Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. Mam cię!

Przerzucam spojrzenie to na jednego, to na drugiego lekarza. Czuję się totalnie pogubiona. Coś w środku nakazuje mi mieć się na baczności. Albo najlepiej uciec. Na ramieniu drugiego mężczyzny również nie dostrzegam tego...

- To stróże - informuje mnie ten młodszy, siedzący przy moim łóżku. Chyba ma na imię Sam.

- Stróże... zaraz jak... skąd wiedziałeś...

- I twierdzi, że jestem młodszy, Ham... Dodaj jeszcze, że przystojniejszy - porusza wymownie brwiami,  szczerząc się do mnie. - I tak, mam na imię Sammael. Ale możesz mówić mi Sam.

Drżę, ale nie z rozbawienia, a bezbrzeżnego przerażenia, jakie zalewa moje ciało. Skąd on...

- Och, daj spokój dziewczyno. Twoje myśli krzyczą tak głośno, że głuchy by je usłyszał - wcina się ostro tym stojący przy drzwiach.

Robi krok w przód i pstryka palcem. Za jego plecami zamiast otwartej przestrzeni między futryną pojawia się coś przypominające delikatną zasłonę z woalu.

- Naucz się stawiać tarczę. Zresztą... - słowa wypowiada szorstkim tonem, a następnie przejeżdża dłonią po włosach, mierzwiąc je odrobinę i wydaje z siebie pełne dezaprobaty westchnienie - ...to działka Gabriela.

- Moje myśli... co?! - z moich ust wydostaje się coś na kształt zbolałego jęku. - Kim wy do cholery jesteście?! - krzyczę, tracąc panowanie nad sobą.

- Mówiłem, jestem... - ten cały Ham próbuje się odezwać, ale nie daję mu dojść do słowa

- I nie pierdol  mi, że jesteś doktor Heven, bo ten tu... - wskazuję palcem na tego całego Sama, nadal siedzącego jak gdyby nigdy nic obok mojego łóżka - ...twierdził to samo!

- Ach, cięty język. Lubię to! - mruczy z zadowoleniem.

- Zamknij się! - warczymy oboje, ja i ten cały Ham.

Sammael jako jedyny zdaje się dobrze bawić. We mnie furia zaczyna mieszać się z paniką, a ten drugi typ jest poirytowany.

- Chodź raz bądź poważny, Sammaelu!

- Chcę wiedzieć, co tu się odpierdala!? - głos mi drży. W zasadzie, to cała się trzęsę.

Albo w sumie nie chcę... - pojawia się w mojej głowie.

- To musisz się zdecydować - Sammael spogląda na mnie z krzywym uśmieszkiem - czego tak naprawdę chcesz...

Znów to robi. Znów słyszy, co myślę...

- Oczywiście, że słyszę, Kali. Twoje myśli są tak głośne i nieposkromione, że...

- To jakiś koszmar - wyrywa mi się.

- Muszę cię rozczarować - prostuje Sammael, wyjątkowo z siebie zadowolony.

Wspiera się plecami o oparcie szpitalnego krzesełka, opierając jedną z kostek o kolano. I jest... boso?! Pospiesznie łypię na stopy Hama. Też nie ma ani skarpetek, ani butów. Oddech mi przyspiesza, a serce łomocze coraz mocniej. Słyszę je w uszach głośno i wyraźnie. Tak jak swój oddech. Zaciskam pięści. Drżą i wówczas dzieje się coś dziwnego. Światła w pomieszczeniu zaczynają migać. Sammael zerka na to zjawisko z ukosa, a Ham (w sumie imię adekwatne do charakteru) warczy:

- Opanuj ją...

Opanuj?!

Co to, to nie!

Ku mojemu zdziwieniu, Sam niespodziewanie zaczyna chichotać:

- Słyszałeś z czym skojarzyła twoje imię?

- Moje imię brzmi Hammiel, głupia dziewucho. A teraz zrób coś z nią, bo za chwilę zwróci na siebie i nas zbytnią uwagę.

Sammael mruczy pod nosem coś, co na moje nawiązywało do kija w dupie, a potem spogląda na mnie przepraszająco.

- Lubię cię, ale... wybacz, muszę to zrobić.

Wyciąga w moim kierunku rękę i przysięgam, że opuszki jego palców emanują dziwnym światłem.

- Nie! - oponuję i łapię go za nadgarstek.

- Auć! - wyszarpuje rękę i odskakuje ode mnie, niemal przewracając przy tym krzesełko. Czuję swąd przypalonej skóry.

- Widziałeś?! - nie brzmi na wkurzonego, raczej zaintrygowanego. Wpatruje się na wypalony ślad moich palców na przegubie dłoni, który po chwili znika. Moje gardło opuszcza niekontrolowany, histeryczny jęk.

- Niewiarygodne... - teraz oczy ich obu zwracają się na mnie, a w głosie Hammiela po raz pierwszy pobrzmiewa zupełnie coś innego niż znudzenie i poirytowanie. Przekrzywia lekko głowę raz w jedną, raz w drugą stronę. Słyszę chrupot jaki wydają przeskakujące w kręgi. A potem robi krok w moją stronę.

- Nie zbliżaj się! - krzyczę, zeskakując z łóżka.

W głowie mi wiruje, a nogi są miękkie. Cieżko mi ustać. Chwieję się, intensywnie mrugając, by odgonić mroczki przed oczami. Jeśli stracę przytomność, już po mnie!

- Na twoim miejscu bym jej posłuchał, Ham... Nie wiadomo, co za niespodzianki skrywa w zanadrzu - rzuca Sammael poważnym tonem.

I to właśnie sposób, w jaki wypowiedział te słowa, wywołuje we mnie jeszcze większy popłoch. Przerzucam spojrzenie to na niego, to na Hammiela. Widzę, jak próbują zapędzić mnie w kozi róg. Ze wszystkich sił staram się wyzbyć się pierwotnego lęku, który niemal mnie paraliżuje. A wówczas Sammael dodaje złowróżbnie:

- Jeszcze nas spopieli i...

- Nie bądź śmieszny. - prycha Hammiel. - Musiałaby...

Urywa w połowie zdaia, ale jego oczy rozszerzają się w zdumieniu. Jakby właśnie coś sobie uświadomił. Gwałtownie zwraca głowę w kierunku Sammaela:

- A co, jeśli się myliliśmy. Jeśli ona nie jest tym, za kogo ją mieliśmy, tylko...

- Niemożliwe... - słowa opuszczające usta Sammaela przypominają szept, jednak słyszę je wyraźnie.

- Słyszałeś trąby... Zerwano pieczęć... Ostatnie wydarzenia... Znaki...

- Historia znów zatacza koło - Sammael ponownie szepcze.

- Na to wygląda.

Kompletnie nic nie rozumiem z tej wymiany zdań. Przeraża mnie ta sytuacja. Cały czas zastanawiam się, jak mogłabym stad uciec. Wróć! Jak mogłabym im uciec... Wraz z tą myślą, spojrzenia mężczyzn na powrót koncentrują się na mnie.

- Och, Kalipso... przed nami nie masz dokąd uciec. Przynajmniej nie na tym świecie - Sammael uśmiecha się z satysfakcją, a w jego oczach pojawia się mrok. A potem dodaje ciszej: - Znajdę cię wszędzie.

Cholera, zapomniałam, że słyszą moje myśli!

Jedyne rozsądne wyjście to działać pod wpływem impulsu, zanim pojmą moje intencje. I wówczas odwracam się i robię jedną rzecz, która pojawia się w mojej głowie. Irracjonalną i totalnie nieprzemyślaną, ale każda nanosekunda zwłoki zadziała na moją niekorzyść, toteż ułamek chwili później dopadam do parapetu. Wraz z otwarciem okien, słyszę ich krzyk:

- Kalipso, nie!

Za późno.

Zresztą i tak nie zamierzam ich słuchać. Staję na parapecie i skaczę. Dopiero wówczas, kiedy moje stopy się odrywają, dociera do mnie, że to conajmniej czwarte piętro. I... nie boję się. Zamykam oczy. Słyszę świst. Pęd powietrza rozwiewa mi włosy i koszulę. Słyszę okrzyki przerażenia dobiegające z dołu. Rozpościeram szeroko ramiona.

I czekam.

Na uderzenie.

- Mam cię!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro