Prolog
Zimowe wieczory przy kominku z kubkiem gorącej herbaty i książką w dłoni to coś, co Marie uwielbiała. Wreszcie mogła mieć chwilę odpoczynku, którego tak bardzo pragnęła od chwili, kiedy urodziła bliźnięta. Każdy moment jak tylko dzieci zaczynały się czymś zajmować, przeznaczała na chwilę relaksu. Zerknęła za okno, głównie widziała ciemność (chociaż było dość wcześnie) i świecące się latarnie, w których świetle spadały kolejne płatki śniegu. Wzdrygnęła się na samą myśl, jak musi być chłodno na zewnątrz i upiła nieco parującego napoju.
Zaczytała się w lekturze, nawet nie zwróciła uwagi, że w salonie, naprzeciwko niej pojawiła się dwójka pięciolatków. Chłopiec trzymał jakiś samochodzik i przyglądał się jej, dziewczynka trzymała lalkę o długich blond włosach i postanowiła usiąść na fotelu obok kobiety. Jednak obojgu ta cisza dość szybko się znudziła. Marie jeszcze nie świadoma, że jej spokój zaraz zostanie brutalnie przerwany, przewróciła następną stronę z uśmiechem.
Rodzeństwo popatrzyło na siebie, jakby się porozumiewając. Clifford po chwili wychylił swoją bujną czuprynę zza książki, na co kobieta otworzyła usta, jakby w niemym krzyku. Potem zobaczyła zaraz obok siebie jego siostrę, która czytała (albo raczej coś bełkotała, upierając się, że to tak jest tam napisane) trzymaną przez nią książkę.
— Pobawisz się z nami? — zapytał wreszcie, jeżdżąc samochodzikiem po jej nogach, jakby miał nadzieje, że to on zachęci ją do tego.
Marie zerknęła na zegarek, odkładając książkę na pobliski stolik. Jednak to chyba nie spodobało się małej Bethany, bo próbowała sięgnąć ją i dokończyć czytać.
— Zaraz będzie tata, on na pewno się z wami pobawi.
— Ale my chcemy z Tobą — jęknęła dziewczynka, zatrzymując się w połowie drogi do książki.
Marie zamyśliła się chwilę, w jej głowie zrodził się plan. Niezbyt inteligentny, ale plan.
Pranie mózgów swoich dzieci uznała za świetny pomysł, przecież młode umysły wchłoną całą zapodaną im wiedzę jak gąbki. Szkoda, że nie myślała o skutkach jej lekcji.
Usadziła ich na kanapie, odbierając obie zabawki, aby nic nie mogło ich rozpraszać i zaczęła swój jakże potrzeby wykład. Jej zdaniem, to co właśnie robiła, miało przydać się im w przyszłości, chociażby w wyborze potencjalnych partnerów czy przyjaciół. Podczas kiedy Clifford w jakimś stopniu był zainteresowany jej wywodami, Bethany skupiała swoją uwagę na dworze, obserwując wirujące płatki śniegu.
Po tej jakże ważnej lekcji chłopiec ruszył po schodach do pokoju, Bethany była gotowa zabrać lalkę, bo skoro jej brat już poszedł to, czemu na siedzieć tu sama z mamą? I tak się nie bawiła z nimi przecież.
— Słyszałaś, co mówiłam? — blondynka schowała za siebie jej zabawkę.
— Żadnych szlam, czysta krew — burknęła zirytowana. — Oddaj! — wystawiła ręce w górę, oczekując, aż rodzicielka odda jej lalkę i będzie mogła spokojnie zająć się sobą.
Właściwie to Bethany nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi - czysta krew, szlamy, półkrwi, mugole... To wszystko niby było znajome, ale rozum pięciolatki wywalał te informacje równie szybko, jak przyjmował. Odzyskała upragnioną zabawkę i po chwili wbiegła na piętro, zamykając się w swoim pokoju. Rivera opadła zrezygnowana na kanapę, rzucając okiem na zegarek. Willow powinien niebawem wrócić, co za tym idzie, mogła się szykować na spotkanie ze swoimi przyjaciółkami.
⟷
Marie wyszła z przyjaciółkami, Willow został sam z dziećmi. Obie strony cieszyły się z tego, dzieci lepiej dogadywały się z ojcem, a Rivera nie musiał słuchać narzekania swojej żony. Podczas kiedy lewitował za sobą dwa talerze (i kubki), usłyszał krzyki. Zrozumiał z nich tyle, że rodzeństwo chciało się bawić jedną zabawką. Wojna była nieunikniona.
— To moje! — wyraźnie usłyszał głos swojego syna, nie miał wątpliwości. — Szlama!
— Sam jesteś szlamą!
Szatyn zamarł, teraz naprawdę cieszył się, że nie trzyma niczego w rękach, bo prawdopodobnie trzasnąłby porcelaną o podłogę. Chociaż jak się odsuwał, zahaczył o jedno z naczyń, prawie rozlewając napój. Więcej nie słyszał rozmowy, bardziej trzaskanie zabawek o podłogę. Chwilę mu zajęło dojście do siebie i wejście do pokoju. Zobaczył Clifforda i Bethany, którzy okładali się pięściami. Właściwie to ona go biła nimi, a chłopiec trzymał ją za włosy, zapewne jeszcze chwila i dziewczynka by skończyła z łysym plackiem na boku. Dopiero kiedy ich ojciec porozdzielał dzieci i wręczył im kolacje, uspokoili się, chociaż szatynka dalej pociągała nosem i narzekała na ból głowy (Cliff miał niezłego cela i trafił ją klockiem właśnie w nią).
— Chyba musimy porozmawiać — Willow usiadł obok nich i splótł palce. Napotkał dwa zaciekawione spojrzenia. — Naprawdę, "szlama"? — w jego głosie można było usłyszeć nutkę politowania. — Tak nie można... To naprawdę niegrzeczne słowo. Kto was tego nauczył?
— Mama...
— Kto by się spodziewał — bardziej to powiedział do siebie niż do nich. — Nie wszystko, czego was uczy mama, musi być dobre. To słowo może kogoś skrzywdzić, nie używajcie go więcej. Proszę.
⟷
Kiedy dzieci już smacznie leżały w łóżkach, Marie wróciła do domu. Była w wyjątkowo w dobrym nastroju, ale jej mina zrzedła, kiedy naprzeciwko zauważyła swojego męża. Opierał się o framugę i uwiesił na niej wzrok swoich intensywnie niebieskich oczu. Posłała mu pytające spojrzenie, odwieszając swój jasnobeżowy płaszczyk.
— Oszalałaś — brew kobiety lekko powędrowała do góry, niezbyt wiedziała, o co mu chodzi.
— Przecież mówiłam ci, że wychodzę dziś z dziewczynami — minęła go w drzwiach, pokierowała się do kominka.
Usiadła obok i machnęła różdżką, po chwili płomienie tańczyły w środku, a blondynka mogła ogrzać swoje zmarznięte dłonie. Obok niej usiadł szatyn, wpatrywał się w ogień. Nie chciał już nawet patrzeć na żonę, czuł do niej wstręt.
— Och, naprawdę mam gdzieś twoje wyjścia z nimi. Chodzi o nasze dzieci.
— Co z nimi?
Willow popatrzył na nią jak na skończoną kretynkę. Nie był pewien, czy kobieta udawała, że nic nie wie, czy może serio nie wie. Wreszcie przerwała ciszę pomiędzy nimi.
— Pisałeś się na dzisiejszą opiekę nad nimi — wzruszyła ramionami.
— Nie o to chodzi. Czego ty ich uczysz? Szlamy? Zdrajcy krwi? Jakieś marne mieszańce? Wpajasz im te głupie zasady czystości krwi... — urwał, bo kobieta mu przerwała.
— Robię to dla ich dobra, chcę, aby byli kimś więcej.
— To oni wybiorą swoją drogę.
Rivera wstał z kanapy i udał się do ich pokoju, odprowadziło go gniewne spojrzenie Marie. Mógł przyrzec, że słyszał jak kobieta prycha w jego stronę i mamrocze jakieś obelgi do jego osoby.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro