IX. Wiatr z północy
Hänedam, Vorhein, rok 816, e.p. V, zima
Damen powstał przez szaleństwo.
Historia przeklęta jak ten będący jej twórcą. Opowiadała o młodym człowieku, który w amoku swego ognia, pochłonął nieśmiertelny kontynent niegdyś znany jako Engiris — ziemię poświęconą życiodajnej magii. Płomienie zdołały pożreć niemal cały ląd, a gniew mężczyzny dotrzeć na północne tereny Elaon.
Młodzieńca zwano Aleksandrem. Przeklętym przez bogów synem niemającym prawa się narodzić.
Został on zatrzymany przez syna ówczesnego króla, Damena, i wraz z pomocą pierwszej strzygi zrzucony do podziemi. Potęgę księcia zaklęto w koronie stworzonej z kości wroga, aby w odpowiedniej chwili jego godny następca mógł ją posiąść i zwrócić śmiertelnym ziemiom dawną chwałę.
Nikt jednak nie wiedział, co skłoniło Aleksandra do zniszczenia kontynentu. Nikt również nie wiedział, jak dokładnie doszło do starcia.
Odpowiedzi zostały ukryte na spopielonych ziemiach, z których...
Pochodziły diabły.
Fallande rozluźniła uścisk dłoni. Pragnęła coś z siebie wykrztusić, lecz nie potrafiła odnaleźć żadnych sensownych słów. Wpatrywała się w Acherone szeroko otwartymi oczyma, słysząc tylko ciche szemranie w piersi. Miała wrażenie, że się przesłyszała. Musiał sobie z niej żartować. Nikt nie mógł być na tyle szalony, aby chociażby pomyśleć o tak absurdalnej rzeczy, a co dopiero do niej dążyć. Jednak coś w tych bladych tęczówkach, w których ta za każdym razem dopatrywała się czegoś intrygującego, mówiło jej o tym, że mężczyzna był do tego zdolny.
Wiedźma pokręciła głową, cofając się o krok.
— Oszalałeś — wyszeptała, wbijając paznokcie w dłoń. — Co, jeśli ktoś nas usłyszy? Za takie słowa można spokojnie zawisnąć na stryczku!
Acherone przyjrzał się jej z politowaniem.
— Nie traktuj mnie jak głupca, wiedźmo, zadbałem o to — rzekł nazbyt spokojnie, co jeszcze bardziej zaniepokoiło kobietę.
Fallande rozbolała głowa. Spotkała na swej drodze wielu szaleńców, słyszała równie dużo ich zaskakujących historii, a nawet niektórych była świadkiem, jednak nigdy w całym swoim życiu nie natknęła się na kogoś, kto słowami odważyłby się wypowiedzieć wojnę bogom.
Kobieta nerwowo przejechała palcami po włosach.
— Dlaczego żądasz ode mnie czegoś aż tak skrajnie niemożliwego? — zapytała.
Mężczyzna uniósł brodę, a na jego usta wkradł się złowrogi uśmiech. Ciche prychnięcie sprawiło, że Fallande skrzywiła się z niesmakiem.
— Z tobą ta skrajna niemożliwość stanie się prostsza do osiągnięcia — oświadczył, a czar jego głosu sprawił, że kobieta była w stanie uwierzyć mu w każde słowo. — Nie na darmo wspomniałem o twoim małym sekrecie.
Fallande momentalnie odwróciła od niego wzrok. Była wściekła, że w jakiś sposób zdołał poznać jej tajemnice. Do tej pory zaledwie kilka osób wiedziało, jakie przekleństwo w niej drzemało. Teraz te kilka osób poszerzyło się o bestię, która w dowolny sposób mogła to wykorzystać i przy tym poważnie jej zagrozić. Wiedźma musiała być ostrożna.
Wiatr nagle huknął w kraty. Wilgoć zalęgła się w pomieszczeniu, a przez liche okienko wpadły drobne płatki śniegu. Przyzwyczajona do trudnych warunków Fallande tak bardzo nie odczuła panującego chłodu. Gniew dodatkowo sprawiał, że nie była w stanie myśleć o niczym innym, jak o słowach mężczyzny. Jedynie trzęsące się ciało zdradzało jej stan.
— Czego dokładnie ode mnie chcesz? — zapytała, odważywszy się spojrzeć mu prosto w oczy.
Mężczyzna przestał się uśmiechać. Nagle w ciemnościach uniósł szpony, po czym lekko je zgiął. Fallande poczuła wtem słodkawy zapach bzu, a ciche skrzypienie dobiegło ją zza pleców. Wiedźma zerknęła w kierunku okna z wprawionymi kratami. Lód wyrósł z osiadłych na zardzewiałych metalu płatków śniegu i pokrył otaczającą je przestrzeń. Puch przestał wpadać do wnętrza, a szumiący wiatr momentalnie ucichł.
— To ty będziesz zmuszona odpieczętować Damen — oświadczył, przykuwając tym uwagę czarownicy. — Dlatego poprzedni książę nie stracił cię przy pierwszej możliwej okazji. Stałaś się bronią, o której tylko nieliczni wiedzą. Ostateczną i jedyną, wiedźmo. — Przechylił na bok głowę, a jego szczęka lekko się napięła. — Jednak z twoim nastawieniem i brakiem doświadczenia zupełnie bezużyteczną. Chcę, żebyś zapanowała nad swoim darem. Przestała dłużej od niego uciekać.
Strzyga, najczęściej była nią kobieta, jedna z bliźniaczek zrodzonych z łona jej poprzedniczki. Niemal zawsze pierwsza z nich odziedziczała dar pieczętowania — zdolność, dzięki której potrafiły umieścić bądź wydobyć magię z dowolnego obiektu czy istoty. Istniały jednak wyjątki. Przekleństwo będące dziewczynkami, które mimo tego, że urodziły się jako drugie, otrzymywały wyjątkową umiejętność
Ona dodatkowo zyskała piętno.
Fallande niepewnie dotknęła miejsca po lewej stronie brzucha, czując bolesny skurcz. Doświadczyła czegoś jeszcze. Czegoś, co zniszczyło jej całe życie.
— To niemożliwe — wyszeptała, wbijając paznokcie w materiał. — Nie zrobię tego.
— Jeśli chcesz, aby ta wojna dobiegła końca, musisz to zrobić. Mogę ci w tym pomóc, o ile przyjmiesz moje warunki.
— Tymi warunkami jest pomoc w zniszczeniu świętego artefaktu! Oszalałeś, sądząc, że ci w tym pomogę.
Fallande obdarowała go spojrzeniem pełnym wzgardy, a następnie się odwróciła. Pragnęła położyć się na pryczy i zapomnieć o tym, że kiedykolwiek rozmowa ta miała miejsce. Wizja bezpieczeństwa była niezwykle kusząca, jednak koszt wydawał jej się zbyt wielki. Już raz podjęła złą decyzję, a jej skutki okazały się druzgocące. Nie mogła sobie pozwolić na głupi błąd. Stawka ją przerażała, a myśl, że kolejni ludzie mogliby zginąć w tak bestialski sposób, napawały jej serce bólem.
Kiedy wiedźma zrobiła krok, wtem mężczyzna niespodziewanie rzekł:
— Ojca Dazenfeedów pogrążył jego dar, czyż nie?
Fallande zamarła w bezruchu.
— Potrafił wpływać na decyzje innych, jednak w zamian za tę zdolność, tracił własny rozum — zauważył. Serce Fallande zabiło szybciej. — A wiesz, dlaczego tak się stało? Dlaczego doprowadził się do takiego stanu?
Wiedźma, zaciskając dłonie w pięści, spojrzała na niego przez ramię. Ujrzawszy uśmiech zdradliwego węża, przez moment zapomniała, jak się oddycha. Słyszała szum zburzonej krwi, która wypalała jej żyły.
— Ponieważ sądził, że to on kontroluje tę zdolność, moja droga. Nie wiedział, jednak, że nie ma do czynienia ze wspaniałomyślnym darem, lecz zwykłym przekleństwem — oświadczył, unosząc szponiastą dłoń, na której znikąd osiadł szron. — Był pyszny. Dumny. Zwyczajnie głupi. Traktował dar drugiego dziecka jak błogosławieństwo, choć ten z każdym kolejnym dniem przyczyniał się do jego zguby. Nie nauczył się nad nim panować. Sprawić, że...
Acherone niespodziewanie przerwał.
Nagle oszałamiający zapach jesionu i czarnego bzu uderzył w nos Fallande. Kobieta zamarła, kiedy obłok wydobył się z jej ust, a cele skuła gruba warstwa lodu. Kobieta obiegła wzrokiem całe pomieszczenie, nie potrafiąc wyzbyć się zdumienia. Kontrola mężczyzny była niewiarygodna.
Przerażająca.
— Będzie mu posłuszna, wiedźmo — dokończył.
Fallande oderwała wzrok od zjawiska. Spojrzała mężczyźnie prosto w oczy i mogła przyrzec, że dostrzegła w nich otchłań. Nieskończoność, która pochłaniała każde pojedyncze uderzenie jej serca.
— Twojego księcia spotka ten sam los. Dar kontrolowania ludzkich umysłów z pewnością wydaje się kuszący, lecz w gruncie rzeczy jest bardzo niebezpieczny. To najpotężniejsza i zarazem najokrutniejsza zdolność, która nie będąc ostrożnym, może sprawić, że cały kontynent pogrąży szaleństwo jego właściciela — wyjaśnił, zaciskając dłoń w pięść.
Otaczający ich zewsząd lód się skruszył. Fallande z oszołomieniem wpatrywała się w to, jak przyjął kształt delikatnego, drobnego puchu i zniknął w ciemnościach. Jakby wcale go tam nie było. Wiedźma miała wrażenie, że tkwiła w iluzji. Pięknej, pozbawionej skazy iluzji.
— Do czego zmierzasz? — zapytała ostrożnie.
Błękitne oczy mężczyzny zdradziecko zalśniły w ciemnościach.
— Nie tylko ty potrzebujesz mojej pomocy. Zastanów się, wiedźmo, możesz ocalić księcia Sansela od okrutnego losu, jaki szykują mu wasi bogowie.
Fallande mocno zacisnęła wargi.
Trafił w najbardziej czuły punkt, jakim był Sansel Dazenfeed.
Co niby miała począć? Zaufać temu mężczyźnie i pozwolić na coś tak szalonego? Zdradzić Roana, aby pomóc jego bratu? Książę pragnął mocy Damenu, aby odkupić winy ich ojca. Przynieść chwałę rodowi Dazenfeed i przy tym odzyskać zaufanie ludu. Miała mu odebrać wszelkie nadzieje? Po tym, jak przez lata ją chronił? Przecież to było niedorzeczne.
Decyzja...
Kobieta czuła się przytłoczona wątpliwościami i związanymi z nimi pytaniami. Gdyby tylko była ostrożniejsza. Silniejsza.
Fallande syknęła pod nosem. Podeszła do krat i szarpnęła za nie.
— Dlaczego pragniesz zniszczyć Damen, diable?
Wiedźma uważnie przyjrzała się mężczyźnie. Nawet powieka nie zdołała mu zadrżeć. Miała wrażenie, że postawiono przed nią wyciosaną z kamienia rzeźbę. Pełną pęknięć na szyi, przedramionach, dłoniach oraz lewej powiece. Potężną, ponieważ mimo skaz stojącą dumnie.
Nawet jeśli w każdej chwili mogła się rozsypać.
— Dlatego że jest kłamstwem, a historie z nim związane tylko wymysłem naiwnych ludzi. Przyniósł więcej cierpienia niż chwały, moja droga.
Szczęki Fallande mocno się zacisnęły. Coś kryło się pod tymi suchymi słowami. Coś, co sprawiło, że zaczęła się poważniej zastanawiać nad ich znaczeniem. Wiedźma, co prawda, po części wiedziała, że Acherone miał rację, jednak gdyby tak po prostu mu zaufała, gdyby przyzwoliła na to wszystko... Obawiała się, że na zawsze straciłaby swoich przyjaciół.
— To i tak jest bluźnierstwo — wymamrotała.
— Tylko jeśli bezmyślnie w to wierzysz — rzucił, a słowa te echem rozbrzmiały w głowie kobiety. — Wiara jest jak moneta. Dwie strony, które nigdy się ze sobą nie zetkną. Może zatrzymać się w pionie, jednak kiedyś zdoła się przechylić i opaść na jedną z nich, nigdy obie. Do ciebie należy to, czy chcesz uwierzyć w moją słuszność, czy jednak zawierzyć bogom los swoich bliskich.
Fallande nie odpowiedziała. W pomieszczeniu zapanowała cisza, którą jedynie przerywały ich powolne oddechy. Wydawać się mogło, że rozmowa dobiegła końca, lecz wiedźma nadal nie miała pojęcia, co powinna począć. Fakt, że w ogóle rozważała propozycję mężczyzny, było w jej oczach zdradą księcia Roana. Wpadła w pułapkę zastawioną przez przebiegłe ptaszysko.
Acherone cofając się, powiedział:
— Przemyśl to, Fallande. W końcu teraz masz na to bardzo dużo czasu.
Fallande gniewnie wbiła paznokcie w metalowe pręty. Dostrzegła ten złowieszczy błysk w jego oczach. Jadowity uśmiech, który błąkał się po jego ustach, aby skutecznie ją sprowokować. Mężczyzna syczał nad jej uchem, doprowadzając tym do furii.
— Jak długo zamierzacie mnie tutaj trzymać?
— Dopóki ja i mój książę nie będziemy mieć pewności, że nie zrobisz nic głupiego.
— Ty chyba sobie kpisz! — warknęła.
Uśmiech mężczyzny się rozszerzył.
— Skądże, wiedźmo. Jestem śmiertelnie poważny — rzekł, a jego kącik ust zadrżał. — Cóż, popatrz na tę sytuację z drugiej strony! Teraz przynajmniej nic nie będzie cię rozpraszać. Możesz spokojnie podjąć właściwą decyzję.
Ogień zapłonął w jej oczach. Zatańczył wokół źrenic, pochłaniając szarość tęczówek. Gniew grzmiał w ciele kobiety, której siła sprawiła, że w trzymanym metalu pojawiły się wgniecenia. Obnażyła zęby niczym gotowe do ataku dzikie zwierzę. Panowała nad sobą zbyt długo, jednak mężczyzna zdecydowanie przekroczył wszelkie granice. Pragnęła zacisnąć palce na jego szyi i trzymać tak długo, aż nie pogrąży go słodki, wieczny sen.
— Gdzie są moi książęta?! Chcę się z nimi spotkać!
Acherone cicho się zaśmiał. Wtopił się w ciemność.
— Chcieć możesz wiele, jednak w tym momencie jesteś tylko więźniem, wiedźmo. A więźniów, cóż, raczej się ich nie słucha.
I ruszył w kierunku wyjścia, nie czekając na jej odpowiedź. Ciche kroki rozeszły się po małym pomieszczeniu. Krew huczała Fallande w głowie tak głośno, że aż ta przestała słyszeć własne myśli.
— Acherone! — wrzasnęła za nim — Acherone!
Nawet nie zareagował. Zapach jesionu i czarnego bzu niczym wierny towarzysz ruszył za nim. Zimny powiew gwałtownie uderzył w twarz kobiety, kiedy mosiężne drzwi się otworzyły, a obrońca Hänedamu opuścił pomieszczenie.
— Acherone!
Wiedźma siarczyście zaklęła. Miała ochotę rozerwać kraty i bez namysłu za nim ruszyć, jednak jedynie podeszła do pryczy i zmęczona usiadła na niej. Ukryła twarz w dłoniach, czując pulsujący pod skórą gniew. Oddech miała przyspieszony, a nogi nerwowo jej drżały.
Zrobiło się cicho.
Jedynie serce kobiety grało szemrane pieśni w jej sercu.
On nadchodzi.
Wiedźma zesztywniała, kiedy szept odezwał się w jej głowie. Uniosła spojrzenie na migoczące za ścianą lodu czerwone światełko. Promień Ślepego Słońca próbował wedrzeć się do lochu, lecz na darmo.
Jest tam, głęboko, w miejscu, gdzie słychać bicie serca.
Światło zniknęło.
A chłodny powiew sprawił, że ciało Fallande zadrżało.
— Zdołaliśmy opanować sytuację, Wasza Książęca Mość. Zamieszki spowodowane paniką przed pojawieniem się Ślepego Słońce zostały skutecznie stłumione, a Wielka Świątynia Väktae zabezpieczona przed możliwymi atakami niewiernych — oświadczył, pochylając głowę generał Złotej Armii Niklas. — Pozostawione nam przez twego obrońcę wskazówki okazały się kluczowe. Zareagowaliśmy w porę, dzięki czemu ograniczyliśmy straty do minimum.
Dumne płomienie tańczyły w powietrzu, oświetlając salę tronową. Zjawiskowy, ozdobiony liściastymi ornamentami żyrandol lśnił na tle zapierającego dech w piersiach fresku, przedstawiającego boginkę Hänedamu w pierwotnej postaci. Naga kobieta, z której ciała wyrastało osiem skrwawionych par skrzydeł, a z palców wyłaniały się długie, bursztynowe szpony niosła zdrowie i pomyślność księciu zasiadającemu na tronie z kamienia. Pierś miała otwartą, a serce przebite jesionową strzałą. Kalthaine okazałymi pierzami otaczała żywiący się jej krwią lud, ukrywając go przed pokrytym śniegiem drzewem. Złote oczy natomiast wścibione miała w zupełnie innym kierunku, co zawsze budziło zadumę.
Czarno-złote marmoryzacje na ścianach dodatkowo uatrakcyjniły olbrzymie lustra o ramach upiększonych ręcznie rzeźbionymi zdobieniami. Książę Maeven osobiście rozkazał służbie wstawić je do sali tronowej, aby odświeżyć jej wystrój i tym zatrzeć wszelkie ślady po poprzednim księciu.
Pęknięte witraże zostały wymienione w pierwszej kolejności.
A uśmiechnięta Kalthaine zniknęła.
— A co z buntownikami? — zapytał cicho książę Maeven, opierając policzek na nadgarstku.
Mężczyzna, siedząc na kamiennym tronie, bezlitośnie wpatrywał się w swego podwładnego. Przy jego prawej nodze towarzyszyła mu bestia, która przyjmując formę ślepego, czarnego psa, dumnie szczerzyła wielkie kły. Zwisające z zaszytych powiek zakrwawione nici, poruszały się z każdym kolejnym kłapnięciem szczęk.
Niklas nieco pobladł. W jego jasnobrązowe oczy wtargnął niepokój, jednak ten kurczowo próbował zachować kamienną twarz.
— Niestety zdołali zbiec, książę — rzekł, nie opuszczając przy tym brody. — Postać w czerwonej masce błazna im w tym pomogła.
— Błazna? — Maeven uniósł zaskoczony brwi. Książę zaśmiał się bez cienia rozbawienia w głosie. — Chcesz powiedzieć, że jeden człowiek... jeden człowiek zdołał przysporzyć książęcej gwardii problem na tyle wielki, że nie byliście w stanie pojmać kilku oprychów? — zapytał ściszonym głosem.
Niklas przełknął nerwowo ślinę, kiedy w oczach księcia zalśniła iskra szaleństwa.
— Pojawił się znikąd, panie...
— Zapewne również w ten sam sposób zniknął — parsknął książę, wbijając długie palce w podłokietnik. — Uciekł. A wiesz, komu udało się jeszcze to zrobić? Niewiernym! Ludziom, którzy nam zagrażają. Którzy sieją ferment na moich ziemiach! — Uniósł gwałtownie głos, prostując się przy tym. — Macie wyłapać ich wszystkich, obedrzeć ze skóry, a wnętrzności rzucić krukom na pożarcie. Jeśli znowu mnie zawiedziecie, sami podzielicie ich los.
— Tak, panie — wymamrotał niepewnie generał.
— Wynocha — rzucił Maeven, ograniczając się do mroźnego szeptu.
Niklas nabrał powietrza do płuc, po czym się pokłonił. Wściekle zacisnął dłonie w pięści, a następnie dumnie unosząc brodę, znacząco spojrzał na strażników, przy których bokach towarzyszyły im czarne psy. Wyszli, zostawiając szalonego księcia z upiorami skrytymi w ciemnościach.
Nastała zdradziecka cisza, którą co jakiś czas przerywał dudniący o szyby wiatr. Książę Maeven przymykając powieki, potarł zmęczone skronie. Nerwowo stukając paznokciami o podłokietnik, pogrążył się w swoim gniewie. Towarzyszący mu pies zamilkł.
— Wzbudzanie w poddanych wyłącznie niechęci nie zrobi z ciebie szanowanego władcy, Maevenie. — Szept Acherone rozniósł się po całej sali. — Co najwyżej głupca, którego będą chcieli zdetronizować.
Maeven uniósł spojrzenie na ukrytego w półmroku mężczyznę. Spokój emanował od sokolego obrońcy, co sprawiło, że ten skrzywił się lekko.
— Och, ty naprawdę nie potrafisz trzymać języka za zębami, Acherone.
Obrońca zaśmiał się pod nosem.
— Cóż, moim obowiązkiem jest upominanie cię, kiedy twoje zachowanie wymyka się spod kontroli — stwierdził, a błękit jego oczu niepokojąco zalśnił w ciemności.
Acherone wynurzył się z mroku, po czym bezszelestnie zbliżył do swego księcia. Towarzysząca Maevenowi bestia w pierwszej chwili zawarczała, jednak kiedy tylko mężczyzna na nią spojrzał, ta zamilkła. Potulnie położyła się na ziemi, kładąc łeb na długich łapach.
— Na twoim miejscu nie lekceważyłbym tak siły Czerwonych Mimów. Victor nie byłby zadowolony, gdyby się o tym dowiedział — stwierdził Acherone, zatrzymując się przed podwyższeniem.
— Victor nie ma tu żadnej władzy.
— A mimo wszystko jego ludzie zdołali pokrzyżować ci plany.
Maeven skrzywił się z niesmakiem.
— Jego ludzie nie są czymś, czym w tym momencie powinniśmy się przejmować. — oświadczył zgryźliwie.
Acherone westchnął, rozglądając się po osobliwym pomieszczeniu.
— Po twoich słowach wnioskuję, że coś się wydarzyło. Chciałeś, abym przybył, czego więc ode mnie chcesz?
Oczy księcia momentalnie opuścił gniew, a zastąpiła go szczerą powagą.
— Mam dla ciebie zadanie, Acherone. Coś, co tylko ty jesteś w stanie dla mnie zrobić.
Książę odchylił dłoń. Niespodziewanie zmieszana z zapachem dymu słodka woń żywicy rozniosła się po pomieszczeniu. Klątwa Maevena sprawiła, że czarna nić wyrosła spod skóry szyi obrońcy Hänedamu i niczym wąż oplotła się wokół niej. Sznureczek przywiązany był do chudego palca księcia, który w każdej chwili mógł za niego pociągnąć. Linka jednak nie należała do najgrubszych. Każde nieumiejętne jej użycie groziło przerwaniem i przy tym wypuszczeniem z sideł tego, co w nim żyło.
A głodna bestia nie zawaha się zaatakować swojego pana.
Kpiący uśmiech pojawił się na ustach Acherone. Stał dumnie, a brodę unosił wysoko. Eksponował szyję, którą brudziły krwawe plamy.
— Widzę, że w końcu nauczyłeś się przechodzić do konkretów, zamiast głupio bawić się w podchody — rzekł, a w jego zdradzieckich oczach zalśniły nieprzyjemne ogniki.
— Ostatnio przekonywanie cię trwa zbyt długo, dlatego zdecydowałem się nie tracić więcej czasu — mruknął, zerkając na balansującą między nimi cieniutką linkę. — Na dniach wyruszysz na północ. Od jakiegoś czasu niepokojąca aura wisi nad najwyższym szczytem Gargulczych Gór. Również dotarły do mnie wieści, że podczas naszej nieobecności doszło tam do niemałych trzęsień, które najprawdopodobniej powiązane są z dziwną energią emanującą od tego miejsca — oświadczył, mrużąc zdradliwie oczy. — Jak wiemy, od ostatnich kilku dni miał tam stacjonować oddział Szkarłatnych Kruków, co w obecnej sytuacji, kiedy Damen postanowił się nam objawić, może przysporzyć nam niemałych kłopotów. W końcu, o ile zdołali przeżyć, mogli się czegoś wartościowego dowiedzieć. Odkryć i wykorzystać. — Po twarzy księcia przemknęła niepewność. — Jutro zostanie zwołana rada, na której również mają pojawić się Dazenfeedowie. Nieważne, jaką decyzję podejmie, masz to sprawdzić i wszystkich z oddziału Szkarłatnych Kruków, którzy jakimś cudem przetrwali trzęsienie, zabić. Nie mogą opuścić tej przeklętej góry. Ufam, że mnie nie zawiedziesz, Acherone.
Nić zacisnęła się wokół szyi obrońcy, a dzieląca ich cienka linka gwałtownie napięła. W dwóch miejscach zaczęła puszczać pojedyncze włókienka, z których sączyła się czerwona ciecz. Więź pękała wraz z kolejnym wydanym przez księcia rozkazem. Przez wieki została użyta już tyle razy, że ta w najmniej odpowiednim dla Maevena momencie zaczęła się rwać.
A na ciele Acherone powstawać coraz to więcej blizn.
— Jak mniemam, chcesz to zrobić tak, aby Loża Katów nie zdołała zainteresować się sytuacją i nie wysłała swoich ludzi — wyszeptał Acherone, przybierając obojętny wyraz twarzy.
— Owszem. To, co dzieje się na sokolich ziemiach, ma na nich pozostać. Musimy pozbyć się problemu, zanim Loża zacznie węszyć — rzekł, wygodnie usadawiając się na tronie. — Wiesz również, co cię czeka, jeśli będziesz stawiać opór. Mam nadzieję, że tym razem obejdzie się bez niepotrzebnego rozlewu twojej i cudzej krwi, przyjacielu.
Maeven uśmiechając się od ucha do ucha, pociągnął za nić, która mocniej wbiła się w skórę obrońcy. Acherone nie drgnął, choć więź niczym cierniowe kolce wbijała się w jego szyję i sprawiała, że coraz trudniej było mu złapać porządny oddech.
— Wypełnij mój rozkaz, obrońco. Wierzę w to, że wrócisz do mnie cały i zdrowy.
Więź wbiła się mocniej, a magia wsiąknęła w skórę Acherone. Zdołał już przywyknąć do bólu, choć ten nawet z biegiem czasu nie stawał się lżejszy. W pewnym momencie nawet zaczął go skrycie doceniać. Nie czując przez wieki nic, okazał się jedyną rzeczą, jaka przypominała mu o tym, że wciąż był człowiekiem. Albo raczej go namiastką.
Łączącą mężczyzn skrwawioną nić strawił ogień, tym pieczętując wydany rozkaz. Jedyną oznaką tego, że ta kiedykolwiek istniała, były świeże rany na szyi obrońcy. Nawet popiół zdołał rozmyć się w przestworzach. Acherone nabrał cicho powietrza w płuca, co sprawiło, że ból gwałtownie się nasilił. Zignorował go, a następnie nie tracąc dłużej czasu, odwrócił się i ruszył w kierunku wyjścia.
— Oczywiście, przecież beze mnie niewiele jesteś w stanie zrobić, książę.
Niespodziewanie śmiech Maevena rozniósł się po pomieszczeniu.
— Chyba zapomniałeś, kto tu posiada nad tobą władzę, Acherone — rzucił prześmiewczo.
Obrońca się nie zatrzymał. Szedł dumnie, a wraz z cichymi krokami rozniósł się jego władczy głos.
— Niedługo odzyskam swą wolność, Maevenie, a wtedy dotrze do ciebie to, że tak naprawdę nigdy nie miałeś nade mną kontroli.
Magia pachnąca jesionem i czarnym bzem niebezpiecznie uniosła się w powietrzu. Nagle potulnie leżącą przy tronie bestia wydała z siebie cichy warkot. Uniosła się na długich łapach, a haczykowate szpony wbiła w ziemię. Wyglądała, jakby była gotowa rzucić się do ataku na sokolego obrońcę, jednak kiedy tylko poruszyła chuderlawą nogą...
Lodowy sople wyrosły z jej wnętrza, rozszarpując podłużne cielsko.
Zaśmierdła krew buchnęła na kamienny tron, brudząc przy tym twarz księcia. Wnętrzności wylały się na świeżo wypolerowaną podłogę.
— Ten nowy wystrój jest okropny, myślałem, że masz lepszy gust — dodał.
Maevenowi zadrżała powieka, a łzy zalśniły w jego oczach. Błyszczały najczystszym złotem, a mimo to były obrzydliwe. Od wieków zaślepiony kłamstwami, stał się marionetką w rękach bezwstydnych bogów. Pragnął ich akceptacji, lecz jej cena okazała się zbyt wysoka, a on przyzwyczajony do tego, że zawsze dostawał to, czego tylko zapragnął, nie potrafił pogodzić się z odrzuceniem.
I choć jeszcze przed laty Acherone pragnął chronić tego zbłąkanego mężczyznę, odkąd pierwszy raz pociągnął za sznurki i zmusił go do posłuszeństwa, poprzysiągł, że ich uwolni.
Jego od niewoli.
Swego dawnego najlepszego przyjaciela od szaleństwa.
— Evangeline wyprowadziła ich z miasta — wyszeptał młodzieniec, spoglądając kątem oka na towarzysza. — Victor nie jest zbytnio zadowolony z tego, że jego córka trafiła przez ciebie do lochu.
— Och, wyjdzie jej to na dobre — stwierdził Acherone, a jego prawy kącik ust się uniósł. — W końcu dotrze do niej coś, co kurczowo próbuje wyprzeć.
Młodzieniec zmrużył podejrzliwie oczy. Przyglądał się mężczyźnie, którego uniesienie kącików ust nie wróżyło niczego dobrego.
— Po tym uśmiechu wnioskuję, że wszystko idzie po twojej myśli, Acherone.
Sokół parsknął cichym śmiechem. Czerwone słońce powoli znikało z krwawego nieba. Rozpływało się po nim, jakby było tylko nikłym odbiciem w tafli wody. Każdy kolejny fragment oddzielał się od płonącego owalu po to, aby następnie pochłonął go mrok. Emanująca od niego magia jednak nie ustępowała. Mężczyzna czuł ją w kościach.
Jego obecność.
— Oczywiście, Killianie, dostałem to, czego chciałem — oświadczył, obserwując drogę szepczącego mu do ucha zdradzieckie słówka słońca. — Teraz pozostało tylko czekać na odpowiedź naszej uroczej wiedźmy.
Sokół się wyprostował. Dumnie uniósł brodę, odrywając wzrok od nieba, po czym skierował je na pokryte gładkim śniegiem budynki. Posąg Kalthaine, której wielkie skrzydła niczym postawiony z kamienia mur otaczały stolicę, upiornie zalśnił w blednących promieniach krwawego słońca.
Tym razem jej wzrok skierowany był na odpowiednią osobę.
— Zdołała cię zaintrygować? Ta kobieta? — zapytał Killian, mrużąc oczy w wąskie paseczki.
Acherone lekko się skrzywił.
— Ta jej lojalność wobec swych książąt jest fascynująca — rzekł z tajemniczym błyskiem w oku. — Chcę ujrzeć jej rozwój. Pod skrzydłami Dazenfeedów nie czeka ją nic prócz związania. A łańcuchy piją, dzieciaku. Ją również zaczną.
Killian nie odpowiedział. Młodzieniec rzucił wzrokiem na szpecącą szyję mężczyzny bliznę. Sokół ich szukał. Każdego, kogo spętały sidła bogów i zwracał im upragnioną wolność. Tak kilka lat temu uczynił to z młodym Mervelonem, tak uczyni to z każdym, kto na to zasługiwał.
Ponieważ sam nigdy nie był wolny.
— Sprawiasz wrażenie pewnego tego, że przyjmie twoją propozycję — szepnął, podchodząc do barierek.
— Bo jestem — stwierdził, spoglądając na niego z czarcim uśmiechem na ustach. — Mimo wszystko nie jest głupia. Wie, że na tym pakcie zyska więcej niż jakąś minimalną szansę na odnalezienie Damenu. Zrobi też wszystko, aby ocalić Sansela Dazenfeeda, jednak sama nie jest w stanie tego uczynić. — Acherone odwrócił wzrok, a następnie dodał: — Poza tym z pewnością zaintryguje ją fakt, że wyruszam na Biały Kieł.
Młodzieniec zmarszczył brwi. Lekki wiatr wstrząsnął jego przydługimi, brązowymi włosami. Odruchowo je odgarnął, jednak te ponownie opadły mu na czoło.
— Co ty knujesz, Acherone?
— Nic takiego — odpowiedział, stukając szponami o barierkę. — Tylko posłałem Yksin na północ.
Killian wydał się zdezorientowany.
Powoli zaczęło się rozjaśniać, a niebo przybierać bladoróżowego koloru. Pierwsze promienie słońca wynurzyły się zza potężnych szczytów. Rozświetliły niebo, przepędzając złowieszczą, ognistą kulę. Acherone obserwował toczącą się na niebie walkę, która miała przesądzić o ich przyszłości.
— A on zaobserwował dla mnie coś, co mógłbym wykorzystać — dodał, a następnie z powagą na twarzy spojrzał na młodzieńca. — Nigdy nie biegnij za wrogiem, Killianie. Swymi działaniami spraw, aby to on zawrócił i zatrzymał się przed tobą.
Promyczki zalśniły w zielonych oczach bękarta Perighan. Byli w tym razem. Od tamtego feralnego dnia w niedźwiedziej stolicy, Killian czuwał przy jego boku. I wierzył w słuszności mężczyzny.
W każde jego słowo.
Nagle błysk przemierzył nieboskłon. Niczym świetlista gwiazda z obłoków wynurzył się ptak o skrzydłach utkanych z pajęczych sieci. Czujne spojrzenie lodowego sokoła odnalazło wzrok swego pana. Dumne zwierzę przetarło nieboskłon, aby z radosnym skrzekiem usiąść na ramieniu Acherone. Nastroszył błękitne piórka, wbijając szkliste szpony w gruby materiał płaszcza. Zimowy wiatr wstrząsnął włosami mężczyzn. Acherone nie poczuł jego chłodu. Nie zadrżał tak, jak zrobił to towarzyszący mu młodzieniec. Nie był w stanie. Z pustką w oczach, z wysokiej wieży podziwiał powoli budzące się do życia miasto.
Ślepe Słońce zniknęło, jednak aura ciemności pozostała.
— Wyruszamy na Biały Kieł, dzieciaku, ale najpierw musisz coś dla mnie zrobić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro