Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Mimo, że sierpień dobiegał końca, pogoda wyjątkowo dopisywała. Mężczyzna o brązowych włosach postanowił wykorzystać sprzyjające warunki i przygotować roślinność z ogrodu na nadchodzącą jesień. Zdecydowanie tego potrzebowały, ostatnio dość je zaniedbał. Niektóre były już wyschnięte, inne wyrosły, przez co potraciły swój wcześniej wycinany kształt. Willow wbrew pozorom miał wiele pracy. A robiło się jej jeszcze więcej, biorąc pod uwagę, że jak zajmował się ogrodem, wolał używać bardziej mugolskich sposobów, niż machnięcia różdżką.

Dbanie o roślinność było dla niego odskocznią od ciągłego stresu i zmęczenia spowodowane pracą w Ministerstwie Magii. Szczerze nienawidził tej pracy, jednak jego małżonka upierała się, aby zrezygnował z gry w Quidditcha, mimo że był w tym naprawdę niezły. Jedyne co mu pozostało po grze, to parę blizn i możliwość nauki syna, który zdecydowanie odziedziczył po nim większość umiejętności i zamiłowanie do tego sportu.

Jasnobrązowa sowa szybowała pod chmurami, dzierżąc w dziobie dwie koperty. Obie były zapieczętowane ciemnoczerwoną substancją z wizerunkami czterech zwierząt i wielkim H pomiędzy nimi. Zaczęła gwałtownie zniżać lot, kiedy była przy punkcie docelowym, domu rodziny Rivera, to znaczy średniej wielkości jasnym budynku z imponującym ogrodem.

Ptak jednak przeliczył się, z tym, że okno, przez które miał zamiar wlecieć będzie uchylone. Przez co z wielkim hukiem uderzył w nie, skupiając przy tym uwagę kobiety siedzącej akurat w tym pomieszczeniu. Odłożyła aktualnie czytaną książkę i wpuściła zwierzę do środka, zabierając przy tym pocztę. Podczas gdy sowa zaczęła poprawiać swoje pióra, powoli siwiejąca blondynka przyjrzała się kopertom (jednocześnie narzekając na ptaszysko).

Kiedy tylko dostrzegła znajomą pieczęć zrozumiała, że to muszą być listy do jej nastoletnich dzieci, którzy w tym roku mieli rozpocząć szósty rok nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Otworzyła drzwi i zawołała swoim donośnym, silnym głosem:

— Cliffordzie, Bethany, coś do was.

Po dłuższej chwili w pomieszczeniu znalazła się owa dwójka. Po ich wyglądzie można było stwierdzić, że zostali obudzeni, a z pewnością chłopak, który jeszcze ziewał i odgarniał swoje rozwalone włosy z czoła. Po rozpoznaniu czyj list jest kogo, otworzyli je i zaczęli się przyglądać rozpisce potrzebnych książek. Nastolatka przy okazji jedną dłonią głaskała sowę. Marie, bo tak nazywała się ich rodzicielka, chwyciła kartkę z rąk córki i sama popatrzyła, co należy kupić na nadchodzący rok.

— Zdążyłem się stęsknić za przeludnioną Pokątną — mruknął i po chwili opuścił pomieszczenie, chowając papier do koperty.

Bethany po chwili też odzyskała swój, wyszła z pokoju zaraz po bracie. Oboje poszli się szykować na dzisiejsze zakupy. Chociaż Clifford wolał najpierw poszwendać się po kuchni, w poszukiwaniu ewentualnego śniadania (albo patrząc na godzinę, wczesnego obiadu).

Ulica Pokątna pękała w szwach, co nie było jakąś nowością, zwłaszcza przed rozpoczęciem roku szkolnego. Wszędzie było pełno uczniów Hogwartu, którzy dostali dziś list. W niektórych witrynach sklepowych można było ujrzeć uśmiechniętych sprzedawców. Nie wiadomo, z czego się bardziej cieszyli, z nowych klientów czy może pokaźnej ilości galeonów, które z pewnością dziś zawitają w ich kieszeniach.

W tłumie zdecydowanie najłatwiej można było rozpoznać pierwszoklasistów (zwłaszcza tych mugolskiego pochodzenia). Ulica wydawała im się taka cudowna, pierwszy raz widzieli coś takiego. Pierwszy raz mogli spotkać tak wiele czarodziejów w jednym miejscu, a może bardziej, w ogóle mogli zobaczyć czarodzieja, takiego z krwi i kości, a nie bajek. Zdecydowanie było to niesamowite przeżycie dla jedenastolatków. 

W Esach i Floresach było tłoczno, jednak zdecydowanie luźniej niż na zewnątrz. Szatynka przyglądała się uważnie grzbietom książek znajdujących się przed nią. Nie mogła znaleźć jednej z nich, a przecież powinna się tu znajdować. Tak powiedział jej jeden z innych klientów.

— Ashanti tu jest — powiedział wreszcie chłopak, przerywając tym samym ciszę.

— To źle? — zapytała, nie odrywając wzroku od półek. — Wydawało mi się, że jesteście razem.

— Byliśmy.

— Szybko się sobą znudziliście — obdarzyła go krótkim spojrzeniem, ale równie szybko wrócić wzrokiem na półkę.

W tym samym momencie dostrzegła też potrzebną książkę. Sięgnęła po nią i ponownie zerknęła na listę. Rozejrzała się po pobliskich regałach i skierowała do jednego z nich. Chłopak sięgnął po identyczny egzemplarz, jak ona i poszedł za siostrą. Chwilę się zastanawiał czy powinien znowu coś powiedzieć, jednak ostatecznie nie wytrzymał tej ciszy. 

— Pisała do mnie w wakacje. Dość dużo. Nie odpisałem jej na żaden list.

— Biedna sowa... — zgarnęła ostatnią książkę i odetchnęła z ulgą, już wszystko miała.

— Idzie tu — jego oczy otworzyły się szerzej, jakby przed nim stanął sam Merlin. — Zapłać za mnie i błagam, nie mów, że tu jestem!

Clifford wcisnął siostrze swoje książki i pośpiesznie udał się do wyjścia z księgarni, wpadając na prawie każdego na swojej drodze. Dziewczyna ledwo utrzymała tyle rzeczy. Nie zdążyła się za nim obejrzeć, a przed nią stanęła ciemnoskóra dziewczyna o długich, gęstych czarnych lokach. Ashanti Frey we własnej osobie. Chwilę na siebie patrzyły, zanim któraś się odezwała.

— Gdzie masz Cliffa?

— Ciebie też miło widzieć, Asha. Został w domu, chyba się przeziębił.

— Może powinnam go odwiedzić, wszystko z nim dobrze? — brunetka zabrała część książek od przyjaciółki, na co ta podziękowała jej małym uśmiechem. Sięgnęła jeszcze po jedną książkę i już mogła iść płacić.

Zadziwiło ją jednak, że Ashanti przejęła się stanem zdrowia chłopaka. Brunetka nie uchodziła za zbytnio empatyczną osobę. Właściwie to można było mieć wątpliwości, czy zna to słowo.

— Lepiej nie, to naprawdę paskudne choróbsko.

Bethany modliła się w duchu, aby nie spotkały w następnych sklepach Clifforda . Bo zakładała, że dziewczyna się od niej już nie odczepi i będzie z nią chodzić do końca zakupów. Po zapłaceniu książek, udały się do sklepu Madame Malkin. Frey potrzebowała zakupić nową szatę roboczą, bo w ubiegłym roku zalała ją nieudanym eliksirem i do dziś pozostała tam wielka wypalona dziura.

Kiedy tylko przekroczyły próg sklepu, jedna z pracujących tu czarownic zaprosiła Ashanti na podest. Podpinała materiał szpilkami, uważając, aby nie ukuć klientki. Szatynka za to stała przy wyjściu, patrząc co jakiś czas czy ta jest gotowa, jednak więcej swojej uwagi skupiała na przechodniach. Za oknem było dużo ciekawiej.

Widziała grupę chłopców biegających po ulicy i sprawnie omijających wszystkich na swojej drodze. Niebieskooka uśmiechnęła się mimowolnie i odwróciła wzrok.

Można uznać, że od zawsze zazdrościła swoim rówieśnikom, którzy mieli okazję zaznać „normalnego" dzieciństwa. Rivera nie mogła pozwolić sobie na nieco szaleństwa w życiu. Zawsze była upominana przez rodzicielkę, aby nie robić z siebie dzieciaka, mimo młodego wieku i tego, że faktycznie była tym dzieckiem.

Marie dążyła do tego, aby z jej dzieci zrobić ideały, przynajmniej w jej mniemaniu. Według niej robiła dobrze, ale tak serio odbierała im radość z całego dzieciństwa. Na straży jednak czuwał ich ojciec, który podczas nieobecności żony pozwalał im na wszystko, czego ta im zabraniała. Więc chyba można uznać, że miała dzieciństwo? Albo, chociaż jego część.

— Bethany. — dziewczyna ocknęła i zobaczyła nad sobą przyjaciółkę. Miała już gotową i spakowaną szatę. — Możemy wychodzić.

Jeszcze chwilę spacerowały po Pokątnej, miały nawet zajść do lodziarni, jednak Ashanti w samym je progu przypomniała sobie o tym, że powinna dziś wrócić wcześniej do domu.

Kiedy tylko Frey zniknęła z oczu Ślizgonce, ta zaczęła się rozglądać i szukać brata. Nie wiedziała, czy już jest w domu, czy może dalej porusza się w cieniu, aby nie zostać zauważonym przez swoją byłą. Przechodząc obok jednego ze sklepów poczuła jak ktoś ją łapie za nadgarstek i pociąga w swoją stronę. Nieco wystraszona spojrzała na właściciela dłoni i ujrzała znajomą twarz.

Odnalazła brata.

— Jakby co to byłeś chory, poważnie chory — wręczyła mu jego książki i odwróciła się.

— Nie mogłaś czegoś innego wymyślić?

— Zawsze mogłam powiedzieć, że boisz się tego spotkania i unikasz go jak ognia — wzruszyła ramionami, wychodząc z budynku. — Możesz wyjść, już poszła

— Nie boje się tego spotkania.

Podążała ulicą z myślą, że zaraz znowu będzie mogła pojawić się w domu i odpocząć od całego harmidru związanego z Pokątną, jednak mina jej zrzedła, kiedy usłyszała Clifforda

— Muszę kupić nowe rękawice do Quidditcha — Bethany odwróciła się w jego stronę ze złowrogim spojrzeniem. — No co?

— Miałeś tyle czasu i nie postanowiłeś nawet tam zajrzeć?

— Myślałem, że może tam pójdziecie — szatynka wzięła głęboki oddech i odetchnęła, uspokajając się w myślach. Jej plany odnośnie do czytania książki z kubkiem gorącej herbaty zostały właśnie zrównane z ziemią.

— Żadna z nas nie gra w Quidditcha, więc po co?

— Może wpadłybyście na pomysł, aby zrobić mi niespodziankę? — ruszył w stronę sklepu, a dziewczyna zaraz za nim, głośno przy tym wzdychając.

— Niedoczekanie.

Nikt nie spodziewał tego, że rękawice można wybierać tak długo, a na pewno nie spodziewała się tego Bethany. Zawsze, kiedy Clifford miał robić zakupy właśnie w tym sklepie, ona najczęściej odwiedzała ten ze zwierzętami. Sterczeli już dobre dwadzieścia minut nad wystawą i szukali tych najlepszych, właściwie to on szukał. 

Gra w Quidditcha to chyba jedyna rzecz, którą brał na poważnie, a zdecydowanie najpoważniej. Posiadał w niej swojego idola, ulubioną drużynę, której zdjęcie widniało na ścianie w jego pokoju i chyba nawet wiązał z tą grą przyszłość. Wiele razy wspominał, jakby było super grać w reprezentacji. Rivera wspierała go, jak tylko mogła. Nawet dwa lata temu na święta kupiła mu ochraniacze do gry, co prawda z pomocą ojca, ale jednak bardzo się starała.

— Nie sądziłam, że jest ich aż tyle.

— Wiesz, jedne są lepsze dla pałkarzy, inne dla szukającego, a jeszcze inne dla ścigającego — sięgnął dwie łudząco podobne do siebie rękawiczki i pokazał jej. — Te na przykład różnią się materiałem, z którego są wykonane, a są prawie identyczne — niebieskooka popatrzyła na nie i zastanawiała się, gdzie on widzi tę różnicę. Przez moment nawet pomyślała, że chłopak robi z niej kretynkę i pokazał jej dwie takie same.

Szatyn wrócił ponownie wzrokiem na półkę, a dziewczyna rozglądała się po sklepie. Postanowiła wykorzystać fakt, że w nim się znajduje i trochę się rozejrzeć. Szaty, gogle, pałki, piłki. Było tu dosłownie wszystko do gry. Raj dla graczy. Teraz rozumiała czemu jej brat musiał zajrzeć tu przy każdej okazji. Wreszcie wkroczyła do miejsca, gdzie były praktycznie same miotły. Przy najnowszym modelu Nimbusa stała grupka nastolatków.

Z tego, co udało jej się usłyszeć, to dyskutowali o tej miotle i jej poprzedniku. Okularnik, który wydawał się najbardziej aktywny w tej rozmowie, upierał się, że poprzednik Nimbusa z wystawy jest wiele lepszy. Za to blondyn obok niego zdecydowanie uważał, że ten nowy osiąga o wiele większą prędkość. Cieszyła się, że nie było obok jej brata, który z pewnością przyłączyłby się do dyskusji, przez co zakupy wydłużyłyby się jeszcze bardziej.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro