Pieskie Dziady
Suchy trzask upadającej na podłogę drewnianej łyżki poderwał Łazarza na równe łapy. Niewiele myśląc, rozszczekał się przeraźliwie, by po chwili umknąć w kąt izby, zrugany gniewnie, lecz nadzwyczaj cicho, przez Gospodynię. Normalnie jej głos brzmiałby nieprzyjemnie wrzaskliwie, ale w tym dniu nic nie było normalne.
Pies podkuliwszy ogon, poczekał, aż Gospodyni odwróci od niego wzrok, a potem wlepił brązowe ślepia w łyżkę. Nikt nawet nie wyciągnął ręki, by ją podnieść. Leżała sobie obok rozlanej zupy, której nie pozwolono mu tknąć i kilku kawałków chleba, od których także go odgoniono.
Zerknął na oboje Gospodarzy i ich Gościa i ostrożnie ruszył w stronę stołu. Przesunąwszy się zaledwie odrobinę, przysiadł na ziemi i odczekał parę chwil. Ludzie nie zareagowali, więc podczołgał się jeszcze bliżej. A potem jeszcze. Aż dotarł do łyżki.
Starannie ją obwąchał, z trudem powstrzymując się przed ponowną próbą dobrania się do rozrzuconego jedzenia. Z naprawdę ogromnym trudem – zwłaszcza że kartofle z zupy pachniały tak zachęcająco...
– A pójdziesz stąd!
Odskoczył gwałtownie z piskiem, zdzielony znienacka ścierką po rudobrunatnym grzbiecie. Położywszy uszy po sobie, zerknął najpierw z żalem na Gospodynię, a potem z niechęcią na Gościa, i niezadowolony potruchtał do otwartych od kilku godzin drzwi. Skoro miał już pewność, że niczego ze stołu – ani nawet z podłogi – nie dostanie, postanowił chociaż trochę się ogrzać. Chałupa była wychłodzona jak nigdy, a odkąd Gospodyni skończyła wczoraj wieczorem gotować te nieprawdopodobne ilości jedzenia, nawet piec przestał dawać ciepło. Za to na podwórzu Gospodarz rozpalił wielkie ognisko i choć Łazarz bał się podejść do niego całkiem blisko, to przyjemne ciepełko docierało nawet do jego ulubionego miejsca pod ławką, gdzie czuł się zupełnie bezpiecznie. W końcu to na tej ławce zwykle siadywał jego Pan.
Kundel ułożył się na wyleżanym, chłodnym skrawku ziemi i oparł pysk na przednich, rudawych łapkach. Zmierzchało już, a światło płomieni migotało i tańczyło na ścianach domu. Łazarz co kilka chwil unosił łeb i węszył, kontrolując, czy nikt obcy nie zbliżał się do domostwa. Choć był niewielkim pieskiem, serce miał waleczne, a swojego terenu broniłby niczym lew! Na razie jednak wyczuwał jedynie zapach dymu i lekko wilgotnych liści, które Gospodarz zgarnął na kupę tuż przy krzywym płotku ze starych desek. Łazarzowi nie wolno było tarzać się w tych liściach, za to cichcem regularnie obsikiwał szeleszczący stosik.
Psiak zastrzygł dużymi, nietoperzowatymi uszami, lecz nie usłyszał także żadnego niepokojącego dźwięku. Zresztą nawet nie miał pewności, czy rzeczywiście powinien reagować, gdyby ktoś obcy zbliżył się do domu. Po południu dostał burę za obszczekanie starego łachmaniarza, który kręcił się przy furtce. Dotąd zawsze miał za zadanie pilnować obejścia i podnosić alarm, gdy ktoś podchodził zbyt blisko, a tego dziwnego dnia nie dość, że Gospodyni nie odpędziła cuchnącego z daleka dziada, to jeszcze dała mu mnóstwo apetycznie pachnącego jedzenia. Łazarz nic z tego nie rozumiał.
Nasłuchiwał jednak dalej, choć wciąż wyłapywał tylko odgłos trzaskającego ognia i strzępy cichej rozmowy dobiegające z chałupy. Gospodyni zwykle o tej porze siadała przy piecu i zajmowała się cerowaniem ubrań lub robieniem na drutach. Łazarz lubił wtedy kłaść się u jej stóp i korzystając z ciepła płynącego z pieca, udawać, że na koślawym krześle nie siedziała wysoka matrona o srogim wyrazie twarzy, a jego Pan – staruszek o dużych, czułych dłoniach i bezzębnym uśmiechu kryjącym się w skołtunionej brodzie. Potem jednak nadchodziła pora spania i tradycyjnie Gospodyni próbowała wygonić Łazarza na dwór, lecz na szczęście Gospodarz zawsze wtedy stawał w jego obronie. Pan przecież także przenigdy nie kazałby mu spać w budzie!
W każdym razie, tego wieczora te wszystkie zwyczaje nie miały właściwie większego znaczenia, bo Gospodyni nadal siedziała przy stole, przysłuchując się cichym słowom Gościa, i ani myślała zabierać się do szycia. Łazarz ziewnął i znów położył łeb na łapach. Ach, gdyby tak Pan był tutaj!
Pies zupełnie nie rozumiał, gdzie on się podział. Nie było go już od wielu dni. Kiedy ostatni raz Łazarz go widział, ten leżał w izbie na jakimś dziwacznym łożu i wyglądał, jakby głęboko spał. Pies chciał podejść do niego i jak zwykle trącić nosem jego wielką dłoń, ale Pan obie ręce złożył na piersi, zbyt wysoko, by można tam było sięgnąć. Zaraz zresztą znikąd pojawił się Gospodarz, chwycił Łazarza i zamknął go w komórce. Choć pies skamlał, piszczał i wył jak potępieniec, bardzo długo go nie wypuszczano, a kiedy w końcu otworzono drzwiczki komórki, okazało się, że w tym czasie Pan zdążył już zniknąć. I choć Łazarz szukał go przez resztę dnia i zajrzał w każdy kąt, a później długo nasłuchiwał jego powrotu, leżąc pod ich wspólną ławką – Pan już się nie pojawił.
Pies wygrzebał się ze swojego miejsca i przeciągnął, rozprostowując zesztywniałe kości. Zgłodniał – a raczej poczuł głód większy niż ten, który odczuwał stale – postanowił więc wrócić do chałupy, póki Gospodarze nie zamknęli drzwi, i jeszcze raz spróbować coś wyżebrać.
Gdy stanął w progu, Gość nadal mówił coś ściszonym głosem, lecz kilka szczegółów uległo zmianie. Ludzie nie siedzieli już przy stole, a stali pośrodku izby, zaś wokół nich leżało jeszcze więcej jedzenia niż wcześniej. W powietrzu unosił się dym, ale nie pochodził on z ogniska – Łazarz wyraźnie wyczuwał w nim woń palonych ziół. Uniósł z zainteresowaniem uszy, ale zaraz je położył i machnął niepewnie ogonem, czekając, czy nie zostanie przepędzony. Ponieważ nikt nie zwrócił na niego uwagi, przekradł się cicho pod piec i stamtąd obserwował podejrzane obrzędy, jakie przeprowadzali Gospodarze wraz ze swym gościem. Przyglądał się, jak palili kolejne przedmioty, wdychał zapach spalenizny i przysłuchiwał się powtarzanym przez ludzi zaklęciom, z których rozumiał tylko pojedyncze słowa znane mu z codziennych komend.
Gość pochłaniał teraz całą uwagę postawnej Gospodyni i jej chuderlawego męża, Łazarz skorzystał więc z okazji, capnął leżący na ziemi kartofel i przyczaił się z nim w kątku pokoju. Uwielbiał kartofle, a ten był akurat dokładnie taki, jakie najchętniej jadał jego Pan: upieczony w całości wraz ze skórką. Pies przytrzymał łapą warzywo i zaczął je obgryzać, początkowo zerkając kontrolnie na Gospodarzy, a potem bez reszty oddając się jedzeniu. O, jakże mu smakowało! Nawet chwilowo przestał niepokoić się obecnością Gościa, którego wysoka, odziana w przewiązaną pasem szatę sylwetka od początku nie budziła w nim zaufania. W ręku mężczyzna trzymał długi kij, a do wspomnianego pasa przywiązany miał pęk ziół, których nie pozwolono Łazarzowi porządnie obwąchać. A akurat zapach przybysza nie był najgorszy, kojarzył się mu nawet trochę z zapachem Pana. Pies spojrzał tęsknie na wciąż wiszący na kołku przy drzwiach podniszczony płaszcz, który jeszcze do niedawna tak intensywnie pachniał jego właścicielem.
To w tym płaszczu Pan uratował mu życie, gdy dwaj chłopcy z sąsiedniej wsi powiązali mu łapy sznurkiem i próbowali utopić go w stawie. Pan przegonił ich, wyciągnął szczeniaka z wody i uwolniwszy go, zabrał do domu. Gospodyni kręciła głową, gdy troskliwie wycierał drżącego ze strachu kundla starą, suchą szmatą i gdy cierpliwie czekał, aż zwierzę odważy się zjeść cokolwiek z miski, którą przed nim postawił. Pan nadał mu imię Łazarz, a on szybko pokochał go całym swym psim sercem.
Właściwie Łazarz nawet nie pamiętał już tego, co było„przed Panem". Uważał, że jego życie rozpoczęło się w dniu, w którym się poznali. Dlatego też wciąż wiernie czekał na jego powrót.
Pochłonąwszy pieczonego kartofla, Łazarz rozejrzał się za czymś, co jeszcze mógłby zjeść. Nie zdążył jednak złapać nowego smacznego kąska, bo raptem Gość uniósł kij i huknął nim o lichą podłogę. Sierść na karku psa się zjeżyła. Łazarz instynktownie wydał z siebie pojedyncze szczeknięcie, ale zgromiony wzrokiem Gospodyni, cofnął się prędko w róg izby i usiadł, całą postawą usiłując pokazać jej, że przecież był grzeczny.
Gospodarze szybko na powrót skupili się na Gościu, zaś kundel ziewnął i wygiął się do tyłu, by z pomocą zębów porachować się z pchłą, która właśnie ugryzła go w nasadę ogona. Pracował zawzięcie siekaczami przez kilka chwil, wydając przy tym ciche pomruki, aż w końcu poczuł ulgę. Wyprostowawszy się, popatrzył znowu na ludzi i już miał się położyć, gdy do jego nozdrzy dotarł nagle znajomy zapach. Wilgotne lusterko nosa zadrżało, a pies zwrócił łeb w kierunku źródła owej woni.
Na ułamek sekundy Łazarz zastygł w bezruchu i oszołomiony tym, co widział, rzucił szybkie spojrzenie na Gospodarzy. Ci jednak zdawali się niczego nie zauważyć. Ale przecież nie mógł się mylić... Na pewno się nie mylił! Jego ogon zaczął bębnić o podłogę, jeszcze zanim Łazarz ostatecznie zrozumiał, co się działo, a po chwili w brązowych oczach psa pojawiło się bezbrzeżne szczęście.
W progu nadal szeroko otwartych drzwi stał jego Pan.
●○●○●○●○●○●○●○●○●○●○
No i w końcu się za to zabrałam!
Czytając zgłoszone już prace, szybko doszłam do wniosku, że w konkursie szanse mam żadne, ale obiecałam sobie, że coś jednak napiszę. Dla treningu, dla przyjemności i dla oczyszczenia umysłu, bo ostatnio ciagle tylko ta Sarisa i Sarisa...
I też trochę po to, by napisać wreszcie coś o jakimś zwierzaku. Aż wstyd, że jako zootechnik tak długo unikałam tego tematu ;p
Mam nadzieję, że czytanie tej krótkiej opowiastki o Łazarzu sprawi Wam co najmniej tyle przyjemności, ile mi sprawiło jej pisanie ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro