Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Piknik w buszu

— Idź, naprawdę ci to pomoże. Odpoczniesz — pół żartem, pół serio Suzi Q wyganiała go z domu.

— Ale ja jestem wypoczęty bardzo dobrze! Mógłbym na przykład... — Joseph szybko wymyślał wymówkę drapiąc się po karku — przebiec maraton!

— Fizycznie! Ale twoja psychika nie jest w najlepszym stanie, dobrze o tym wiesz. Więc dla twojego i mojego dobra — blondynka wręczyła mu do ręki kosz piknikowy cały czas utrzymując spokojny ton — idź.

Jojo w końcu poddał się i wyszedł z domu. A Suzi udawała, że nie widziała jak wywraca oczami.

*

— To i tak nic nie da — fuczał pod nosem młody mężczyzna — ale skoro dała mi tyle żarcia, to czemu ma się zmarnować?

Było ciepło. Nie, to za mało powiedziane. Było wręcz upalnie.

Joseph szedł spokojnie przez wiejską stronę miasta. Sam nie wiedział dokąd dokładnie idzie, ale powtarzał sobie słowa Suzi, że najlepiej wypocząć w jakimś spokojnym i cichym klimacie. Minął już kilka gospodarstw, zagród dla kur i stodoły, z których słyszał muczenie krów, a teraz przemierzał jakieś nieokiełznane pole. Na samym środku rósł wielki dąb, który rzucał jedyny kojący cień w pobliżu. Nie było lepszego miejsca na piknik, dlatego też zdecydował się tam zatrzymać.

Zdjął przepasaną na biodrach kurtkę i rzucił ją niechlujnie na korzeniach i pniu drzewa, po czym usiadł na niej, opierając się o pień.

Rozejrzał się dookoła - nie było żywej duszy. Jedyne co dawało o sobie znać to świerszcze cykające w trawie. Otworzył więc kosz, który przygotowała mu blondynka. Pierwsze co ujrzał to karteczka - zwykła, pomięta kartka, z jakąś wiadomością. Szybko rozpoznał pismo Suzi i przeczytał:

Pomyśl o nim na spokojnie

— A ja może nie wiem kogo masz na myśli! — krzyknął do siebie nerwowo.

Na tę chwilę zrezygnował z dalszego przeszukiwania kosza, za to położył się na swojej kurtce i ułożył ręce pod głową. Wpatrywał się w liście dębu, dopóki słońce go nie poraziło, na co szybko przekręcił głowę w bok i głęboko westchnął.

Ujrzał samotną stokrotkę między trawą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Joseph widział w niej siebie.

Tak samo jak ten kwiatuszek, został sam. Teraz sam musi sobie radzić. Nie ma na kim polegać.  Kiedy tylko lekko zawiał wiatr, stokrotka od razu się mu poddawała - jakby bez walki. I nie miała nikogo, kto by jej pomógł.

— O czym ja w ogóle rozmyślam... — zaśmiał się do siebie. — Chyba się przegrzałem, żeby się do kwiatka porównywać!

Choć nikogo tu nie było, to i tak Jojo się zaczerwienił. Nawet nie był zawstydzony tym, że myślał o takiej bezsensownej rzeczy, ale o tym jaki był słaby.

Nie miał siły na treningi. Nawet jeśli ćwiczył i dawał z siebie wszystko - to było nic. Nie miał mu kto dać otuchy i poklepać przyjacielsko po plecach. Brakowało kogoś kto trzepnie go po głowie, kiedy marudził, że już jest zmęczony ćwiczeniami - niby Lisa Lisa mogłaby to zrobić, ale widziała jego stan i tylko opuszczała wzrok na jego starania.

Brakowało tego kogoś z duchem rywalizacji. Żeby miał się z kim śmiać. Żeby ktoś go porządnie upomniał.

Był taki słaby. Bał się wypowiedzieć jego imię, jakby było to jakieś zaklęcie.

Słońce ponownie go poraziło i momentalnie zacisnął powieki. Jednak nawet po chwili nie otworzył ich, zamyślając się, kiedy ciepły wiatr owiewał jego twarz.

— Oi, Caesar - chan, dlaczego cię tu nie ma?

Nie pozwolił sobie uronić ani jednej łzy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro