś przy kroplówce, po czym życząc mi dobrej nocy, wychodzi.
- Gdzie się podziewałeś?!
- Miałem... nazwijmy to drobne problemy. Ale już wszystko jest tak, jak być powinno, Kalypso.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro