VIII. Tajemnice pisane przez diabły
Hänedam, Przełęcz Duchów, rok 816, e.p. V, zima
Przed Ślepym Słońcem
Erza lekko potarł zmęczone skronie. Już od kilkunastu minut zastanawiał się, jakimi słowami powinien zacząć swój list. Panujący na zewnątrz zgiełk wcale nie ułatwiał mu tego zadania. Nie potrafił pozbierać myśli, które przez ostatnie dni krążyły tylko i wyłącznie wokół zleconego oddziałowi zadaniu. Rozbili obóz na Przełęczy Duchów zaledwie kilka świtów temu, a porucznik już miał dość panującej wokół atmosfery. Dziwna aura wisiała nad tym miejscem, a on nie mógł wyzbyć się uczucia, że ktoś cały czas ich obserwował.
Mężczyzna zamoczył stalówkę pióra w atramencie i już miał przyłożyć jej czubek do papieru, kiedy nagle chłodny wiatr wstrząsnął namiotem. Głośny huk sprawił, że ten mimowolnie podskoczył. Przewrócił słoiczek, a jego zawartość rozlała się po całym stoliku. Nagle dobiegły go doskonale mu znane odgłosy wszczętej kłótni. Erza jęknął sfrustrowany. Wiedział bowiem, że nie miał już co liczyć na chwilę spokoju. Nawet nie kłopotał się ze sprzątaniem. Porucznik się wyprostował, wbijając spojrzenie zmęczonych oczu w skapujący z wypłowiałego stolika tusz.
List do Fallande musiał znowu poczekać.
Minęła chwila, zanim do namiotu wpadł rozgorączkowany Teran, trzymający Feyleen za kołnierz munduru. Erza zmrużywszy ciemnoniebieskie, prawie że czarne oczy, wstał z krzesła.
— Ta twoja pożeraczka znowu wymknęła się z obozu — warknął starszy sierżant. — Gdyby dotarło to do dowódcy...
— W przeciwieństwie do ciebie, bezużyteczny chłystku, muszę coś jeść! — wrzasnęła, szarpiąc się z silniejszym od siebie mężczyzną.
Teran gwałtownie poczerwieniał. Uniósł kobietę za kołnierzyk i syknął przez zaciśnięte zęby:
— Ty mała, wstrętna...
— Postaw ją — rozkazał porucznik, nawet nie siląc się na stanowczy ton. — Porozmawiam z nią. Ręczę za to, że nie będzie dłużej sprawiać nam kłopotów.
Mężczyzna spojrzał na Erzę z szalejącą w oczach frustracją. Zmarszczka na jego czole uwydatniła się, kiedy ten ściągnął krzaczaste brwi. Warknął pod nosem, po czym gwałtownie wypuścił młodą kobietę ze swojego uścisku. Nie mógł przecież zlekceważyć rozkazu wyższego rangi, nawet jeśli ten mu się nie spodobał.
Feyleen z trudem zachowała równowagę. Jej usta wygięły się w triumfującym uśmieszku, a w dzikich ślepiach zatańczyły wesołe płomyczki. Wyszczerzyła do mężczyzny ostre jak brzytwa kły, po czym dumnie się wyprostowała. Teran z trudem opanował furię. Wymierzył palec w pożeraczkę, a następnie zwrócił się do Erzy:
— Jesteś za nią odpowiedzialny, poruczniku Valesky. Jeśli jej nie utemperujesz, pójdę z tym do góry. Żadna pożeraczka nie będzie kwestionować naszych zasad!
Erza nie odpowiedział. Nie miał pojęcia czy powinien być wściekły na Feyleen, czy po prostu czuć się zawiedziony jej postępowaniem. Sądził, że kobieta dotrzyma danej mu na zamku obietnicy i będzie się wstrzymywać od polowań w dzień. Jako arkorianka — mag pozyskująca siły poprzez pożeranie istot nadprzyrodzonych, musiała jeść. Fey jednak była zachłanna, kochała czuć przepełniającą jej ciało potęgę. Potrafiła zaleźć za skórę, lecz zawsze wykonywała swoją robotę. Dlatego też Erza postanowił się za nią wstawić u dowódcy. Nikt nie miał takiego zwierzęcego instynktu jak ona.
A przecież szukali odpowiedzi.
Teran poprawił kołnierz munduru. Odwrócił się, a wtedy krucze pióra przyszyte do grubego materiału efektownie zatańczyły na nikłym wiaterku. Mężczyzna opuścił namiot, zostawiając porucznika sam na sam z krnąbrną pożeraczką. Zapanowała niezręczna cisza. Feyleen odruchowo spojrzała w kierunku rozlanego atramentu i skrzywiła się lekko. Podeszła do stolika, a następnie złapawszy za rąbek ociekającej czarnym tuszem kartki, uniosła ją.
— Myślałam, że dałeś sobie już z nią spokój — wymamrotała, wypuszczając papier z ręki. Pożeraczka zmrużyła bursztynowe oczy, po czym dodała cicho: — Ta kobieta nawet nie przyszła się z tobą pożegnać, choć doskonale wiedziała, że wyruszasz na niebezpieczną misję.
— Zraniłem ją, Fey. To nic dziwnego, że nie przyszła — wymamrotał, pocierając obolałe skronie. — Chciałem po prostu przeprosić.
— Raczej próbujesz ją odzyskać — rzuciła ostro, a jej usta wygięły się w niezadowoloną podkówkę. — Mniejsza jednak o to. Tak właściwie to wcale nie wymknęłam się, aby zapolować na śmierdzącą w tych górach zwierzynę. Odkryłam coś, Erza. Coś zdumiewającego.
Porucznik uniósł zaskoczony brwi. Dziki uśmiech niespodziewanie pojawił się na piegowatej twarzy kobiety. Feyleen ogarnęła niesforne, ognistoczerwone loki na plecy, po czym podeszła do mężczyzny. Przesunęła chudymi palcami po jego twardej piersi, spoglądając mu prosto w oczy. Serce Erzy biło jak szalone. Ze wszystkich sił próbował oprzeć się urokowi pożeraczki, jednak okazało się to zbyt trudne. Kiedy się pojawiała, zapominał o tym, że skrzywdził swoją najdroższą przyjaciółkę. Miał wtedy wyrzuty sumienia, jednak Feyleen skutecznie odsuwała je na bok.
— Co takiego odkryłaś, El? — zapytał, kiedy ta znalazła się niebezpiecznie blisko niego.
Fey zachichotała, zarzucając ramiona na kark mężczyzny. Wsunęła palce w jego miłe w dotyku, ciemnobrązowe włosy, po czym zupełnie zneutralizowała dzielącą ich twarze odległość.
— Pewien obszar, poruczniku — wyszeptała w jego usta. — Obszar pachnący magią podziemia.
Zaskoczenie pojawiło się na twarzy mężczyzny.
— Chcesz powiedzieć, że...
— Tak, Erza. Chcę powiedzieć, że źródło magii nekromantów. Możemy stać się potężniejsi od świętych, jeśli tylko zrozumiemy jak dokładnie działa ta siła — oświadczyła, a lisi uśmieszek przyozdobił jej buzię. — Jeśli tylko go znajdziemy.
Erza zesztywniał. Wpatrywał się w kobietę wielkim oczami, próbując w myślach przeanalizować jej słowa.
— Chcesz odnaleźć nekromantę? — zająknął się, pospiesznie kiwając przy tym głową. — To bardzo zły pomysł, Fey. To potwory, nic dobrego z tego nie wyniknie. Musimy czym prędzej powiedzieć o tym dowódcy. To może pomóc nam zrozumieć, co się dzieje z matką Dazendeedów. Z tymi wszystkimi ludźmi z północy.
Kobieta westchnęła zawiedziona. Czym prędzej odsunęła się od mężczyzny, tracąc jakiekolwiek zainteresowanie jego osobą.
Szaleństwo Petry Dazenfeed nie było jedynym przypadkiem. Po ostatniej krwawej wojnie o święty Damen dziwne rzeczy działy się na północnych ziemiach Inverlu. Coraz częściej do zamku przybywały informacje o tajemniczych zaginięciach młodych mężczyzn oraz chorobie, która dopadała ich ukochanych. Tracili świadomość, zanurzali się w wewnętrznym mroku, nie jedli, nie pili, tylko majaczyli pod nosem, zupełnie jak matka kruczych władców. Przez pięć zim szukano odpowiedzi. Nic nie znaleziono do czasu aż stado czarnych ptaków nie zaczęło odprawiać dziwnych pieśni nad Gargulczymi Górami, a Petra rysować ich najwyższy szczyt.
Biały Kieł.
— Sądziłam, że jesteś bardziej zabawowy, poruczniku — stwierdziła oschle, po czym zabrała krzesełko i postawiła je na środku namiotu. Usiadła na nim. — Może, zanim pójdziesz z tym do dowódcy, sami dokładnie to sprawdzimy? Nie wiem jak ty, ale ja nie mam zamiaru spędzać tej nocy w namiocie.
— Obiecałem cię pilnować, Al — rzucił zmęczonym tonem.
Fey uśmiechnęła się szeroko, ukazując przy tym śmiercionośne kły.
— Cóż, więc chyba masz swoją odpowiedź. Wyruszymy, jak tylko te motłochy pójdą spać.
— Jeśli nas przyłapią, wyrzucą na zbity pysk — zaalarmował.
— No już nie bądź takim tchórzem. Dobrze wiem, że robiłeś gorsze rzeczy, poruczniku. Nie udawaj teraz, że obchodzą cię jakieś gówniane zasady — prychnęła, wyciągając się na krześle niczym filigranowa kotka. Z błyskiem w oku obserwowała mężczyznę. — Tak właściwie to nawet wiem co...
Kobieta przerwała. Czerwona poświata niespodziewanie wpadła przez uchylony materiał namiotu i oświetliła jej drobną dłoń. Nastała martwa cisza. Zgiełk ustał. Erza wstrzymał powietrze. Spojrzeli po sobie z napięciem wymalowanym na twarzy. Czas nagle się zatrzymał. Ściany boczne namiotu przybrały niepokojąco szkarłatny odcień. Wiatr wstrząsnął stelażem. Erza nerwowo przełknął ślinę. Czekali. Nie wiedząc na co, po prostu czekali.
Minęły sekundy.
Może minuty.
Aż w końcu rozległ się pierwszy wrzask.
Serce podeszło porucznikowi do gardła. W jednej chwili cisza zamieniła się w zupełny chaos, kiedy szepty odezwały się w ich głowach. Mężczyzna nie zamierzał dłużej czekać, pospiesznie wyszedł na zewnątrz.
A wtem oszałamiający odór magii uderzył go po nosie.
— Zły Omen!
— To niemożliwe!
— Co to ma znaczyć?!
Rozległy się zaniepokojone zawodzenia żołnierzy. Erza szeroko otwartymi oczami spojrzał na czerwone słońce, które pożarło księżyc w pełni. Wielkie, złowrogo wpatrzone w przełęcz rzucało szkarłatne światło na pokryte białym puchem ziemie. Otaczające je promienie wiły się niczym milion małych węży, a owalna tarcza gwiazdy na zmianę powiększała się i kurczyła.
Chłodny wiatr rozwiał włosy porucznika i delikatnie musnął rozgrzane policzki.
— Ślepe Słońce — wyszeptał pod nosem Erza, kiedy oszołomiona Feyleen dołączyła do niego. — Nadeszło.
Porucznik nie był w stanie wyjść z odrętwienia. Nie mógł uwierzyć w to, co zdołał ujrzeć. Wszystkie te dziwne zdarzenia, szaleństwo ich poddanych, zachowanie Petry, jak i fakt, że przybyli na Biały Kieł w dniu, kiedy objawiło im się Słońce... To nie było zrządzenie losu. Coś się działo. Coś wyjątkowo złego wisiało w powietrzu, a oni obserwowali cały ten spektakl z najbliższego możliwego miejsca.
Co to mogło oznaczać?
Erza nagle lekko się skrzywił. Niespodziewanie dotarł do niego jeszcze jeden zapach. Dużo słodszy niż ten emanujący od wszechpotężnej gwiazdy. Siła równie wielka, lecz zupełnie porucznikowi nieznana. Mężczyzna zamrugał, kiedy skrzydła utkane z lodowej sieci zatrzepotały na krwawym niebie. Dostrzegł go, dumnie tańczącego w powietrzu ptaka. Poruszał pierzami tak pięknymi, że Erza nie był w stanie oderwać od nich wzroku. Przyglądał się temu, jak zwierzę się oddala, a wraz z nim tajemnicza magia.
Porucznik stał niczym zahipnotyzowany. Wystarczyło tylko delikatne trzepotanie lśniących skrzydełek, aby ten zapomniał o otaczającej go zewsząd panice.
Sokół poleciał na południe.
Wprost na książęcy zamek.
Wtem ziemia zadrżała pod ich stopami.
Zaczęła pękać.
A ptaszydło zniknęło.
Hänedam, Vorhein rok 816, e.p.V, zima
Obecnie
Poczuła smród palących się ciał.
Dobiegły ją krzyki przeklinające jej imię. Tak głośne, tak wyraźne, tkwiły w głowie kobiety, a ona nie była w stanie się ich pozbyć. Słyszała tylko zawodzenie matki, które boleśnie zmuszało jej serce do szybszego bicia po to, aby zaraz zatrzymać je na dłuższą chwilę. Drżała, mając wrażenie, że znowu leżała bezbronna na śniegu. Jej palce u stóp były odmarznięte, a te u rąk uporczywie próbowała ogrzać pod przydługą, rozdartą koszulą. Roztrzęsiona przyciskała zziębnięte kolana do klatki piersiowej, pozwalając na to, aby przykrył ją puch. Wtem zawsze łzy spływały po jej czerwonych policzkach bowiem zamiast śniegu z nieba...
Leciał popiół.
A jej nikt nie zdołał odnaleźć.
Fallande obudziła się z lśniącym na czole potem. Dyszała tak głośno, jakby miała co najmniej kilka obrotów małej wskazówki zegara biegu za sobą. Kiedy nie czuła się bezpieczna, koszmar zawsze do niej powracał. Od piętnastu lat nie dawał jej spokoju. Była nim już zmęczona. Tak bardzo, że aż przestała prosić bóstwa o to, aby w końcu zaznała trochę spokoju.
Fallande przymknęła oczy, podnosząc się do siadu. Koc zsunął się z jej ramion, jednak kobieta zupełnie to zignorowała. Potarła wierzch nosa, próbując w jakimś stopniu się uspokoić.
Nie wróci tam.
Już nigdy tam nie wrócił.
Kobieta dotknęła miejsca, pod którym grzmiało jej serce. Zmarszczyła nagle czoło, kiedy wyczuła pod opuszkami palców malutkie guziki. Momentalnie otworzyła oczy, zrozumiawszy, że nie miała już na sobie sukni z balu. Zdezorientowana przesunęła dłonią po ciepłym materiale zbyt dużej koszuli.
— Przebrały cię służące. — Usłyszała nagle cichy szept.
Oszołomiona Fallande uniosła spojrzenie na masywne kraty, od których emanowała zdradziecka magia. Powoli blaknące, czerwone światło Ślepego Słońca rzuciło blask na lewą część twarzy czujnie obserwującego ją mężczyzny. Jego zdradzieckie oczy zalśniły. Acherone opierał się o granitową ścianę, krzyżując szerokie ramiona na piersi.
Ile tu już tak stał? Ile widział? Czego chciał?
Wiedźma nie mogła okazać zwątpienia.
— Więc teraz jestem więźniem? — wydusiła ochrypłym głosem, zsuwając stopy na ziemię. — Gdzie moi książęta, diable? Gdzie ja jestem?
Mężczyzna przechylił lekko głowę. Prychnął pod nosem, zupełnie dezorientując przy tym młodą obrończynię.
— Twoja lojalność jest doprawdy wyjątkowa, wiedźmo — wyszeptał, odrywając się od ściany i podchodząc bliżej krat. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy dodał: — Jesteś w książęcych lochach. Na Krwawym Zamku w Vorhein.
— Vorhein — wymamrotała ze zdumieniem. — Ale ja nic...
— Byłaś nieprzytomna przez całą podróż.
Fallande oniemiała.
Całą podróż?
Przez ten czas była pozbawiona kontaktu z rzeczywistością?!
Wiedźmę ogarnęło zwątpienie. Co prawda, Vactaris a stolicę sokolego księstwa dzieliło raptem kilkanaście godzin drogi na śnieżnych jeleniach stąd, jednak tak wiele mogło się przez tę podróż wydarzyć. Czerwone Słońce było zdradzieckie, usypiało ziemię, lecz budziło szepty. Jak mogła do tego dopuścić? Była odpowiedzialna za bezpieczeństwo książąt. Za ich powrót na zamek! Tymczasem utknęła w lochu, nie mając pojęcia, gdzie ich zabrano. Okazała się nieroztropna, przez co popełniła tyle błędów.
Gdyby nie ten mężczyzna...
Fallande sięgnęła pamięcią do wydarzeń z balu i momentalnie poczuła, jak ogarnia ją gniew. Kobieta wstała, nie odrywając spojrzenia od Acherone. Z dzikością w poszarzałych oczach podeszła do krat i szarpnęła za nie. Musiała wyglądać bardzo źle z przyklejonymi do spoconego czoła włosami, zapewne podkrążonymi oczami i bladą jak śnieżny puch skórą.
— Gdzie Roan i Sansel, gadzie?! — warknęła, obnażając przy tym zęby.
Acherone nie cofnął się, a wręcz przeciwnie. Mężczyzna zbliżył się na tyle, że wiedźma mogła dostrzec całokształt jego twarzy. W szkarłatnym świetle Ślepego Słońca prezentowała się nad wyraz upiornie, a to wszystko za sprawą oczu, które przybrały wręcz biały odcień. Pałająca od niego siła w pewnym stopniu przerażała młodą wiedźmę. Ta jednak odepchnęła strach na bok i pozwoliła, aby nienawiść przysłoniła jej trzeźwość myślenia.
— W bezpiecznym miejscu — rzekł spokojnie.
— Gdzie?!
Acherone przechylił lekko głowę, a krzywy uśmieszek zalśnił na jego ustach. Kruczoczarne włosy musnęły czoła kobiety. Długa blizna mężczyzny się napięła. Fallande ciekawiło to, w jakich okolicznościach ją nabył, i czy byłaby w stanie sprezentować mu podobną.
— Nic im nie jest. Na twoim miejscu bardziej martwiłbym się o swoją skórę — wyszeptał, bacznie jej się przyglądając. — Wiem, czym jesteś i co ci grozi, wiedźmo, a może raczej powinienem nazwać cię strzygą.
Wiedźma zastygła w bezruchu. Serce zabiło jej szybciej, a oczy gwałtownie się rozszerzyły. Fallande rozluźniła uścisk dłoni. Zacisnęła mocno wargi, próbując odgonić od siebie przerażające myśli. Koszmar, który ciągle wracał do niej nocami. Słyszała szalone dudnienie w piersi, szum szybko płynącej w ciele krwi i ten cichy głos w głowie. Pragnął, aby przestała dłużej uciekać od tego czym była
— Skąd? — zapytała chłodno, nie odrywając wzroku od jego bystrych oczu.
— Wychowała mnie jedna z nich, doskonale potrafię wyczuć ich magię, nawet jeśli jest ona usilnie tłumiona — oświadczył cicho. Fallande musiała przyznać, że jego głos był przyjemny, choć zdradliwy. — Uciekasz przed zakonem, prawda?
Fallande prychnęła pod nosem, a w jej szarych oczach pojawiła się wzgarda.
— Dlaczego cię to interesuje?
Acherone zaśmiał się pod nosem.
— Powiedzmy, że lubię poznawać cudze historie. Twoja wydaję mi się szalenie interesująca, moja droga.
Fallande zmrużyła podejrzliwie oczy. Przez moment wpatrywali się w siebie z wyraźną niechęcią, a dziwna, napięta atmosfera zawisła nad nimi. Wiedźma nawet w najmniejszym stopniu nie była w stanie go zrozumieć.
— Czego dokładnie chcesz?
— Tylko porozmawiać.
— Ostatnio, kiedy chciałeś tylko porozmawiać, zacząłeś nam grozić.
— Och, tak, pamiętam doskonale. Przyłożyłaś mi wtedy ostrze do gardła — rzucił jak gdyby nigdy nic, co sprawiło, że Fallande przewróciła oczami. — Jednak teraz nie masz broni, ja również. Możemy porozmawiać nie jako obrońcy naszych książąt, a wmieszani w niechciane intrygi ludzie.
— Lepiej by się rozmawiało, gdyby nie przeszkadzały nam te metalowe pręty — zakpiła, doprowadzając swoimi słowami Acherone do szelmowskiego uśmiechu.
— Jeśli tak bardzo ci one przeszkadzają, mogę do ciebie dołączyć. Porozmawiamy sobie wtedy od serca.
Fallande odruchowo się skrzywiła, wypuszczając kraty z uścisku. Wpatrywali się w siebie, tocząc przy tym ich własną, niepojętą grę. Goniec obserwował wieżę. Siedział jej na ogonie, gotów wykonać niszczący ją ruch. Kobieta musiała być ostrożna, inaczej przegra.
Acherone nagle się cofnął. Przyglądając jej się kątem oka, z uśmieszkiem podłego węża zaczął przechadzać się po pomieszczeniu.
— Nie jesteś w stanie ochronić swych książąt przed gniewem wiedźm — stwierdził, przesuwając szponami po metalowych kratach. Dźwięk ten sprawił, że Fallande zadrżała. — Ucieczka z Przylądku jest niewybaczalna, a czarownice głodne zemsty. Zamordują każdego, kto kiedykolwiek zdołał ci pomóc. — Jego spokojny głos sprawił, że Fallande poczuła się niepewnie. Kobieta przyglądała się temu, jak niczym czający się na padlinę sęp, kroczył w nikłym, szkarłatnym świetle. — Dopóki królestwo wiedźm znajdowało się pod pieczą rodu Dazenfeed byłaś bezpieczna, jednak to się zmieni. Łączący Vermintor i Zakon Północnic traktat zostanie unieważniony wraz z podpisaniem przez Roana warunków sojuszu oraz przyjęcia pieczęci Loży Katów. Wiedźmy staną się wolne i przybędą po swoją strzygę.
Acherone niespodziewanie stanął tuż przed jej nosem. Jego spojrzenie przeszywało całe ciało kobiety. Zdzierało skórę i obnażało. Stała się dla niego otwartą księgą, którą ta pośpiesznie próbowała zamknąć. Był to jednak daremny wysiłek.
Jego dłoń wciąż dotykała stronic woluminu.
— Potrzebujesz więc ochrony. Twoi książęta i bliscy również. Mogę ją wam zapewnić, jeśli tylko mi pomożesz — rzekł.
Fallande zmarszczyła czoło. Zapragnęła prychnąć mu w twarz, odwrócić się i położyć na pryczy, jednak w gruncie rzeczy wiedziała doskonale, że mężczyzna miał wiele racji. Podpisanie warunków sojuszu było dla niej wyrokiem śmierci. Wiedźmy prędzej czy później ją odnajdą i zmuszą do powrotu na ich świętą ziemię. Tam natomiast czekał na nią stos oraz szeroki uśmiech jej najdroższej siostrzyczki...
W końcu nie była w stanie podarować im tego, czego od niej oczekiwały.
Fallande na samą tę myśl poczuła ścisk w żołądku. Przełknęła nerwowo ślinę. Nie chciała czuć smrodu palących się trucheł, patrzeć na krwawe uczty oraz te wszystkie odrzucające rzeczy, z których jej siostry nie potrafiły zrezygnować. Kobieta porzuciła to życie i całą związaną z nim magię.
— Nie wrócisz tam. — Dobiegł ją nagle hipnotyzujący głos mężczyzny. — Daję ci moje słowo, wiedźmo.
Fallande spojrzała w jego oczy. Nie miała pojęcia, czy był aż tak dobrym kłamcą, czy rzeczywiście mówił prawdę. Wiedziała jednak, że byłaby głupia, gdyby tak łatwo mu zaufała.
— Więc proponujesz mi układ? — dociekała, odsuwając od siebie straszne myśli.
— Tymczasowy sojusz — stwierdził.
— I ty sądzisz, że tak po prostu ci zaufam po tym, co zrobiłeś? — rzuciła oschle.
— Nie. — Wzruszył ramionami, nie przestając się jej uważnie przyglądać. — Jednak na tyle pragniesz bezpieczeństwa swoich bliskich, że z pewnością to rozważysz. Twoim książętom nic nie grozi do czasu podpisania rozejmu, lecz potem zostaną zdani na los bogów. — Surowość zalśniła w jego oczach, zanim zapytał: — Jesteś w stanie uchronić ich przed niebezpieczeństwem, jakie nadciąga nie tylko ze wschodu, ale również wnętrza tego zamku? Na tym świecie czai się znacznie więcej demonów, niż sądzisz, Fallande. Nie bądź nieroztropna.
Kobieta zacisnęła mocno wargi.
Przecież doskonale znała odpowiedź. Strzyga, która porzuciła magię, nie miała szans w pojedynku z jedną wiedźmą, a co dopiero z całym Zakonem. Fallande mimo tego, że szczerze gardziła mężczyzną, musiała przyznać mu rację. Była słaba i potrzebowała siły.
Jednak to nie zmieniało faktu, że kobieta nie mogła mu tak po prostu zaufać.
Fallande nabrała powietrza w płuca. Zacisnęła palce na żelaznych prętach, po czym ze wzgardą w oczach zapytała:
— Czego pragniesz w zamian?
Acherone uśmiechnął się pod nosem. Fallande miała wrażenie, że w pewnym momencie dostrzegła wypełzające cienie z jego oczu. Mężczyzna zbliżył się do niej, a następnie wyszeptał:
— Pomożesz mi zniszczyć święty Damen, wiedźmo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro