Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXV. Śpiąca pod pierzyną wieczności

Polecam przeczytać z piosenką <3

Hänedam, Przełęcz Duchów, rok 816, e.p. V, zima


Wiatr jeszcze nigdy nie wydał jej się tak mroźny, jak w tamtej chwili. Smagał po brudnych od zaschniętej juchy policzkach i doprowadzał do szczękania zębów. Prószący śnieg drażnił oczy, chłód natomiast sprawiał, że bolały ją płuca. Pokiereszowane serce próbowało poskładać się w całość, lecz za każdym razem pękało na nowo.

A dziki płomień w jej ciele kusił złudnym ciepłem.

Błękitne ptaszysko niespokojnie przeleciało nad ich głowami. Jego skrzek wdarł się do umysłu Fallande, której oddech gwałtownie przyspieszył. Rozpięte skrzydła mieniły się w promieniach rzucanych przez słońce. Jego dzikie spojrzenie odnalazło wzrok kobiety. W jasnych ślepiach zwierzęcia ujrzała pajęczynę szkarłatnych łez. Kiedy te spłynęły po piórkach, ptak otworzył dziób po czym...

Rozproszył się, pozostawiając za sobą drobne płatki migoczącego śniegu.

Słodki zapach magii dotarł do Fallande i ciepło otuliło jej zmarznięte ciało. Na moment przeniósł ją do miejsca, gdzie mroźny, północny wiatr przestał być tak uciążliwy, a samotne dusze poległych nie śpiewały swoich przepełnionych żalem kołysanek.

Śnieg jednak wkrótce potem stopniał. Magia zniknęła. Obraz wojny ponownie stanął jej przed oczami. Strach, niczym paraliżująca ciało trucizna, przepłynął przez jej żyły.

Krzyk wyszarpał się z objęć przerażającej ciszy.

— Niech ktoś nam, do cholery, pomoże! Ona...

W oddali, w intensywnym świetle, Fallande ujrzała zarys wilczego cielska. Basior, idąc w ich kierunku, ciągnął za sobą tylną łapę. Łeb trzymał nisko, lekko przy tym chwiejąc się na boki. Zmęczone ślepia dosięgły wzroku kobiety.

Oczy wiedźmy się rozszerzyły. Kawałki rozszarpanego serca wbiły się w jej wnętrze.

Na grzbiecie Ariona siedział drżący mężczyzna, na którego widok nadzieja zakiełkowała kwiatem w piersi Fallande. Wkrótce potem jednak została ona brutalnie wyrwana z korzeniami, kiedy tylko dostrzegła zakrwawioną kobietę w jego ramionach. Jej długie, czarne włosy niespokojnie zafalowały na wietrze.

Niepewność. Lęk. Zwątpienie.

Stała się tonącym ciałem, a jej płuca wypełniała zimna woda w postaci emocji, które dusiły ją od środka. Strach zaciskał brudne paznokcie na sercu i wydrapywał z niego kolejne krwawiące warstwy. Fallande niespokojnie drgnęła.

Wtem magia pachnąca jesionem i czarnym bzem ponownie zadrgała.

Krew, kropla po kropli, spływała na brudny puch.

Acherone miał przymknięte oczy, a skórę bledszą od oblicza śmierci. Trzymał głowę między ramionami, oddychając z trudem. Uporczywie próbował zapanować nad czymś, czego Fallande nie była w stanie dostrzec. Żyły na jego rękach przybrały niepokojąco onyksowego koloru. Nici, niczym pnącza bluszczu, oplotły się wokół ciała. Wbijał mocno kolana i długie szpony w brudny puch. Jego każdy mięsień był przy tym napięty.

Fallande, wraz z Ianem, trzymali go za ramiona. Niepokój wsiąknął w ich ciała i rozgościł się w rozszarpanych duszach. Wątpliwości zapanowały nad jej umysłem. Próbowała wyciszyć emocje i spróbować zrozumieć całą sytuację. Acherone potrzebował pomocy. Tak samo Erza, Arion i...

— Tove. — Dotarł do nich drżący głos Koiry. — Cholera, to Tove!

Mężczyzna energicznie szarpnął za róg wilka, mocno przy tym obejmując nieprzytomnego przyjaciela. Emocje szalały na jego twarzy. Już zrywał się z miejsca, kiedy nagle Marcus zagrodził mu drogę. Spojrzenie miał stanowcze. Jego sporych rozmiarów basior przekrzywił niezadowolony głowę.

— Odpowiadasz za Akiego. Nie ryzykuj.

— Ale...

— Koira.

Koira zacisnął mocno wargi. Nie ruszył się z miejsca. Jego żuchwa drgała, a spojrzenie błądziło po twarzy dowódcy. Pod wpływem emanującej od przyjaciela aury zmusił basiora do tego, aby ten się wycofał. Zwierzę położyło uszy po sobie, nie spuszczając z oka dumnego psowatego i jego jeźdźca.

Marcus pociągnął za rogi wilka. Wtem jego wzrok padł na Śnieżnego Diabła. W jego szaleństwie czaił się niepokój. Ian, zaciskając mocno wargi, nawet na moment nie oderwał spojrzenia od ukrytej pod sklejonymi krwią włosami twarzy Acherone. Wydawali się doskonale wiedzieć, co się z nim działo, co dodatkowo sprawiło, że Fallande czuła się jeszcze bardziej zagubiona.

Zanim Marcus zdołał coś powiedzieć, Acherone wydusił:

— Wszystko jest pod kontrolą, ruszajcie.

A następnie wziął głęboki wdech i otworzył oczy. Jego tęczówki powoli wracały do naturalnego koloru. Uniósł głowę i odnalazł wzrokiem Marcusa, który zaklął pod nosem. Mimo bólu wykrzywiającego jego twarz, w tych słowach Fallande wyczuła siłę. Ta sprawiła, że i ona była w stanie mu w to uwierzyć. Bo przecież był potężny.

Acherone nic nie mogło złamać.

I każdy z nich doskonale o tym wiedział.

Marcus zwołał Avera i Brandana. Ich bestie zawarczały. Ruszyli, nie tracąc ani chwili dłużej. Wilk Koiry niecierpliwie stąpał z łapy na łapę. Niepokój jego jeźdźca wpełzł pod sierść basiora i wypełnił go w całości.

Przeżyli. Erza i Arion właśnie zmierzali w ich kierunku. Jednak Tove...

Fallande musiała zachować resztki zdrowego rozsądku. Marcus wiedział, co robił, a ona nie mogła pozwolić sobie na niekontrolowany wybuch emocji. Nie miała pojęcia, czy ogień w piersi ponownie nie wymknie się spod jej kontroli. I tym razem nie zniszczy wszystkiego, co stanie mu na drodze.

Nawet jeśli pragnęła pobiec za Gołębiami, paląca jej żyły więź, którą obrastały kwiaty mirtu, nakazywała jej zostać na miejscu.

Przy nim.

Acherone drgnął. Przymknął na moment powieki, a następnie sięgnął ku szyi i zamaszystym ruchem ręki rozerwał przylegający do niej materiał po samą, bladą pierś. Jego mięśnie się rozluźniły, a złote, krępujące go nici zaczęły blaknąć. Pozostawiły jednak po sobie sine ślady na silnym ciele. Oddychał ciężko. Fallande ze ściśniętym żołądkiem przyglądała się obłokom, które z trudem opuszczały jego usta. Ciemne pajęczyny na rękach powoli traciły swój intensywny kolor, a szpony skurczyły się do rozmiaru paznokci.

Wraz z Ianem ukradkiem spojrzeli po sobie. W jego oczach nie dostrzegła już wrogości, raczej zmieszanie spowodowane skrajnymi emocjami.

— Ian, zabierz stąd oddział. — Głos Acherone był niski i zachrypnięty. Otarł wierzchem dłoni pokryte krwią usta. — Wracajcie do Gniazda.

Ian przełknął nerwowo ślinę. Chciał się sprzeciwić, lecz coś w jego oczach mówiło Fallande, że wciąż miał w pamięci wcześniejszą reprymendę Acherone.

— Co z pożeraczką? Wiesz, że im dłużej z tym zwlekasz, będzie tylko gorzej.

Fallande uniosła pytająco brwi. Nerwowo zerkała to na Iana to na Acherone.

Mężczyzna uniósł się do pionu. Płatki śniegu zatrzymały się na jego bladej piersi. Fallande znieruchomiała, kiedy ujrzała pasma lśniących blizn na odsłoniętym płacie skóry. Jego krew brudziła brodę i szyję. Spojrzenie miał zamglone, zupełnie jakby z każdą mijaną chwilą, jego dusza coraz bardziej oddalała się od ciała.

Acherone wyrwał się z ich uścisku, po czym podniósł ze śniegu. Grymas bólu przemknął przez jego twarz. Zmuszał się do każdego ruchu, podczas gdy coś niepokojącego wiązało jego trzewia.

— Nawet jeśli miałbym wypluć wszystkie swoje wnętrzności, nie zabiję ich. Nie, dopóki nie wyciągnę z nich wszystkiego, co wiedzą — rzucił z chłodem, który przeszył napięte ciało Fallande. — Nie zaryzykuje również oddziałem, więc rób, co ci każę.

Te słowa sprawiły, że wiedźma gwałtownie wstała.

Niepokój zalśnił w jej oczach. Strach, który dotąd wypełniał serce, nieoczekiwanie przekształcił się w dziwną, niespokojną mieszankę emocji. Czuła gniew podsycany przez troskę.

Tajemnica goniła tajemnicę. Pytania same nasuwały jej się na myśli.

A odpowiedzi nie przybywały.

Była świadoma tego, że niewiele wiedziała o sytuacji, w jakiej się znalazła. Nie miała jednak zamiaru dłużej tkwić w tej niewiedzy. Nawet jeśli ta mogłaby okazać się lepsza od poznania prawdy.

Fallande nieoczekiwanie złapała za jego nadgarstek, a wtem poczuli osobliwe wibracje przepływające przez ich ciała. Mężczyzna spojrzał na nią.

— O czym ty mówisz? Co to, do cholery, było? To nie wyglądało jak pieprzone zmęczenie, Acherone?!

Diabeł zerknął kątem oka na jej dłoń. Mróz sprawił, że palce Fallande były zaczerwienione. Bolały, kiedy mocniej zaciskała je na skórze mężczyzny. Acherone musnął szponami jej dłoni. Jego dotyk był delikatny, choć towarzyszące mu uczucie niewiarygodnie chłodne. Złapał za jej nadgarstek i oderwał od siebie. Nie wypuszczając go z ręki, powiedział:

— Jesteś wierna swojemu księciu, ponieważ mu ufasz. — Spojrzenie miał zimne, co sprawiło, że serce Fallande zabiło szybciej. — Ja, dlatego że zostałem do tego zmuszony, moja droga. Łączy mnie z nim więź, której nie mogę zerwać, a rozkazu znieważyć, inaczej mnie i moich bliskich czekają tego konsekwencje.

Wiedźma powoli wypuściła powietrze z ust. Jej wzrok padł na ślady na szyi, a następnie zsunął się na blizny na piersi. Jego skóra stała się w oczach Fallande cienkim płótnem, na którym artysta namalował swoje okrutne wizje.

Jego książę.

Fallande poczuła, jak podsycany przez niezrozumienie gniew zaciska swoje ostre szpony na jej umyśle.

— Chcesz mi powiedzieć, że twój stan to wina wydanego przez tego szaleńca rozkazu?

Acherone powoli pokiwał twierdząco głową.

— Wiem, jak absurdalnie to brzmi, ale tak, tak właśnie jest. Dopóki go nie wypełnię, więź będzie się o siebie upominać.

Wiedźma nie była w stanie wydusić z siebie żadnych sensownych słów. Gdyby nie ujrzała na własne oczy tego, co się z nim stało, nie uwierzyłaby. Absurd gonił absurd, a ona wrzucona w sam środek tego szaleństwa nie miała pojęcia, jak sobie z nim poradzić.

Acherone wcześniej obiecał jej całą prawdę. Fallande była cierpliwa, jednak płomień w jej sercu miał zupełnie inne zdanie...

— Jak brzmiał rozkaz księcia? — zapytała, w głębi duszy obawiając się usłyszeć odpowiedzi.

W tamtym momencie jego surowe oblicze ją przeraziło. Wiedziała bowiem, że za wykutą w twardym lodzie maską skrywał brutalną prawdę, która mogła ich złamać. Fallande pragnęła ją zerwać z jego twarzy, nawet jeśli to, co skrywało się pod nią, ugodziłoby ją prosto w odsłoniętą pierś.

Potrzebowała jej.

Potrzebowała prawdy...

Mężczyzna wypuścił jej nadgarstek z uścisku. Nabrał powietrza w płuca, z trudem poruszając ciałem. Był gotowy udzielić jej odpowiedzi. Zrobiłby to, gdyby nie fakt, że za ich plecami rozbrzmiało wycie wilków.

Podniósł się szum. Odgłosy wielkich łap wdarły się do umysłu wiedźmy. Nieprzyjemne uczucie zawładnęło jej sercem. Rwało, wbijało ostre szpile, a następnie boleśnie ściskało. Jak przez mgłę widziała to, co wówczas się wokół niej działo. Chaos, który zamiast piastować nad nimi władzę, wpełzł do jej duszy i tam zasiał ziarno niepokoju.

Wiatr się wzmógł, tarmosząc zakrwawione odzienia przyjezdnych. Wilki, w intensywnych promieniach, zatrzymały się kilkadziesiąt kroków od nich.

Ciemne ślepia Ariona odnalazły Fallande. Basior przekrzywił lekko głowę, wyrzucając z pyska długi język. Zmęczony i ranny położył się na śniegu, nawet na moment nie odrywając wzroku od jeźdźczyni.

Fallande ujrzała Erzę na grzbiecie wilka Brandana. Kiedy ich spojrzenia spotkały się ze sobą, poczuła tylko ulgę, choć w onyksowych oczach mężczyzny widziała ogrom niezrozumiałej dla niej tęsknoty. I uczucia, które powinno spłonąć wraz z jego zdradą. Trzymany za ramiona był tam z lekkimi zadrapaniami na twarzy i szyi. Przerażony, brudny i...

Żywy.

— Połóż ją na futrach! — rozbrzmiał donośny głos Marcusa. — Tylko ostrożnie, jest w złym stanie!

Aver, trzymając w ramionach drżącą Tove, której ciemne włosy przyklejały się do zakrwawionej twarzy, pospiesznie zsiadł z grzbietu wadery.

Strach wypełnił ociężałą pierś Fallande. Krew zaszumiała w głowie. Macki ciemności zawirowały jej przed oczami.

Wiedźma nie zastanawiała się ani chwili.

Jej stopy same oderwały się od śniegu. Potykała się o własne nogi, z trudem przy tym oddychając. Przepełniona ostrym, niczym śmiercionośna klinga wroga, bólem ruszyła w ich kierunku. Chłód szczypał jej policzki, a lęk przed kolejną utratą pożerał ją od środka.

Wiedźma zapomniała o wszystkich pytaniach, które pragnęła zadać Acherone. O wyżerającej ją od środka chęci poznania prawdy. W głowie głównie szalała jej jedna, przerażająca myśl.

Fallande nie wybaczy sobie, jeśli coś jej się stanie.

Tove za nią ruszyła. Fallande ją zostawiła. Zostawiła swoich najbliższych, ponieważ nie była dość silna, aby ich ochronić. Obrończyni, która nie potrafiła nikogo ocalić.

Obrończyni, która sama potrzebowała ochrony.

Aver delikatnie ułożył Tove na przygotowanym przez Gołębie posłaniu. Do Fallande dotarł dźwięk przepełnionych bólem jęków kobiety, co jakiś czas przerywanych przez szum wiatru. Marcus momentalnie znalazł się obok niej. Macki mocy opuściły jego ciało i otoczyły Tove, kiedy tylko jedną z dłoni przyłożył do jej klatki piersiowej, a drugą do zakrwawionego puchu.

Fallande padła przy przyjaciółce na śnieg, nie zwracając uwagi na przepełnione współczuciem spojrzenia Gołębi.

Serce w jej piersi na jedną krótką chwilę się zatrzymało, kiedy tylko ujrzała jej blade jak tarcza księżyca w pełni lico. Ciemne oczy miała puste, zupełnie jakby z każdą upływającą chwilą, dusza, kawałek po kawałku, odrywała się od ciała. Pot przyklejał kosmyki do twarzy, którą szpeciła pajęczyna czarnych naczynek krwionośnych. Jej prawa część ciała od ramienia aż po skroń była pokryta ciemnymi, przypominającymi łuski plamami. Biały płyn sączył się z pękniętych bąbli wokół dziur po ugryzieniu. Zakrwawione nitki, jak sieć pająka, oblepiły boleśnie wyglądające rany.

Jej skóra na policzku była pomarszczona i zaczerwieniona. Ślady po oparzeniach szpeciły również szyję i pierś.

Fallande zrobiło się niedobrze.

Ból ją sparaliżował. Oplótł się wokół serca i mocno zacisnął na nim węzeł. Krew wypłynęła ze zrujnowanego organu.

Zupełnie jak łzy na zimne policzki.

Drżała jak mała, leżąca na śniegu dziewczynka, której nigdy więcej nie chciała ujrzeć na oczy. Ponownie jednak się nią stała.

Bezbronna. Zniszczona. Przerażona.

Jej wina. To wszystko była tylko i wyłącznie jej wina. Nienawidziła każdego oddechu, jaki wychodził z jej ust. Każdego uniesienia klatki piersiowej.

Każdego uderzenia pokiereszowanego serca.

Acherone pojawił się chwilę po niej, a wraz z nim zrobił to Koira, który wcześniej zostawił Akiego pod opieką jednego z magów. Śnieżny Diabeł przykucnął przy Tove. Ten drugi stanął jak wryty. Wbił szeroko otwarte oczy w przyjaciółkę.

Marcus uniósł spojrzenie na Śnieżnego Diabła. Acherone, nie zwracając uwagi na krwawienie z nosa wywołane nagłym wysiłkiem, uważnie przyjrzał się paskudnej ranom.

— Udało mi się na jakiś czas uśmierzyć jej ból, jednak ten będzie się tylko nasilał — stwierdził, śledząc uważnie poczynania Acherone. — Jad prędzej czy później dotrze do jej mózgu, a wtedy...

Jego słowa sprawiły, że ból spłynął na pęknięte serce Fallande. Uporczywie walcząc ze łzami, nie była w stanie stawić czoła brutalnej rzeczywistości. Oddech ugrzązł jej w piersi, kiedy przeskakiwała wzorkiem z Marcusa na Acherone. Próbowała doszukać się na ich twarzach czegoś, co pozwoliłoby jej uwierzyć w to, że zdołają ją uratować. Złapać się tonącej, podziurawionej tratwy...

Ta jednak zaczęła tonąć.

— N-nie da się nic zrobić? — Jej głos był płaczliwy. Łamał się coraz bardziej z każdym wypowiedzianym słowem. Wbiła spojrzenie w ciężko oddychającego Śnieżnego Diabła. — Acherone? Acherone, błagam, powiedz, że możesz ją ocalić. Błagam...

Cisza.

Odpowiedziała jej martwa cisza.

Coś w niej umarło, kiedy ujrzała wyraz jego twarzy. Był chłodny, lecz jego oczy pełne skrajnych emocji. To nie było tylko ogromne zmęczenie i smutek, który przebijał pierś wiedźmy tuzinami ostrz.

Acherone pogodził się z rzeczywistością.

A była ona przepełniona mrokiem, łzami i chłodem

— Acherone? — zapytała ciszej, wiedząc doskonale, jak brzmiała jego odpowiedź.

Kiedy jednak ją usłyszała, mogła przyrzec, że dobiegł ją dźwięk jej rozgrywanej na strzępy duszy.

— Przykro mi.

Przykro mi.

Przykro mi. Przykro mi. Przykro mi.

Te dwa słowa rozbrzmiały echem w jej głowie.

— Nie, nie, proszę nie — wydusiła, kręcąc przy tym głową. — Musi być jakiś sposób. Ona...ruszyła tam...za mną... proszę. Ona mnie uratowała. Tove nie może... Acherone.

Łzy, kropla po kropli, wypłynęły na jej policzki. Czuła bezradność. Pragnęła jakoś pomóc. Zrobić cokolwiek.

Cokolwiek!

Fallande jednak była bezsilna.

Szloch wstrząsnął całym jej ciałem. Próbowała nad nim zapanować, jednak w tamtej chwili nawet to okazało się dla niej zbyt trudne. Zacisnęła więc powieki i opuściła głowę. Sklejone włosy przysłoniły jej zmizerniałą twarz. Gdyby tylko mogła, zapadłaby się pod śnieg. Pozwoliła na to, aby ten złapał ją w swoje szponiaste dłonie i wciągnął głęboko pod ziemię, gdzie nie usłyszałaby już nic, prócz swojego płaczu.

Acherone nie odrywał od niej spojrzenia. Mężczyzna chciał ją dotknąć, ale w ostatniej chwili cofnął dłoń. Wtedy Fallande poczuła delikatne muśnięcie palca na skórze dłoni.

— Hej...nie mazgaj się już tak...

Fallande powoli uniosła głowę. Cień uśmiechu wykrzywił sine usta Tove. Śnieg prószył na zmęczone, brudne od zaschniętej krwi i popiołu lico. Klatka piersiowa kobiety poruszała się ciężko. W każdej chwili była gotowa się zatrzymać. Ciemne łuski przejęły już większą część jej szyi. Oczy miała zakrwawione, pozbawione tchnienia życia. Iskierki srebrzystej magii utkwione były w paskudnych ranach. Marcus nie mógł ich w pełni uleczyć, lecz jego moc sprawiła, że krwawienie ustało, a smród siarki wydzielany przez ranę, zastąpiła woń petrichoru.

— To do ciebie nie pasuje — wydusiła tak cicho, że ledwo zdołała ją usłyszeć.

Fallande delikatnie objęła jej dłoń. Ściana łez przysłoniła jej obraz na przyjaciółkę.

— Przepraszam — wydusiła, uporczywie kręcąc przy tym głową. — Tak bardzo cię przepraszam.

Wargi Tove zadrżały, a łzy pojawiły się w kącikach jej oczu. Lekki uśmiech jednak nawet na moment nie opuścił jej twarzy.

— Niczego nie...żałuję. — Jej głos był słaby i zachrypnięty. Tove przesunęła palcem po jej skórze. — Ruszenie za tobą było...moją decyzją. — Kobieta się skrzywiła. — Zrobiłabym wszystko...byleby was ochronić.

Wiedziała to. Wiedziała, a mimo wszystko wciąż nie mogła sobie wybaczyć. Chciała coś powiedzieć. Zapewnić, że z tego wyjdzie i razem, o własnych siłach wrócą do Gniazda, gdzie przy miodowym piwie uczczą pamięć poległych. Gdzie zapomną o wojnie i na chwilę, ponownie staną się tylko ludźmi...

Tove niespodziewanie zaczęła kaszleć.

Krew wypłynęła jej z ust. Oczy Fallande gwałtownie się rozszerzyły. Acherone zareagował błyskawicznie. Złapał ją na ramię i przechylił na bok. Kobieta wypluła zawartość ust na brudny śnieg. Czarny płyn zmieszał się z czerwoną posoką i cieniutkimi nitkami, które nieprzyjemnie poruszyły się w obrzydliwej brei.

Kiedy zaprzestała, Acherone oparł jej głowę na udach. Ból wykrzywił oszpeconą przez oparzenia i makabryczne skutki trucizny twarz kobiety. Marcus robił, co mógł, aby uśmierzyć jej ból, lecz smród siarki zaczął przebijać się przez ziemisty zapach jego magii. Ciałem Tove wstrząsnęły dreszcze.

— Nie możemy tego dłużej ciągnąć — stwierdził Marcus. — Powi...

— Podaj sztylet — rozkazał Acherone, gładząc towarzyszkę po skroni.

Jego ton głosu był spokojny, twarz nie wyrażała żadnych głębszych emocji. Jedynie oczy miał zmęczone, zwyczajnie smutne. Delikatnym dotykiem odbierał od Tove wszystkie troski. Pragnął skupić jej uwagę na tym pozornie nic nieznaczącym geście. Wyglądał, jakby już przez to przechodził.

Wiele, naprawdę wiele razy.

Marcus nabrał powietrze w płuca, a następnie sięgnął ku pasowi zawieszonemu na biodrach. Wyciągnął sztylet z pokrytej krwią, skórzanej pochwy. Po chwili wahania wręczył go Acherone. Ostrze zalśniło w ciepłych promieniach złotawego słońca.

Fallande przesunęła palcami po chłodnej dłoni przyjaciółki. Łzy spływały jej po policzkach. Wiedziała, co miał zamiar zrobić. Cierpienie wracało, a oni musieli je odciąć w najmniej bolesny sposób.

— Fall? — szepnęła.

Jej słabnący głos wyciągnął Fallande z mglistej otchłani. Poczuła na sobie spojrzenie Acherone i Marcusa, lecz żaden z nich nawet nie drgnął.

Tove z trudem nabrała powietrza.

— Mam nadzieję, że kiedyś... nam wybaczysz — powiedziała. — Chcieliśmy w końcu... to zakończyć.

Fallande pociągnęła nosem. Łzy zalśniły na jej policzkach. Nie potrafiła nad nimi zapanować. Emocje ją dusiły od środka, a myśli zamieniły się w poplątane kłębki. W tym momencie nieważne były dla niej uczynki, które popełniła Tove w przeszłości.

Pragnęła, aby przyjaciółka pozostała przy jej boku. Nie zostawiała samej na tym śnieżnym pustkowiu...

Bóg Śmierci jednak już posłał po nią lament mroźnego wiatru.

Leciutki uśmiech pojawił się na twarzy Tove, kiedy poczuła chłód na policzkach. Wbiła ospałe spojrzenie w tańczące na wietrze płatki śniegu. Naczynka w jej oczach zaczęły przybierać onyksowy kolor, a skóra sinieć.

— Śnieg jest dużo piękniejszy...tu w górach — wydusiła. Jej ciemne jak bezgwiezdna noc oczy się rozszerzyły. — Można łatwo zakochać się... w tym widoku. — Spojrzała wymownie na Acherone. — Chciałabym jednak... już wrócić do domu. Trochę...tu zimno.

Trucizna powoli przejmowała cały jej organizm, a Fallande mogła jedynie się temu przyglądać.

Bezradność była jej przekleństwem.

Acherone lekko pokiwał głową, zrozumiawszy prośbę kobiety. Uniósł brodę. Ujrzał przepełnione łzami oczy Fallande, co sprawiło, że ta od razu odwróciła od niego wzrok. Nie chciała, aby oglądał, jak tonęła w swojej rozpaczy. Poranionymi stopami już sięgała lepkiego dna, które ze wszystkich stron otaczała ciemność.

Tove leciutko ścisnęła dłoń Fallande. Po raz ostatni na nią spojrzała. Usta przyjaciółki się poruszyły. Żadne słowa nie wydobyły się z ich wnętrza, lecz ona zrozumiała, co pragnęła jej przekazać.

Śnieżny Diabeł jeszcze przez chwilę spoglądał na Fallande, po czym całkowicie skupił swoją uwagę na Tove.

— Spójrz na mnie — poprosił ją łagodnie.

Tove to uczyniła.

— Ból zaraz ustanie — wymamrotał, spoglądając Tove prosto w oczy. Opiekuńczo przesunął dłonią po skroni kobiety, jednocześnie przy tym przykładając zimne ostrze do jej szyi. — Wkrótce ujrzysz swoich najdroższych.

Wiatr szarpnął za sztywne od krwi kołnierze ich mundurów. Śnieg spokojnie opadł na pewne dłonie Acherone.

Tove obdarzyła go uśmiechem przepełnionym szczerą wdzięcznością. Fallande nie widziała w jej oczach strachu. Dotąd matowe, pozbawione życia tęczówki rozbłysły. Nadzieję i tęsknotę. To mogła wyczytać z jej poranionej twarzy. Nie obawiała się śmierci...

Już nie obawiała się niczego.

— Dziękuję.

Łzy spłynęły po jej policzkach. Mężczyzna je otarł, nie odrywając od Tove spojrzenia. Obydwoje pragnęli odebrać od niej paskudny los, jednak mimo swej siły, żadne z nich nie było w stanie nic więcej dla niej zrobić.

Fallande jednak była zbyt słaba, aby trzymać zimną rękojeść w dłoni.

— Podróżuj bezpiecznie wodami Enandesu na wieczne łąki Ashady — wyszeptał Acherone, wbijając ostrze w jej tętnicę szyjną. Krew ubrudziła pokrytą bliznami skórę mężczyzny. Jego spojrzenie złagodniało, kiedy dodał: — do tych, którzy już tam na ciebie czekają. Do swojej ukochanej, Tove.

Wyciągnął sztylet, pozwalając na to, aby wykrwawiła się na jego udach.

Płatki śniegu, niczym kochankowie, zatańczyły spokojny taniec nad ich pochylonymi głowami. W akompaniamencie cichego wiatru przemierzały drogę po powoli przyjmującym brzoskwiniowy odcień niebie. W stronę słońca, które po raz ostatni miało rzucić na nie swoje złote promienie.

Minęła chwila.

Może długa i bolesna wieczność?

Fallande nie miała pojęcia. Patrzyła, jak uciekało z niej życie. Jak ciężki oddech opuścił jej płuca. A powieki powoli opadły. Jak pierś przyjaciółki zatrzymała się w bezruchu.

Jej spokojna dusza odeszła wraz z płatkami śniegu.

Ku cichej i beztroskiej wieczności.

Miały być dwa rozdziały, ale niestety nie udało mi się dokończyć drugiej części. Bardzo Was za to przepraszam.

Dziękuję Wam za przeczytanie <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro