IV. Bękart
Perighan, Bealtain, rok 816, e. p. V, zima
Liliane nikomu nie zdradziła tego, co zdołała ujrzeć. Może dlatego, że tak naprawdę nie miała komu się zwierzyć? Na dworze nie posiadała nikogo zaufanego. Wszyscy, co prawda, starali się traktować ją z uprzejmością i należytym szacunkiem, jednak dziewczyna wiedziała, że pod pryzmatem słodkich słówek, kryła się zwykła obłuda. Nikt nie zasłużył na jej zaufanie. Nawet na jej towarzystwo. Nie potrzebowała ich. Nie potrzebowała przyjaciół.
— Och, wyglądasz wprost cudownie. Widzę, że dobry humor ci dopisuje! — Uśmiech młodzieńca o dużych, zielonych oczach rozszerzył się na widok jej wrogiego spojrzenia. — Szkoda by było, gdyby ktoś ci go zepsuł.
— Zejdź mi z drogi, Killianie. Nie mam zamiaru marnować na ciebie czasu — syknęła pod nosem, po czym gwałtownie przyspieszyła.
Młodzieniec podążył za księżniczką, a jego ciemnobrązowe włosy delikatnie powiały na chłodnym wietrze. Parszywy uśmieszek przyrodniego brata niemiłosiernie drażnił Liliane. Kobieta robiła wszystko, aby nie dać mu się sprowokować. Nie mogła pozwolić takiemu osiłkowi zepsuć sobie humoru.
Przecież w końcu miała opuścić mury tego odstręczającego zamku.
Dzień ten był wyjątkowy. Lśniące na niebie słońce wydawało się rzucać na ziemię długie hafty złoto-brzoskwiniowych promieni. Świeciło tak jasno, że Liliane zastanawiała się, czy przypadkiem zaraz nie wypali na niebie wielkiej, owalnej dziury. Królewski błękit pięknie komponował się z przypominającymi małe baranki chmurami. Przyprószone błyszczącym śniegiem gałęzie drzew pochylały się nad wysoko postawionymi murami. Ich układ sprawiał wrażenie, jakby zachęcały młodą kobietę do opuszczenia tego groteskowego zameczku. W oddali, usytuowane na pagórkach budynki, z wyglądu przypominały krzywo poukładane, stare książki. Drobny śnieg osiadł na ich dachach, dodając uroku otoczonej zewsząd bujnymi lasami stolicy. Świątynia ku czci ich Väktae, ulokowana w centrum miasta, dostojnymi wieżami rozrywała pierzaste chmury. Posąg kobiety, której dłonie, jak i stopy zastępowały niedźwiedzie łapy, dumnie strzegł miasta. Ubrana w szatę wieszczy, trzymając wojenny róg w dłoni, surowym wzrokiem doglądała ludu.
Księżniczce zaparło dech w piersiach. Kobieta zapomniała, jak zjawiskowa była stolica niedźwiedziego księstwa. Liliane ciekawiło to, czy niepodległe Vactaris również ją zachwyci. Przed rozłamem stolica Inverlu, teraz wolne miasto odwiedzane przez handlarzy z całego kontynentu, które budziło zachwyt najmożniejszych. Może księżniczce uda się wstąpić do antykwariatu? Odwiedzić bibliotekę? Albo udać się do tamtejszych perfumerii? W oczach kobiety rozbłysły miliony małych promyczków. Miała ochotę zakręcić się wokół własnej osi, lecz wtem natrafiła na rozbawiony wyraz twarzy Killiana. Młodzieniec z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszeniach spodni litościwie wpatrywał się w przyrodnią siostrę.
— I co się tak patrzysz? — sapnęła, czując narastającą niechęć.
— Oj siostruniu, ty chyba nie sądzisz, że Malakai pozwoli ci gdziekolwiek pójść? Zapewne będzie prowadzić cię jak psa na smyczy — burknął — jeśli w ogóle pozwoli ci wyjść z powozu.
Liliane poczuła, jak żyła na jej czole zaczyna pulsować. Drobne dłonie zacisnęły się w małe piąstki.
Killian był synem kochanki księcia Verhana. Bękartem, którego mężczyzna kochał bardziej niż swoich prawowitych dziedziców. Chłopak pozostał na dworze tylko dlatego, że w jego żyłach płynęła rodowa krew, a to ona wedle Prawa Pięciu okazywała się wyznacznikiem pełnego dobrobytu. Młodzieniec nie był jednak uznawany za księcia, nie miał też żadnych praw do tronu, natomiast posiadał wszystkie przywileje, jakimi szczycili się członkowie ich rodziny.
Odziedziczył również jeden z darów...
Liliane jednak nawet nie chciała o tym myśleć.
Matka rodzeństwa nigdy nie zaakceptowała tego, że owoc zdrady jej nieżyjącego męża pałętał się po komnatach zamku. Kiedy jeszcze jej duch żył, ilekroć spotykała młodzieńca na swojej drodze, omijała go z pogardą wypisaną na urodziwej twarzy. A Killian robił wszystko, byleby jeszcze bardziej go znienawidziła.
Liliane przyjrzała się młodzieńcowi. Ubrany w szykowny, ozdobiony malowniczymi haftami frak w kolorze hebanu, prezentował się dostojnie i z klasą. Jego szyję przystrajał jedwabny żabot ze złotymi paciorkami przyszytymi do kunsztownego materiału. Dobrze skompletowana kamizelka gładko przylegała do białej, usztywnionej koszuli. Dopasowane spodnie wpadały w wysokie, skórzane buty na małym obcasie. Białe rękawiczki i schludnie ułożona fryzura dodawały uroku jego młodzieńczemu wyglądowi. Gdyby nie ten garbaty nos i liczne piegi na zaokrąglonych policzkach, Liliane mogłaby nawet pokusić się o skomplementowanie brata.
Kobieta zmrużyła podejrzliwie oczy.
— Przecież ty z nami nie jedziesz — syknęła, wykrzywiając usta w niezadowoloną podkówkę.
— Oczywiście, że jedzie.
Liliane przeszedł dreszcz. Niski głos księcia Malakaia spiorunował jej wątłej postury ciało. Nagle się odwróciła. Wystrojony mężczyzna zakładał białe rękawiczki na te wielkie, niedźwiedzie łapy. Książę Perighan uśmiechał się jadowicie, co tylko sprawiło, że młoda kobieta przestała panować nad swoim rozgoryczeniem.
— Chyba sobie żartujesz? — warknęła.
Malakai wzruszył ramionami.
— Należy do rodu Mervelonów, Liliane. Jego obecność jest obowiązkowa.
Księżniczce zadrżała powieka. Miała ochotę parsknąć, lecz damie takiej jak ona nie wypadało zachowywać się w tak dziecinny sposób. Rzuciła więc spojrzenie na szeroko uśmiechającego się Killiana i rzekła:
— Ten śmieć tylko nas upokorzy, Malakaiu. To wyrostek niemający nic wspólnego z wdziękiem Mervelonów.
Malakai przewrócił oczami. Mężczyzna podszedł bliżej do księżniczki, po czym położył wstrętną łapę na jej ramieniu. Liliane chciała ją czym prędzej zrzucić, jednak ilekroć próbowała to zrobić, palce brata zaciskały się jeszcze mocniej. Aż do krwi. Nieprzyjemne spojrzenie metalicznych ślepi sprawiło, że kobietę ogarnął niepokój.
— Zważ na słowa, Liliane. To dziedzic Berkei.
— A ja tak samo, jak ty, bracie, jestem dzieckiem Tatii i Verhana. On nie należy do naszej rodziny. To bękart — rzuciła z niechęcią w głosie.
Książę milczał. Liliane wiedziała, że uważał ją za głupią i zapatrzoną w czubek nosa księżniczkę. Ta jednak nie miała zamiaru zgadzać się na tę upokarzającą ich świętej pamięci matkę sytuację. Żaden bękart nie miał prawa czuć się jak pełnoprawny członek książęcej rodziny. Nawet ten, w którego żyłach płynął dar bogów. Killian nie zasłużył na traktowanie go na równi z nimi. Był nikim.
Nagle Liliane usłyszała ciche prychnięcie. Rodzeństwo spojrzało w stronę młodzieńca.
— Masz rację, Lil, nie należę do waszej rodziny. Wolę być znanym jako bękart Verhana, niż dziedzic Mervelonów — zakpił, uśmiechając się do nich złowrogo.
Liliane osłupiała. Na jej twarz momentalnie wlała się żywa czerwień, a żyła na czole zaczęła energicznie pulsować. Malakai natomiast zupełnie zignorował kąśliwy komentarz brata.
— Nie waż się plugawić tymi wstrętnymi ustami rodu Mervelonów! — wykrzyczała, zaciskając dłonie w pięści.
Killian zaśmiał się pod nosem, po czym odwrócił do niej plecami.
— Oczywiście, siostrzyczko, jak tam sobie chcesz — odparł z niechęcią w głosie.
Liliane była oburzona, jednak nie chciała jeszcze bardziej poniżać się przed braćmi. Naburmuszona uniosła dumnie brodę. Nawet z nieprzyjemnym grymasem na twarzy starała się zachować nienaganny wygląd. Musiała prezentować się doskonale, nawet jeśli wiele do owej doskonałości jej brakowało.
Delikatny materiał sukni w odcieniu głębokiego kobaltu gładko układał się pod grubym kożuchem. Perłowe, zdobiące kreację księżniczki hafty przypominały lśniące na niebie gwiazdy, a bufiasta spódnica masą fałdek opadała na ziemię. Liliane musiała ją podtrzymywać, aby jej przypadkiem nie uszkodzić. Dłonie natomiast odziane miała w jedwabne rękawiczki z przyszytym futerkiem. Jej ciemnobrązowe loki, upięte w luźnym koku dodawały młodzieńczego uroku kobiecie. Usta miała czarne, a oczy błyszczały jej milionem migoczących gwiazdek.
Liliane czuła na sobie czujne spojrzenie Malakaia.
— A właśnie, Liliane, czy ostatnimi czasy ujrzałaś w swych wizjach coś, co wzbudziłoby moje zainteresowanie? — zapytał podejrzliwie.
Serce księżniczki na moment zatrzymało się w piersi. Ukrywając pod kożuchem rozdygotane dłonie, uśmiechnęła się do niego. Przecież tak wiele razy już go okłamywała i wiedziała doskonale, co powinna mu odpowiedzieć.
— Nie, Malakaiu. Możesz spokojnie spać po nocach.
Książę ściągnął brwi. Miał zamiar coś powiedzieć, jednak wtem dobiegły ich głośne uderzenia łap oraz dźwięk toczonych po ziemi kół. Dwa sporych rozmiarów niedźwiedzie zaprzęgały ozdobny powóz o strzelistych wieżyczkach. Ciosy bestii imponowały długością, a dolne, niebywale ostre kły napawały panicznym strachem. Wielkie, szare ślepia czujnie obserwowały rodzeństwo. W ich wnętrzu Liliane dostrzegła dumę, jak i szacunek, jakim bestie darzyły swych panów. Delikatny śnieg osiadł na ich grubych, grafitowych futrach, które dodatkowo ochraniały lekkie zbroje. Wraz z powozem na wielkich niedźwiedziach przybyli strażnicy z generałem Dunhamem na czele oraz obrońcą Gawainem przy boku. Mężczyźni zsiedli z bestii, po czym ukłonili się przed książęcą rodziną. Liliane z zadumą przyjrzała się temu, jak czarny materiał Czarokrivy powiewał na wietrze.
— Wasza Książęca Mość, pojazd jest gotowy do podróży. Możemy wyruszać — rzekł dumnie generał Dunham.
Liliane uśmiechnęła się pod nosem. Tak blisko. Już wnet na zawsze opuści mury tego zamku. Kobieta momentalnie poczuła na sobie chłodne spojrzenie Gawaina. W jego zielonych oczach dostrzegła porozumiewawczy błysk. Księżniczka jak na zawołanie teatralnie westchnęła, po czym bez zbędnych słów podążyła w kierunku powozu. Służący otworzył przed nią pokryte złotymi zdobieniami drzwi i pomógł jej wejść do środka. Ta grzecznie mu podziękowała. Gniew w jednej chwili postanowił ją opuścić, gdyż wiedziała, że czekał na nią otwarty świat. Liliane zrobi wszystko, aby wyrwać się ze złotej klatki, w której zmiażdżono jej skrzydła. Musiała tylko uważać na jedną przeszkodę.
I wcale nie był nią jej najstarszy brat.
Liliane patrzyła mu prosto w oczy. W te zielone, przenikliwe oczy. Siedział naprzeciwko niej i uśmiechał się szyderczo. Ona jednak nie miała zamiaru ulegać. Wypowiedziała mu osobistą wojnę w chwili, kiedy ten pierwszy raz postawił stopę na książęcym dworze. Teraz musiała doprowadzić ją do końca.
Żaden bękart nie miał prawa pokrzyżować jej planów.
Pojazd ruszył, a wraz z nim rozległy się głośne ryki niedźwiedzi.
Liliane w skupieniu podziwiała pędzący za owalną szybą krajobraz. Kiedy byli jeszcze na przedmieściach stolicy zafascynował ją klimat tego miejsca. Średniej wielkości, pełne wdzięku budynki w szeregu usytuowane były wzdłuż szerokich chodników. Pokryte szadzią lampiony zwisały ze sznurów rozwieszonych między kondygnacjami budowli. Stroiły alejki, po których mieszkańcy, zajadając w pośpiechu ciepłe, wypchane po brzegi sarniną bułeczki, biegli do pracy. Liczne szyldy migały jej przed oczyma. Liliane zaskoczyło to, jak wiele nowych lokacji pojawiło się od jej ostatnich odwiedzin. Na każdym rogu mogła dostrzec kolorowe witryny perfumerii, sklepów jubilerskich oraz licznych zakładów krawieckich. Perighan od wieków nazywano księstwem wdzięku. Nikt nie posiadał tyle gracji i szyku, co ich najwspanialsza boginka.
Jednak...
Ludzie wydawali się przygaszeni. Liliane nie dostrzegła uśmiechu na żadnej z ujrzanej twarzy. Nikt się nie witał. Nikt nie okazywał wdzięczności. Wszyscy byli szarzy.
Mijali kolejne dzielnice, a mieszkańcy z zafascynowaniem przyglądali się ozdobnej karecie. Straż skutecznie odganiała gapiów, chcących dotrzeć do księcia. Niektórzy z dumą wykrzykiwali jego imię, inni zaś je opluwali, co skutkowało uderzeniem batem w łopatkę. Liliane odwracała wtedy wzrok, nie chcąc widzieć krwi na białym puchu. Wszędzie rozmieszczone zostały patrole wraz z wielkimi niedźwiedziami. Napinając mięśnie łap, były gotowe do ataku. Wszystko, byleby ochronić książęcą rodzinę.
Dopiero kiedy opuścili stolicę i udali się na zachód, do Liliane dotarło, gdzie tak naprawdę zmierzali. Księżniczka nie była w stanie pohamować szerokiego uśmiechu. Zupełnie ignorując wzrok siedzącego obok, ucinającego sobie drzemkę Malakaia, Killiana, obserwowała, jak lasy zamieniają się w śnieżne pagórki.
— Co ty knujesz, Lil? — zapytał szeptem młodzieniec.
Kobieta nawet na niego nie spojrzała. Podziwiała piętrzące się ku niebiosom drzewa, które przystrajał lśniący śnieg.
— Po prostu się cieszę, czy to tak trudno jest ci zrozumieć, Killi? — rzekła z kpiną w głosie.
Młodzieniec zaśmiał się pod nosem, a szubrawy uśmiech zalśnił na jego ustach.
— To może powinienem zapytać o to Gawaina, co?
— Pytaj. Stracisz tylko niepotrzebne czas — parsknęła, spoglądając na niego z drwiną w oczach. Uśmiechała się od ucha do ucha. — On i tak nic ci nie powie, a teraz pozwól mi nacieszyć się tym jakże pięknym widokiem. Mamy wyjątkowo olśniewający dzień.
Killian nie powiedział już ani słowa. Młodzieniec jednak nadal czujnie się jej przyglądał, co mimo wszystko mocno dekoncentrowało księżniczkę. Nie chciała się niczym zamartwiać. Jej jedynym zadaniem było czerpanie przyjemności z podróży. Kobieta przewróciła oczami, po czym z entuzjazmem powróciła do podziwiania śnieżnego krajobrazu. W oddali ujrzała skupiska lichych chat, nad którymi unosiły się kłębiaste dymy. Daleko za nimi malował się obraz potężnych, zapierających dech w piersiach gór. Wielkie Gargulce rozrywały niebo, doprowadzając serce Liliane do szybszego bicia. Piękne. Majestatyczne. Dzikie. Wielka Północ, nad którą czuwały dwa potężne ptaki.
Liliane z iskrzącymi się oczami dotknęła opuszkami palców szyby.
Trzask!
Lód ni stąd, ni zowąd zaczął piętrzyć się po śliskiej powierzchni. Próbował się przebić, zostawiając na niej długie pęknięcia. Liliane zamarła w bezruchu. Po ciele kobiety przeszedł dreszcz. Serce zaczęło gwałtownie przyspieszać. Otworzyła szeroko oczy, kiedy w jednej chwili ciche głosy w jej głowie zaczęły prowadzić niezrozumiałe rozmowy. Nie miała pojęcia, czy był to tylko wytwór jej wyobraźni, a może...
Nieoczekiwanie świat, który jeszcze przed chwilą promieniał żywym złotem i bielą, stał się ich ponurym odpowiednikiem. Pozbawione igieł drzewa kołysały się na cichutkim wietrze, a chaty stały zupełnie spopielone. Krew i pył barwiły ziemię. Liliane na tle poszarzałego śniegu dostrzegła drobną, utykającą postać. Pobrudzone szkarłatem długie nici ciągnęły się za kobietą, która nagle odwróciła głowę w jej kierunku.
Serce księżniczki się zatrzymało.
Szeroki uśmiech zalśnił na bladej twarzy nieznajomej. Powieki i uszy miała zaszyte, a białą szatę ubrudzoną świeżą krwią. Długie, koloru przyblakłego blondu włosy przyklejały się jej do spoconej twarzy. Poruszyła ustami, a wtem nieoczekiwanie szepty w głowie Liliane nabrały na sile. Nie miała już dłużej problemów z ich zrozumieniem.
Ten, którego trzepot uśpił Chaosu duszę,
Odda swe jarzmo temu, co za błędy płacić musi.
Wieczny lód w obliczu płomieni...
Zniszczy to, co zabrali mu niewierni.
I szeptać nocami bogowie zaczną
Pieśń Wojny
W ludzkiej śmiertelności zaklętą...
— Nie pozwól, aby odzyskał wolność... — wyszeptała postać. — Pomóż nam, wieszczko.
A potem nastała zupełna cisza.
Nie rozumiała. Liliane naprawdę niczego nie rozumiała. Kobieta otępiale wpatrywała się w szybę, przez którą wpadały jasne promienie słońca. Jej umysłem zawładnęła ciemność, a ciało odczuło zmęczenie. Nie dygotała. Nawet nie oddychała szybciej. Była tak przerażona, że nie potrafiła nawet drgnąć. Coś się zbliżało. Niewątpliwie kroczyło w ich kierunku.
Z tego dziwnego amoku wyrwał ją dotyk dłoni Killiana. Liliane odruchowo na niego spojrzała. Zatroskany młodzieniec przyglądał się jej uważnie, a w jego oczach pojawiło się coś, co sprawiło, że kobieta poczuła ogarniający ciało chłód.
— Pobladłaś — stwierdził, marszcząc lekko brwi. — Czyżbyś się czegoś przestraszyła, Lil?
Liliane zamrugała kilkakrotnie. Zaciskając mocno wargi, z niechęcią wpatrywała się w przyrodniego brata. Strzepnęła jego dłoń z ramienia, po czym przybrała obojętny wyraz twarzy.
— Ależ skąd — warknęła, jednak jej głos ją zdradził.
Oczywiście, że była przerażona. Przez ostatni tydzień przeklęta wizja ciągnęła się za nią zakrwawionymi nićmi. Tylko głupi nie obawiałby się widma rychłego końca, Liliane jednak nie miała pojęcia, co z tą informacją uczynić. Powiedzenie Malakaiowi nie wchodziło w grę. Nawet jakby zależało od tego jej życie, nie pisnęłaby ani słówka.
— Nie umiesz kłamać — mruknął cicho młodzieniec, przesiadając się obok niej. — Co ujrzałaś?
Liliane ściągnęła brwi. Odruchowo spojrzała na śpiącego Malakaia, po czym z powrotem zerknęła na młodszego brata. Jemu też nie mogła ufać, lecz korciło ją, aby zdradzić komuś całą prawdę. Wyrzucić z siebie ten ciężar. Księżniczka wbiła paznokcie w kolana. Młodzieniec nagle złapał ją za dłoń, a ta zaskoczona nie miała pojęcia, co z tym fantem zrobić. Może powinna wyznać mu prawdę i tym uśpić jego czujność? Przecież i tak miała zniknąć z Perighan i na własną rękę zawalczyć o koronę.
Tylko że nie mogła nikomu ufać. Nie mogła.
— Lil, co ujrzałaś? — powtórzył szeptem.
Przecież nie mogła nikomu ufać!
Kobieta nabrała powietrza w płuca, po czym stopniowo zaczęła je wypuszczać. Ich oczy spotkały się w napiętej chwili.
— Śmierć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro