Witaj Biały Wilku - Rozdział XXII
Po porannym treningu, który w porównaniu do tego sprzed kilku dni był normalny, Mergiel została wysłana do Daevonu, aby oddać wszystkie Wiedźmińskie miecze do kowala. I to nie sama, a z Lambertem. Vesemir podejrzewał, że dziewczyna prawdopodobnie może coś zrobić. Wiedział, że dogadywała się z Eskelem lepiej niż z Lambertem, a tym samym chciał poprawić ich relacje. Udźwignięcie dziesięciu mieczy było całkiem ciężkie, więc podzielili się po pięć, następnie wsiedli na konie.
Lambert lubił dziewczynę, ale nie znali się zbyt dobrze. Gdy gadali, to zazwyczaj o błahych sprawach, dlatego też spędzenie ze sobą czasu, mogło ich trochę zbliżyć. Do przyjacielskich relacji oczywiście, ponieważ Vesemir uważał, że w Kaer Morhen nie ma miejsca na romanse.
- Lambert ty pryku, ile ty masz właściwie lat?
- Zdecydowanie za dużo - stwierdził łagodnie - Ale wciąż młodszy od Eskela.
Mergiel zmarszczyła brwi. Zawsze myślała, że to Eskel jest jednym z najmłodszych - to ci zaskoczenie.
- Za to ty masz moja droga dwadzieścia sześć, więc jesteś przy mnie dzieciną - dodał.
- To nie znaczy, że nie możemy się dogadywać, prawda? - spojrzała na rudowłosego, który skinął głową.
Oboje złapali za lejce, jadąc trochę szybciej. Gdy wyszli z obrębu gór mogli jeszcze bardziej przyśpieszyć. Nie chcieli bowiem tracić czasu Dotarli wreszcie do Deavon. Miejscowość ta była pogrążona często w chaosie. Nie stroniło się tu od zamieszek rasowych czy wszelkich nieprzyjemności, jednak Vesemir ufał tutejszemu miecznikowi. Był jego dawnym, starym przyjacielem, więc kontakt mieli dobry, chociaż się nie widywali. Dwójka wiedźminów dotarła do stoiska, odkładając miecze na prośbę mentora. Czas naprawy był trochę długi, choć nie na tyle, by opłacało się im wracać. Zostawili więc konie przy drewnianej bramie. Ruszyli na nogach do pobliskiej karczmy z mieczami przy nogach. Jak można było się spodziewać - zostawali surowo obserwowani. Mergiel czekała tylko, gdy zrozumieją, iż nie są dla nich zagrożeniem, jeśli ich nie prowokują.
Usiedli na tyłach, zamawiając po kuflu piwa. Patrzyli na siebie co chwilę, ale w dalszym ciągu nie wiedzieli zbytnio o czym mają rozmawiać. Lambert był gburowaty i spięty, także rozmowa według niego, z małolatą, nie była niczym zachwycającym. Mężczyzna miał jednak jedno pytanie, które go nurtowało i był ciekawy jej odpowiedzi.
- Jaki masz plan na swoje życie, Mergiel? - zapytał, kładąc ręce na stole.
-- Nie mam go - odpowiedziała. - Żyję tym, co mi się przydarzy. Zabijanie potworów, podróże to chyba jedyna rzecz, która mnie czeka w najbliższej przyszłości.
- Bycie wiedźminem to kpina, a nie życie.
Nie takiej reakcji się spodziewała. Myślała, że Lambert jest dumny z bycia wiedźminem i to coś co go cieszy, a zamiast tego okazało się całkiem inaczej. Ciągle ją coś zaskakiwało. Tak, jakby otwierała ciąg prezentów w nieskończoność. Tylko niektóre z nich nie były tak radosne. Miał w tym swoje ziarno prawdy. Gdyby mogła wybrać bycie człowiekiem, a Wiedźminem, to wybrałaby spokojną egzystencję bez zmartwień. Odeszłaby gdyby nastał jej czas i po kłopocie. A tak minie długi czas, zanim dziewczyna dozna spokoju.
Upiła łyk piwa, wpatrując się w okno.
- Lambert, a ty kogoś sobie znalazłeś? - wypaliła nagle, na co obrzucił ją chłodnym spojrzeniem.
- Daruj sobie Mergiel. Większości wiedźminom nie jest pisane nawet doznać uczucia miłości - zakpił, drażniąc dziewczynę.
- Może nawet nie chciałeś jej szukać - odpowiedziała ukąśliwie.
- Będąc tak starym szanse na znalezienie kogoś są nikłe. - Machnął ręką, wywiązując się z dalszej konwersacji.
Pół dnia wiedźmini spędzili w karczmie, czekając na naprawienie mieczy. Wreszcie, gdy cisza okazała się dla nich denerwująca, oboje wyszli, kierując się do miecznika. Okazało się, że mężczyzna skończył, a oni mogli odebrać przedmioty. Schowali je do wielkich, skórzanych toreb umieszczonych z boku konia, następnie ruszyli w stronę Kaer Morhen. Wyjeżdżając ze wsi, strażnicy, którzy bardzo nie lubili wiedźminów, oskarżyli ich o kradzież. Rzucili się w ich stronę w celu przeszukania, a gdy znaleźli dziesięć mieczy, poparli swoje stanowisko, rzucając się do walki za te haniebne czyny. Dwójka wiedźminów zeszła z koni, broniąc się. Strażników było tylko czterech, także nie było to dla nich szczególne wyzwanie. Już po minucie leżeli na ziemi. Lambert przeniósł mężczyzn w krzaki, aby nie wywoływać większego niepokoju wśród ludzi.
Po półtorej godzinie wrócili do warowni. Lambert wziął miecze, a dziewczyna zajęła się zaprowadzeniem koni do stajenki by je napoić. Lubiła spędzać czas ze zwierzętami, jednak nie miała zazwyczaj takich okazji. Wzięła z półki twardą szczotę, po czym zaczęła wyczesywać sierść zwierzaka. W pewnym momencie koń zaczął się wierzgać, a Mergiel nie odsunęła się na czas, więc wylądowała metr z tyłu, będąc kopnięta w brzuch. Splunęła na ziemię krwią, po czym rzuciła szczotkę na ziemię. Od tego momentu dziewczyna nabrała niechęci do koni. Weszła do głównej sali, paląc się od środka.
- Lambert, twój jebany koń mnie kopnął! - warknęła głośno.
Lambert zaśmiał się pod nosem.
- Jednak opowiadanie mu rzeczy na twój temat wreszcie zaskutkowało
- odparł zadziornie się uśmiechając.
Brunetka wywróciła oczami. Udała się do laboratorium, wiedząc, że czeka ją lekcja z Eskelem. Weszła do sali, jednak potknęła się o wystający schodek. Przeklnęła na głos zdenerwowana. Dziś nic nie szło po jej myśli. Gdyby nagle wbiegła w nią rozpędzona krowa albo porwał ją bazyliszek, niekryłaby zdziwienia. Stanęła obok bruneta, który od razu widział, że dziewczyna jest nie w sosie. Przewrócił kilka kartek, następnie zaznaczył stronę, na której skończyli ostatnim razem.
- No to pora na odwar z mglaka - Klasnął w ręce zachęcająco, choć tyle chęci w nim widziała co nic.
Cudownie. Nauczyła się chyba trzydzieści eliksirów, a pośród nich używa najczęściej pięciu. Eskel wyciągnął na stół krasnoludzki spirytus, dmuchawca, mutagen mglaka oraz liście blekotu. Pokazał dziewczynie co ma zrobić. Jak na początku eliksiry to była dla niej przednia zabawa, ale po takim czasie, stało się to już nudne. Po dwudziestu minutach odłożyła eliksir na szafkę, obrywając ręce. Eskel, gdy prowadził lekcje z dziewczyną był bardzo skupiony i dokładny, starając przekazać jak najwięcej wiedzy. Dopiero, gdy skończyli wracał do normalnego siebie.
- Eskel, ile masz lat?- zapytała niespodziewanie, czując jak to pytanie nurtuje ją od pewnego czasu.
Brunet chrząknął, spoglądając na dziewczynę.
- Sto dwa - oznajmił.
Mergiel o mało się nie zadławiła własną śliną. Chociaż wiek wiedźminów działał inaczej, a ich charakter oraz poczucie bycia prawie się nie zmieniało, to Eskel mógłby być jej pradziadkiem. Na tę myśl wiedźminka zaśmiała się sama do siebie, a brunet popatrzył na nią jakby oszalała.
- Chodź, dziadku - rzekła uszczypliwie - Kolacja na nas czeka.
Chwyciła go pod rękę, nabijając się z niego. Tak naprawdę był w średnim wieku jak na wiedźminskie postrzeganie. Nie czyniło go to starym. Mergiel tak naprawdę, mając swoje lata, nie dostrzegała jeszcze, że być może będzie żyła dużo więcej niż Eskel obecnie. Sam Vesemir posiadał sto sześćdziesiąt dziewięć lat i wcale nie był w złej formie. Wszyscy wiedźmini z warowni zebrali się w sali, aby razem zjeść kolacje. Będąc przy nich czuła jednak spokój. Dziwne ciepło. W końcu miała wrażenie, że do nich przynależy. Gdy tylko skończyli jeść, Lambert zniknął gdzieś na chwilę, aby wrócić pokrótce z gitarą w ręce. Usiadł z nią na jednej ławie, zaczynając grać.Cholera, Mergiel nie miała pojęcia o umiejętnościach Lamberta. Część wiedźminów zaczęła śpiewać piosenkę, jakby znali ją na pamięć. Coën złapał za rękę dziewczyny, ciągnąc ją na środek. Zaczęli tańczyć dziwny taniec, pozbawiony najmniejszego sensu, ale podobało się jej. Po chwili Eskel również ją wziął do tańca. Dwójka wiedźminów nie mogła się powstrzymać, więc co jakiś czas albo stawała sobie na nogach albo się kopała. Prawie wszyscy jak na nich mieli dobry humor. To było godne podziwu. Rudowłosy odłożył gitarę na bok, pochłaniając się w rozmowie. Niedługo później drzwi od warowni otworzyły się. Mergiel kończyła swój posiłek, nie odwracając się. Była pewna, że to kolejny wiedźmin, z którym nie miała kontaktu, jednak gdy wszyscy automatycznie wstali z ławy ona zrobiła to samo.
W drzwiach stanął bowiem mężczyzna o włosach podobnych do Vesemira. Miał ciężką zbroję oraz dwa skrzyżowane miecze na plecach. Obok niego stanęła niska dziewczyna, stojąca nerwowo.
- Witaj, Biały Wilku! - krzyknął ucieszony Lambert.
Chyba pierwszy raz od swojego pobytu widziała go tak szczęśliwego.
Mężczyzna wstał, ściskając się z nim w braterskim uścisku. Następny powitał go Eskel. Był tyle szczęśliwy co i zaskoczony. Jednak zdezorientowania brunetki nie dało się wprost pobić. Po kolei mężczyźni witali się z nim. Nawet sam Vesemir honorowo go powitał. Białowłosy zobaczył także kobietę, następnie podszedł do niej przedstawiając się. Zrobiła to samo. Stanęła u boku Eskela, ciągnąc go za rękaw.
- Kto to jest? - podpytała cicho.
Eskel popatrzył na dziewczynę, a na jego twarzy widniał szczery, rozległy uśmiech.
- Geralt. Biały Wilk. Wiedźmin, który jest dla mnie jak brat.
Po czasie gdy zdezorientowanie minęło, wzrok przeniósł się na dziewczynkę.
Lambert skinął głową w jej stronę, a blondynka natychmiastowo odpowiedziała
- Księżniczka Cirilla z Cintry.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro