Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Antidotum na pleśń popsa - Rozdział IV


Podniosła się z łóżka zdezorientowana, a nad nią wisiał Lambert z drewnianą łychą i stalowym garnkiem, dudniąc  tuż nad głową. Takie obudzenie nie należało do najmilszych, w czego afekcie kobieta zabrała łyżkę rudowłosemu. 

—  Za pięć minut na placu   — Wytknął jej. 

Nie mogła powstrzymać swojego zmęczenia, więc ziewnęła krótko. Burknęła pod nosem kilka nieprzyjemnych słów na temat mężczyzny, po czym związała włosy i założyła buty. Pchnęła ciężkie drzwi. Wyszła wprost na plac, który nie zachęcał.  Przed nią czekał Lambert z mieczem w ręku.  Podeszła bliżej, przecierając oczy. Ruchem ręki wtrącił jej miecz oraz inne rzeczy, których kobieta nie była w stanie na raz wziąć, a on dobrze o tym wiedział.  Ale lubił to robić. Rządzić się, dyskutować, dokładać ognia do pieca i z nim igrać. 

Przypomniała sobie kilka rzeczy za czasów dziecka, których się nauczyła.  Były one proste i wcale nieskomplikowane. Nie warte uwagi. 

— Poćwiczymy twoje ruchy w walce —  rzekł, chwytając swój miecz mocniej. 

Mergiel skinęła głową, biorąc swoje ostrze.

Wykonał kilka ruchów, czekając aż kobieta je powtórzy. W zasadzie działać miał tak cały trening - na powtarzaniu. Ciągłym, nużącym. 

— Źle to robisz — powiedział. —  Zapominasz o nodze z tyłu i nie robisz pełnego wymachu. Gdybyś takie coś zrobiła w walce twoja ręka leżałaby tuż obok twoich umiejętności. 

 Prychnęła pod nosem na ten komentarz. Powtórzyła tę czynność aż dwadzieścia razy, gdy Lambert uznał, że jest dobrze. Wiedziała, że łatwo nie będzie, ale gdy tylko chwyciła miecz, coś w niej się odezwało. Poczuła, że wreszcie może się do czegoś przydać.  Lambert powtarzał z nią ruchy około godziny, aż Mergiel rozcięła sobie nogę o wystającą blachę koło ściany i musieli przestać, bo rana na udzie była dość głęboka.  Lambert wziął pod ramię kobietę, aż zdziwiła się, że w końcu jej w czymś pomógł, następnie udali się do laboratorium,  gdzie był Eskel.  Rudowłosy zostawił ją koledze, by mógł zaprzestać krwawieniu. W prawdzie  niewiele czuła bólu, ale lecąca ciecz była niepokojąca.  

— Co się stało? —  dopytał mężczyzna.

—  Rozcięłam się o głupią blachę  — Wywróciła oczami, jakby nie robiło to na niej wrażenia. 

Mężczyzna zaśmiał się, wskazując krzesło. Ussiadła na nim, czekając. Eskel wyciągnął z półki zielony eliksir, następnie polał go na białą szmatkę. Klęknął przed nią i przycisnął ją do rany. Blondynka syknęła cicho z powodu pieczenia. 

— Zaraz krwawienie powinno ustać — skomentował.  —  Masz szczęście, że zaraz masz lekcję o alchemii. 

Zaśmiała się cicho.   Oboje podnieśli się do góry  i stanęli przy jednym, wielkim stole. Ułożone było na nim wiele różnych kwiatów, kłów, mazi i  płynów.  Wiedźminka uniosła brwi, zacierając ręce. Na twarzy bruneta chwaliła się niechęć. Nie do niej.  Wielokrotnie spierał się z Vesemirem, aby to on prowadził szermierkę. Wolał ją bardziej, ale on nie chciał o tym słuchać. 

—  Od czego zaczynamy? —  powiedziała gotowa do działania. 

— Pokażę ci kilka prostych eliksirów, które kiedyś ci się przydadzą —  odpowiedział.  — Zrobimy wilgę. 

Mergiel nie wiedząc czemu poczuła się jak małe dziecko, które mogło spróbować nowych rzeczy. Miała wprawdzie dwadzieścia pięć lat, więc dziecko jeszcze z niej nie wyszło. Stanęła blisko Eskela i patrzyła na ruchy mężczyzny, który wytłumaczył jej każdy składnik na stole.

— Teraz weź Przestęp, Jaskółcze ziele oraz zieloną pleśń  —rzekł, uśmiechając się lekko na jej skupienie na twarzy. 

  — To miało być cos prostego —  zaśmiała się, spoglądając na Eskela.

Wzruszył ramionami, patrząc wymagająco na kobietę. 

— Bo jest. 

— Mam wrażenie, że to kojarzę —  spostrzegła, wrzucając zasoby do niewielkiego garnuszka.

— Wilga podnosi odporność na ataki i trucizny. Jest jednym z najważniejszych eliksirów. Zapamiętaj to, bo nie powtórzę drugi raz. 

Blondynka wróciła do eliksiru, do którego Eskel wlał  dziwny płyn.  Stali w milczeniu, oboje patrząc na wywar. Z osoby trzeciej musieli wyglądać komicznie. W tym czasie pomagał jej w przygotowaniu innych, co całkiem się jej podobało. Gdy wykonali ich trzy, mężczyzna zaproponował przerwę. Zaczęli sprzątać, pozostawiając pracownie w czystości. Chociaż tutaj o nią dbali.  Dziewczyna spoglądnęła na chłopaka, któremu do włosów przyczepił się wysuszony kwiat stokrotki. 

—  Masz kwiatka we włosach —  zaśmiała się.

Mężczyzna skrzywił minę, szukając ręką wplątanej rzeczy. Dziewczyna westchnęła głupawo. Stanęła z chłopakiem twarzą w twarz i wyciągnęła stokrotkę z włosów. Uśmiechnęła się, pokazując mu ją.  Eskel spoczął wzrokiem na twarz dziewczyny, a Mergiel na twarz bruneta, lecz chrząknęła po chwili, odkładając kwiat na stolik. Mimo, że mutacja dziewczyny przebiegła inaczej niż wszystkich i zachowała ludzkie emocje, wiedziała, że wiedźmini nie są z nich do końca wyprani.  Dobrze widziała w ich oczach ból i  smutek, ale umiała też rozpoznać u nich uśmiech i chwilowe szczęście. Wiedźmini nie pozwalali sami sobie odkrywać emocji według innych, bo właśnie tak zostali wychowani, lecz to nie znaczy, że ich nie posiadali w ogóle. 

Spoglądnęła na niego,  po czym wyszła z pomieszczenia. Oprócz obecnych treningów nie miała nic swojego, czym mogłaby się zająć. Wiedziała, że część wiedźminów jest na dworze, ćwicząc, ale bardzo chciała odnaleźć Vesemira, aby pokazał jej znaki, o których czytała wieczorem. Znalazła go w zbrojowni, mocno zamyślonego.

— Vesemirze  — Zapukała do drzwi, zwracając uwagę mentora. —  Wiem, że to może za szybko, ale myślałam, czy mógłbyś mi pokazać jak wykonywać znaki. 

Starszyzna spojrzał na kobietę zdziwiony.

—  Teraz? —  dopytał.

— Dobrze by było  — Uśmiechnęła się.

Starszyzna zdziwił się zapałem dziewczyny, bo choć był zadowolony posiadaniem w opiece nowego wiedźmina, czuł się niespełniony i jedyne o czym myślał, to o dostaniu się mutagenu do niepowołanych rąk. Wyszli na niewielką przestrzeń na tyłach budynku zamku.  Vesemir stanął  cztery  metry od dziewczyny i chwycił w ręce miecz. 

— Mergiel, pierwszym znakiem jest Aard. Dzięki niemu wysyłasz energię w określonym kierunku. Chcę, żebyś wytrąciła mi miecz z ręki. Musisz się skupić na tym co chcesz zrobić. Nie ma w tym nic prostszego. 

Wzięła głęboki oddech, po czym skupiła się na mieczu i złożyła dłonie. Miecz już po pierwszej próbie wytrącił się na ziemię, a ona spojrzała zadowolona na Vesemira. Poczuła przypływ energii. Wytłumaczył, że to najprostszy znak i żeby się uspokoiła. Ale zachwycenie nie schodziło z jej twarzy.  Wytłumaczył jej kolejno Quen, który wyszedł jej za trzecim razem. Vesemir stwierdził, że dwa znaki na dzisiaj wystarczą, dlatego odpuścił resztę. Był znacznie wyrozumialszy przy jej szkoleniu niż przy innych wiedźminach, którzy zostali wychowani szczególnie surowo. Żaden z nich nie miał takiej karty odpustu jak Mergiel, co może właśnie to denerwowało wiedźminów. Nigdy nie szkolił kobiety, więc nie wiedział do końca na ile może sobie pozwolić. Tym bardziej, że najważniejsza część przebiegła już w jej młodości.

Z zachwytu podbiegła do siwowłosego i przytuliła go. Vesemir był jeszcze bardziej zdziwiony niż wcześniej, ponieważ nie miał styczności z czymś takim. Nie tutaj. Nie w Kaer Morhen, o którym mówiono same złe rzeczy.  Drobna blondynka natomiast przywoływała do ich zwykłego życia uczucia  oraz trochę światła, co inni uważali za niestosowne. Vesemir jednak czuł się inaczej w stosunku do kobiety.  Każdy z jego uczniów był dla niego jak syn, a wreszcie poniekąd trafiła mu się pierwsza córka.

— Dziękuję —  rzekła, po czym wróciła zmarznięta do środka.

Była podekscytowana jak nigdy. Wreszcie czuła, że coś jej wychodzi. Wiedziała, że ma jeszcze trochę czasu do ściemnienia, wziąwszy swój miecz powędrowała na plac potrenować. Chciała pokazać, że to, iż jest dziewczyną nie robi z niej gorszej.  Zaczęła trenować wymachy w powietrzu, skupiając się na mieczu.  Nagle przystała, po czym spojrzała na zamek. W jednym z okien ujrzała patrzącego starszyznę z założonymi rękoma.

— Gdzie nie pójdziesz tam ktoś —  powiedziała sama do siebie. 

Trenowała dalej, dopóki nie zmęczyła się tak, iż nie mogła wziąć pełnego wdechu. Usiadła na kawałku murku, odpoczywając. Spoglądnęła na widok z dworu, patrząc się w dal. Była ciekawa jak bardzo to miejsce oddalone jest od Novigradu, Wyzimy czy innych miast.  Ocknęła się, ponieważ słońce zaczęło zachodzić.  Odstawiła miecz do zbrojowni.  Nie miała ochoty rozmawiać z wiedźmakami, więc zaszyła się w laboratorium, w którym nikogo nie było. Usiadła na taborecie z książką o eliksirach, następnie zaczęła ją studiować.  Nie była pewna, czy dozwolone było jej tykać samej rzeczy, jednak  zrobiła i tak, to co chciała.   Przygotowała biały mirt, jaskółcze ziele oraz zimejkę i zmieszała razem, tworząc wywar. Dolała do niego trochę alkoholu i zamknęła szczelnie korkiem.  Usłyszała kroki za sobą, a gdy się odwróciła ujrzała Eskela. Pokazała chłopakowi fiolkę z uśmiechem.

—  Antidotum na pleśń popsa —  wyznała, nie wiedząc nawet co ono powoduje. 

— Widzę — odpowiedział.  — Jednak nikt ci nie mówił, abyś robiła je sama.

— A co mam innego tutaj robić? —  wkurzyła się.

— Być cierpliwą — odrzekł, opierając się o ścianę. 

Starała się opanować. Odłożyła fiolkę na miejsce. Spojrzała krytykancko na  niego, następnie zaczęła iść w stronę stolika, by odłożyć zimejkę. W  afekcie towarzyszącej złości nie patrzyła pod nogi i pośliznęła się na mokrej szmacie pod stołem.  Każdy inny wiedźmin by się śmiał, zostawiając dziewczynę na upadek, jednak Eskel ją szanował. Wszystko co robiła.  Wiedźmin, złapał dziewczynę w locie.  Zamknęła oczy, chroniąc się od upadku.  Eskel  jako jedyny z nich zawsze wyciągał pomocną dłoń do dziewczyny. Mergiel stanęła do pionu, a mężczyzna puścił jej ramiona.

— Dzięki, Eskel.

Lekko zdezorientowana odpuściła sprzątanie i szybko wyszła z sali. Jednak gdy tylko  wyszła, Eskel patrząc na drzwi powiedział cicho:

—  Nie ma za co, Mergiel.

Zaczesał opadający kosmyk włosów z twarzy, po czym schował resztę składników, które zostawiła na blacie. 

W głównej sali rozbrzmiała gadanina, która towarzyszyła im podczas kolacji. Mergiel spóźniła się, więc szybko usiadła, zabierając się do jedzenia i słuchania słów obecnych mężczyzn.  Nie była pewna, czy zauważyli, że się do nich dosiadła. Unikali jej wzroku. 

—  Gdy skończy się zima każdy z nas pójdzie znowu w swoją stronę —  oznajmił Lambert. 

— Zim coraz więcej, a wiedźminów coraz mniej —  wybełkotał Coën, rzucając kawałek chleba na stół. 

Dziewczynę pochłonęła rozmowa, choć niewiele miała do powiedzenia w tych tematach. Głównie przysłuchiwała się im, wyciągając wnioski.  

Bycie Wiedźminem. Co za dziwne słowo. 











Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro