Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

One shot

Zawiera spoilery dotyczące Buenaventury. Jej znajomość absolutnie nie jest wymagana, ale jeśli ktoś czyta i nie dotarł jeszcze do dwudziestego ósmego rozdziału, polecam odłożenie one shota na później.

One shot ma charakter humorystyczny i został napisany w ramach eksperymentu.

Jest jedna osoba, która prawdopodobnie mi wierzy, usiłuje wierzyć lub potakuje z litości — moja ciocia Grace, poczciwa staruszka. Mieszka ze mną, w zamian za co każdego ranka wita mnie świeżą kawą, chrupiącymi goframi domowej roboty i pytaniem „jesteś gotowy na to, co Jack dziś dla ciebie przygotował?".

Nie. Nigdy. W przeciwnym razie nie leżałbym teraz skrępowany w jakiejś opuszczonej fabryce, z której Przeistoczeni uwili sobie gniazdko.

Brud, chłód i twardy, szorstki beton. Dlaczego to zawsze muszą być jakieś pustostany, zaśmierdłe stacje metra, najohydniejsze alejki Los Angeles, do których nawet członkowie gangów się nie zapuszczają? Ja rozumiem, łowcy patrolujący każdy bardziej zatłoczony zakątek, ludzie Exodusu incognito wśród normalnych pracowników w niemal każdym budynku i inne przeszkody, ale czy Jack choć raz nie mógłby dać mi jakiejś fuchy w przyjemniejszym miejscu? Albo chociaż, ja nie wiem, za dnia?

Usiłowałem wyswobodzić nadgarstek zza pleców, ale ręce miałem związane i wygięte w nienaturalnej pozycji przez nie wiadomo jak długi czas, co skutecznie skomplikowało mi robotę. Trudno powiedzieć, ile tak leżałem nieprzytomny, jednak skoro za oknem już powoli zaczynało świtać, to o wiele za długo.

Przeszedłem do pozycji siedzącej, mimowolnie krzywiąc się z bólu. Nie byłem jakoś specjalnie zaskoczony tym, że mnie nie zabili. Jack nie pozwalał na to w znacznie gorszych sytuacjach, zamordowanie głównej postaci w tak banalny sposób by mu uwłaczało. Zapewne szykował coś wyjątkowego — pozwoli mi myśleć, że dokonałem zemsty, a na łożu przeraźliwie bolesnej śmierci, gdy będę pewien, że chociaż odchodzę usatysfakcjonowany, dowiem się, że nie zgładziłem właściwego potwora, że zabójca żyje i ma się dobrze, do tego puścił moją chatę z dymem z Grace w środku.

Skoro pozwolił mi wpaść na ten pomysł, to znaczy, że się mylę i będzie jeszcze gorzej. Spotka mnie coś, czego nie potrafię sobie wyobrazić. Cudownie.

Ktoś przemknął pod oknem, kątem oka zobaczyłem tylko cień. Byłem głodny, obolały, głodny i zmęczony, ale przede wszystkim głodny i wściekły na siebie za wyjście z domu, choć dobrze wiedziałem, że tak naprawdę nie mogłem nic zrobić. Każda decyzja doprowadziłaby mnie tutaj, skoro to przecież nie ja piszę swój scenariusz.

Sapnąłem z bezsilności, bo cóż innego mi pozostało.

Najpierw przyglądał się z bezpiecznej odległości, szacując zagrożenie. Stał pod światło, więc dostrzegłem tylko jasne włosy i zarys sylwetki, ale już po jego posturze wiedziałem, z kim mam do czynienia.

Łowca z Exodusu. Zawsze wyżej srają, niż dupę mają. Prężą się dumnie, zadzierają brodę, jakby stali ponad wszystkimi ludźmi, choć w hierarchii całego programu eliminacji Przeistoczonych zajmują najniższą pozycję. Ach, no i te ubrania w moro, których główną funkcją jest chyba utwierdzanie ich w przekonaniu, że są ważni.

Podszedł szybkim krokiem, oślepił mnie latarką, obejrzał moje rany. Bynajmniej nie w celu ewentualnego ich opatrzenia, a upewnienia się, że siedzi przed nim człowiek, nie Przeistoczony z błękitnym ichorem zamiast krwi i zdolnością natychmiastowej samoregeneracji.

— Trzymasz się? — zapytał, klękając. Wyjął nóż i zręcznie wyswobodził mnie z więzów.

— Nie jesteś za młody na łowcę? — Rozprostowałem palce, rozmasowałem przetarte sznurem nadgarstki.

Z twarzy wyglądał jak dzieciak. Dostawałem cholery na myśl, że niektórzy dobrowolnie skazują własnych synów na taki los, bo tradycja, bo to dla dobra ogółu, cel uświęca środki, pierdolenie o Szopenie. Chłopaczyna powinien stawiać drinki dziewczynom w Malibu, nie wałęsać się po takich miejscach.

A potem zorientowałem się, że w tym wypadku karty też rozdawał Jack. Pierdol się, Autorze.

— Mam dwadzieścia trzy lata — odparł oburzony, ukrywając zaskoczenie faktem, że wiedziałem o istnieniu łowców. Zwykle mieli do czynienia z nieświadomymi cywilami.

— Dałbym ci siedemnaście, tylko dłonie masz jak moja ciotka.

Prychnął, ale nie dał się wyprowadzić z równowagi. Zamiast tego rozpoczął przesłuchanie:

— Jak się nazywasz?

Miał to gdzieś, po prostu musiał złożyć Exodusowi raport.

— Elliot Becker.

— Jak się tu znalazłeś, Elliot?

— A ty nie masz imienia? Teraz nadają wam numery?

Wywrócił oczami jak zbuntowana nastolatka.

— Chase. Możesz wstać?

— Chase? Poważnie? — Zaśmiałem się. — No proszę, Jack jednak ma poczucie humoru*.

— Kim jest Jack? — Asekurował mnie, gdy usiłowałem przejść do pionu. Czułem ból w mięśniach, o których istnieniu nawet nie zdawałem sobie sprawy. Byłem tak poturbowany, że bez wizyty na izbie przyjęć się nie obejdzie.

— I tak mi nie uwierzysz — powiedziałem ze znudzonym westchnieniem. Przerabiałem to tyle razy. Zaraz zacznie się zarzekać, że jako łowca widział już wszystko, a kiedy przejdę do sedna i tak postuka się w czoło.

— Koleś, widziałem takie rzeczy, że nie ma niczego, absolutnie niczego, w co nie byłbym w stanie uwierzyć.

Zawsze tak mówią.

— Jesteś bohaterem opowiadania. Całe twoje życie zostało zaplanowane od A do Z przez jakiegoś chorego na umyśle autora, którego nazywam Jackiem. Zdaje się, że tylko mnie ofiarował taką samoświadomość, co znaczy, że prawdopodobnie jestem główną postacią, a ty jedną z epizodycznych, więc nie wróżę ci długiego żywota. Zresztą pewnie czytałeś kiedyś jakąś książkę, widziałeś jakiś film, wiesz, jak oni kończą.

Zachował kamienną twarz. Szkoda, bo lubiłem obserwować najróżniejsze emocje przenikające przez nieświadomych, zaczynając na rozbawieniu, przez niedowierzanie, aż po wyparcie i wyzywanie mnie od czubków.

— Walili cię czymś po głowie, czy jak? — ocenił w końcu po odczekaniu chwili, zapewne w nadziei na usłyszenie „żartowałem". Synek naprawdę zaczął oglądać moje czoło. — Dobra, słuchaj, jest taki program Exodus, który oferuje profesjonalną opiekę osobom, które sobie z tym nie radzą, kończą z PTSD, chorobami psychicznymi i tak dalej, mają naprawdę świetnych psychiatrów. Widziałem różne reakcje cywili na świat nadprzyrodzony, ale jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś sobie wmówił, że żyje w opowiadaniu, choć pewnie łatwiej jest tak myśleć. Łatwiej jest obarczyć kogoś winą za to wszystko, dlatego wymyśliłeś Jacka.

— Nie jestem cywilem, tylko łowcą.

Natychmiast uniósł moją koszulkę i obniżył spodnie. Oburzyłbym się takim naruszeniem prywatności, gdybym nie wiedział, że szuka kaduceusza w pentagramie — tatuażu z logo Exodusu, którym naznaczają ich jak bydło. Nie miał na co liczyć.

— Samozwańczym łowcą — dodałem.

Łypnął na mnie. Nie przepadali za samozwańczymi łowcami, bo ci nie przechodzili przygotowań i szkoleń, nie trzymali się jakichś durnych procedur. Nie chodziło o to, że zabierali im robotę, bo tej było aż zanadto — często brak doświadczenia odbijał się na nich i wpadali w kłopoty, robiąc więcej szkód niż pożytku. Zupełnie jak ja teraz.

A łowcy Exodusu tak naprawdę czerpali przyjemność nie z ratowania cywili, tylko łapania, torturowania i mordowania Przeistoczonych. Którzy, swoją drogą, kiedyś też byli zwykłymi ludźmi i wcale się o to nie prosili.

Pierdol się, Autorze.

— W takim razie nie jesteś łowcą, tylko samobójcą. Niech zgadnę: Przeistoczeni zabili ci kogoś z rodziny, a ty jak ten debil rzucasz się z motyką na słońce. Żonę? Dziecko?

— Siostrę.

Dopiero teraz rysy jego twarzy zmiękły. Fakt, co taki szczeniak wiodący tego typu życie mógł wiedzieć o żonie i dzieciach? O wiele bardziej prawdopodobne było to, że miał rodzeństwo.

— I wolisz polować na własną rękę bez żadnego przygotowania, odwalać brudną robotę za darmo, ponieważ...?

— Mam układ Rh−.

W końcu pojawił się długo wyczekiwany szok. Chase wybuchł głośnym śmiechem, kręcąc głową.

To nie było rozsądne, bo zapewne rozniosło się echem po całej fabryce. Czego ja oczekiwałem? Albo już się z Przeistoczonymi rozprawił, albo aż zacierał ręce do walki, a z wyposażeniem z Exodusu mógł sobie pozwolić na nierozwagę.

Albo zaraz zginie, a ja będę musiał na to patrzeć. Znowu.

— Nie dość, że samobójca, to na dokładkę skończony idiota. — Rozmasował skronie. — Co ty jeszcze, do cholery, robisz w Stanach?

Kiedy dochodziło do aktywacji kamienia, który zmieniał ludzi w Przeistoczonych, obrywało się tylko tym z moim układem krwi, dlatego też Exodus odmawiał nam współpracy. Zbyt wielkie ryzyko na nieświadome bratanie się z wrogiem.

Och, no i takie atrakcje oczywiście tylko na terenie Stanów, ale gówno mi to daje, bo i tak nie mogę wyjechać.

— Gdybym emigrował, Jack nie miałby o czym pisać. A żeby nie było naciąganie, obdarzył mnie nieskończenie wielkim pragnieniem zemsty i jeszcze większą miłością do siostry. Nie spocznę, dopóki jej nie pomszczę i nic na to nie poradzę. Nie potrafiłbym uciec i udawać, że nic się nie stało, zacząć nowego życia ot, tak.

Patrzył w moją stronę z politowaniem.

— Jestem, jaki jestem, bo Jack mnie tak napisał. Wygodne — podsumował.

Westchnąłem. Czas wytoczyć ciężkie działa.

— Masz jakąś misję? Coś, do czego dążysz? Podjąłeś się jakiegoś dużego wyzwania w ostatnim czasie, które powoli zmierza do punktu kulminacyjnego i rozwiązania?

Przyjrzał się mojej ranie, by zobaczyć, czy nie zniknęła i już wiedziałem, że zastanawiał się, czy aby nie jestem świeżo upieczonym Przeistoczonym. Jeśli podejrzewał mnie o bycie cholernym wieszczem, to musiałem trafić w punkt.

— W takim razie chwilowo nic ci nie grozi. Autorzy raczej nie wprowadzają postaci z ważnym zadaniem po to, żeby przedwcześnie ich zamordować. Chyba że jest ktoś, kto może cię w tym wyręczyć?

— Mam coś do załatwienia przed najbliższą pełnią — zastanawiał się na głos. — Skąd o tym wiesz? Exodus kazał ci mnie szpiegować? — warknął, przypierając mnie do zimnej ściany.

Syknąłem z bólu, chyba miałem rozwalony bark. Ech, łowcy. Zawsze tacy podejrzliwi i agresywni.

— No to możesz być pewien, że przed najbliższą pełnią tego nie załatwisz. Nawet jeśli wszystko będzie szło po twojej myśli, w ostatnim momencie coś pójdzie nie tak.

Jack się o to postara.

— Grozisz mi?

— Och, a więc to ten moment, w którym zaczniemy się kłócić, tym samym ściągając na siebie Przeistoczonych, ewentualnie każdy obrażony pójdzie w swoją stronę i ktoś oberwie. Jack to straszna drama queen — wyjaśniłem.

Przekrzywił łeb, pewnie zastanawiając się, czy naprawdę coś mi padło na mózg, czy tylko udawałem debila. Puścił mnie, więc ocenił, że nie stanowiłem dla niego żadnego zagrożenia. Prawie poczułem się urażony. To wciąż był smarkacz, do jasnej cholery!

— Nie przyszło ci nigdy do głowy, że ten twój Jack może być Jackie? Dziewczyną? — zaproponował, choć wolałbym, żeby tego nie zrobił.

— I teraz nie wiem, czy powiedział mi to przez ciebie po to, by mnie zmylić, dać fałszywy trop, czy go to wszystko po prostu bawi. Ale dlaczego od początku miałby pozwalać mi myśleć, że jest facetem? I jeśli nie jest, czemu ujawnia się akurat teraz?

Migrena. Zawsze dostawałem migreny, kiedy próbowałem się w to zagłębić, zrozumieć, jak to w ogóle możliwe, pojąć ten fenomen bycia niczym więcej od czyjegoś wymysłu, bez wolnej woli, bez kontroli, żyjąc jak marionetka w czyichś sadystycznych łapach. Świadomość, że nawet te myśli ktoś wkłada mi w głowę, że nie panuję nawet nad czymś takim, jak własne, jebane myśli, rozsadzała mnie od środka.

Kiedyś sądziłem, że może to taki mechanizm obronny, żeby nie oszaleć, ale teraz wiem, że to po prostu kolejne narzędzie tortur.

— Naprawdę powinieneś pójść do lekarza — skwitował, poprawiając dużą, sportową torbę na ramieniu. Ruszył w kierunku drzwi, nagle nieco się rozpromienił. — Czas na małe polowanie, a potem odstawię cię do szpitala. Idziesz... łowco?

Miałem dość, nie chciałem już oglądać żadnych Przeistoczonych, pragnąłem tylko zjeść porządnego kebaba i zażyć środki przeciwbólowe, ale duma nie pozwalała mi na okazywanie słabości przed takim szczylem.

Schodząc po stromych, betonowych schodach pozbawionych poręczy z trudem powstrzymywałem jęk. Biodro bolało od upadku na nie, przedramię od nie do końca udanej próby zablokowania uderzenia, bark po bolesnym lądowaniu z tych oto schodów, a gdybym miał wymieniać rany otwarte, brakłoby mi nocy. Złamany miałem na szczęście chyba tylko nos.

W ustach czułem posmak krwi, w nozdrzach jej zapach blokujący swąd wilgoci, pleśni i brudu, który potrafiłem sobie wyobrazić.

Wzdrygnąłem się, kiedy coś upadło na metalowe blachy dachu, roznosząc hałas rurami. Gdzieś kapała woda, w oddali słychać było syreny alarmowe. Chłoptaś wyglądał na niewzruszonego.

Zatrzymaliśmy się przy drzwiach oznaczonych numerem 303. Chase spiął się, kiedy błyskawicznie pociągnąłem go za koszulkę i obrzucił mnie pytającym wzrokiem. W sumie bardziej takim, jakim dziecko obrzuca rodzica, gdy ten powstrzymuje go przed zjedzeniem piasku.

— Nie możesz tam wejść — ostrzegłem szeptem. — Te drzwi były uchylone, rzuciły mi się w oczy, gdy wcześniej dostawałem po mordzie.

— No i? — Uniósł brwi.

Ten dzieciak nic nie rozumiał.

— Słyszałeś kiedyś o strzelbie Czechowa?

— Nie jestem pewien. Na co jest ta broń? Na bazyliszki?

Westchnąłem ciężko.

— W fikcji wszystko się ze sobą wiąże. Nic nie jest bez znaczenia. Skoro zwróciłem uwagę na te drzwi, to znaczy, że coś się stanie, jeśli je przekroczymy i zapewniam cię, że nie będzie to nic dobrego.

Zacisnął szczękę wyraźnie zirytowany. Sięgnął po coś do torby i podał mi przedmiot przypominający trochę maskę tlenową, tylko ciemną i na grubszej gumce. Sam też jedną założył, a następnie wygrzebał czarną, metalową piłkę, nieco większą od tenisowej, z otworem, zawleczką i logo Exodusu.

— Osłaniaj mnie — nakazał stłumionym przez maskę głosem, wręczając mi coś pomiędzy nożem a sztyletem z ciężką, niewygodną rękojeścią.

Świetnie, cofnęliśmy się do średniowiecza.

Zanim zdążyłem zaprotestować, drzwi huknęły, otwierając się na oścież pod naciskiem jego mocnego kopnięcia. Cisnął z impetem piłką, z której natychmiast zaczął wydobywać się gęsty, siwy dym i Chase wskoczył do środka.

Przez chwilę stałem w wejściu jak wryty, obserwując paradę kilkunastu ciemnych sylwetek ginących we mgle. Preferowałem pojedynki jeden na jednego, bo tylko w takich miałem jakiekolwiek szanse. Nie dysponowałem nieograniczonym zapasem broni, nie byłem trenowany od małego, nie znałem sztuk walki, ale robiłem, co mogłem, żeby odnaleźć zabójcę siostry. Od watah, gniazd, czered i innych stad trzymałem się z daleka, bo mierzyłem siły nad zamiary — a raczej Jack to robił za mnie, w końcu ile razy ktoś może ratować mi skórę, ile razy mogę wyjść cało z niemożliwej do przeżycia sytuacji, zanim przypiszą mi łatkę Gary'ego Stu?

Bałem się tam wejść i nawet wiedza, że wszystko już dawno jest postanowione za mnie, nie pomagała.

Chase grzmotnął o ziemię, szarpnięty za nogę. Przeistoczony ciągnął go chwilę po betonie, zanim nie zamachnąłem się sztyletem w jego stronę.

Broń nie zdążyła go przeszyć, gdyż Przeistoczeni zaczęli padać jak muchy. Jeden po drugim, niektórzy w tym samym czasie, jakby ktoś odłączył ich od zasilania, wyjął baterie. Odzyskałem władzę w nogach i wtargnąłem do pomieszczenia, z trudem omijając ciała z tak utrudnioną widocznością. Dym zdawał się tylko zagęszczać.

— Dzięki za pomoc, łowco — bąknął sarkastycznie Chase, podnosząc się. Nie zmarnują żadnej okazji do wywyższenia się nad tymi spoza Exodusu.

Chciałem go wyprowadzić na zewnątrz, ale wrócił się tylko po torbę pozostawioną przed drzwiami, w której znów zaczął grzebać. Oberwał w twarz, oko puchło mu coraz bardziej i nabierało ciemnych kolorów od policzka, aż po łuk brwiowy.

— Możesz poprosić tego swojego Jacka, żeby mi to zlikwidował? — Wskazał na nie.

— Czy wyglądam ci na kogoś, kogo on się słucha? Nie wiedziałem, że łowcy Exodusu to takie lalusie. Podobno szkolą was tam na wojowników, a ty się przejmujesz jedną śliwą?

— Mam w domu gościa z potrójną paranoją. Nie minęło dwanaście godzin od przyjazdu, a ona już węszy i snuje podejrzenia. — Wyciągał coś, co wyglądało jak sieć rybacka. — Powiedziałem jej, że jadę na próbę przed koncertem.

— Jesteś łowcą, który koncertuje?

— Widzę, że Jack poskąpił ci IQ. — Wrócił do pomieszczenia, manewrował między ciałami z czymś w rodzaju pistoletu i przykładał go do szyi każdemu Przeistoczonemu po kolei. Lokalizator? Bomba?

— Powiedz jej, że przywaliłeś sobie z gitary.

Tak, to możliwe. Jack wzbogacił moje życie o ciekawe doświadczenia.

Chase parsknął śmiechem.

— Obraziłbym się, gdyby w to uwierzyła.

— No to powiedz, że ktoś ci z niej przywalił.

Rozłożył sztywną sieć z niewielkimi oczkami i zapakował do niej jednego Przeistoczonego. Tego, od którego oberwał.

Pomogłem mu, dźwigając potwora za nogi, choć wcale nie podobały mi się jego zamiary. Nie lubiłem bezsensownej brutalności, bo choć Przeistoczeni zagrażają ludzkości, więc zdecydowanie powinni być likwidowani, uważam, że to również należy robić w humanitarny sposób. To nie ich wina, że urodzili się z układem Rh− i że trafiło akurat na nich przy aktywacji kamienia. Sam posuwałem się do tortur tylko w przypadku, gdy musiałem wydobyć szalenie ważne informacje, a Exodus z całą pewnością dopuszczał się eksperymentów.

Pierdol się, Autorze.

Chase ciągnął go po ziemi zapakowanego jak szynkę. Gwizdał pod nosem, gdy ten obijał się o schody. Przeistoczony był sparaliżowany, ale cały czas przytomny.

— Czekaj, chcesz go zabrać do siebie? — zreflektowałem się, gdy wręcz z dumą powiedział mi o swoich planach. Kolejny powód, dla którego wolę być ciapowatym samozwańczym łowcą niż wyszkolonym żołnierzem Exodusu: pytam, zabijam, sprzątam bałagan. Nikt nie każe mi składać raportu, przesłuchiwać, nagrywać, działać zgodnie z jakimś protokołem. Nikt nie każe mi budować dźwiękoszczelnej sali we własnym domu i mieszkać w środku lasu, z dala od cywili. — Nie wspominałeś przypadkiem o jakimś niewtajemniczonym gościu?

— Przyleciała z Polski, ma taki jet lag, że pociąg by jej nie obudził, nawet gdyby przejechał przez pokój. — Poklepał mnie po zdrowym ramieniu z zadowoleniem. Nawet jak na łowcę był jakoś nadzwyczaj silny, przez moment ciągnąc mniej więcej osiemdziesięciokilogramowego faceta jedną ręką.

— Kto normalny zaprasza rodzinę z Europy w czasie aktywacji kamienia?

— Nie jest moją rodziną.

— Więc kim?

— Nie twoja sprawa. Skąd wiesz o aktywacji? — Spojrzał na mnie podejrzliwie.

— Wiem, bo Jack mnie naprowadził. Chciał, żebym wiedział, a to nigdy się dobrze nie kończy.

— Mhm — potaknął kpiąco. — Wyjdziemy tylnym wyjściem.

Zatrzymałem go spanikowany.

— Nie. Tylne wyjście zawsze oznacza kłopoty i, znając życie, będzie tam jeszcze więcej Przeistoczonych.

— Nie, nie będzie, mój kumpel stoi na czatach, a wcześniej zebrał ich wszystkich do tego przeraźliwego pokoju 303. Nie pouczaj mnie, bo wiem, co robię.

— Zakład, że właśnie jest atakowany i wpadniemy tam w ostatnim momencie, żeby go uratować? Chyba że już leży nieprzytomny i będziesz musiał mu zrobić sztuczne oddychanie. Ożyje, dopiero kiedy stracisz na to nadzieję, a czytelnicy zaczną was shippować. Ewentualnie umrze, odjedziesz wkurwiony i pełen żalu, następnie po kilku dniach skontaktujesz się ze mną, żebym pomógł ci go pomścić. W zamian ty pomożesz mi z moją zemstą i tak się zacznie nasza wspólna przygoda, która z całą pewnością nie skończy się happy endem, bo bierzemy udział w jakiejś pieprzonej tragikomedii. Nie masz czasem wrażenia, że twoje życie jest pisane przez zakompleksionego nastolatka?

Rozgryzłem cię, Jack. Jesteś taki przewidywalny.

Chase uniósł jedną brew, przetwarzając moje słowa.

— Skąd, u diabła, znasz znaczenie słowa „shippować"?

Tyle cennych informacji, a ten gnojek wyłapał najmniej istotną.

— Moja siostrzenica ma czternaście lat. Założyła mi nawet konto na tumblerze.

Zaśmiał się, kręcąc głową.

— Jamie, wszystko w porządku? — zawołał przez okno, zanim zeszliśmy na parter.

— W jak najlepszym! — odpowiedział ktoś z dołu.

Uniósł brodę z zadowoloną miną mówiącą „a nie mówiłem?".

— Najwyraźniej chciał, żebym wyszedł na czubka. Widocznie nie chce, żebyś mi wierzył. Albo po prostu postanowił udowodnić, że nie mam racji — zastanawiałem się. — Co byłoby głupie, bo to jak udowadnianie czegoś samemu sobie, ale, jak wspominałem, z Jackiem jest coś mocno nie halo.

Współczułbym mu, gdyby nie los, jaki mi zgotował.

A tak naprawdę to wcale nie.

— Ta, w ten sposób możesz sobie tłumaczyć dosłownie wszystko. Nikt nie kieruje moim życiem, sam podejmuję decyzje i biorę za nie odpowiedzialność. Pochodzę co prawda z rodu łowców, więc na upartego można powiedzieć, że „było mi to pisane", ale nikt mnie do niczego nie zmusza. Mój los nie jest nigdzie wyryty, przyszłość nie jest postanowiona, nie ma tak, że klamka zapadła i już nic nie zmienię, choćbym stanął na głowie. W przeciwnym wypadku wizje gamajunów nie ulegałyby zmianie.

— Wciąż myślisz, że masz wolną wolę. Teoretycznie tak: ja też mam złudne wrażenie, że mogę wybrać, czy wyjdę tym czy tamtym wyjściem, czy zamówię lody czekoladowe czy truskawkowe, czy pójdę do pracy, czy cały dzień spędzę w łóżku. Problem w tym, że zawsze, zawsze nieświadomie wybiorę dokładnie to, co postanowił Jack. Żadna z podjętych przeze mnie decyzji tak naprawdę nie należy do mnie. Wypełniam tylko jego cholerny plan. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby to było coś dobrego, ale gość jest chory psychicznie. Dla niego to tylko fikcja, ale spróbuj powiedzieć swojej siostrze, która umiera ci w ramionach, że jej śmierć nie ma znaczenia, bo ona sama tak naprawdę nie istnieje. — Przełknąłem ślinę. Dopiero teraz dojrzałem współczucie w jego spojrzeniu, ale to nic nie da. Nie zmieni przeszłości, nie zmieni też przyszłości, szczeniak jutro o tym zapomni. — Nie możesz, bo dla ciebie to jest równie rzeczywiste, co dla autora jego własny świat.

Migrena.

Nie przerywał mi, ale nie uwierzył w żadne słowo, widziałem to po jego minie.

Odetchnął głęboko.

— Zostawiłbym ci wizytówkę, gdybym jakąś miał. Wiesz, gdzie znaleźć siedzibę Exodusu. Proszę, umów się na spotkanie, mogę cię zapowiedzieć, jeśli to choć trochę pomoże — zaproponował.

Miał mnie za czubka jak oni wszyscy.

Może to i lepiej. Dzieciak wyglądał na całkiem szczęśliwego, spełniał się w swoim zawodzie, a taka wiedza w niczym by nie pomogła. Zrujnowałaby mu życie.

Chyba po prostu poniekąd mu zazdrościłem. Jemu, mojemu przyjacielowi, ojcu, listonoszowi, każdemu, kto żył w błogiej nieświadomości. Dlaczego, Jack? Dlaczego musiałeś uświadomić akurat mnie?

Coraz częściej czuję, że nie jestem odpowiednią osobą do dźwigania takiego brzemienia.

To, jak to odkryłem, jest historią na inny dzień, ale na początku drżałem przed Jackiem. Bałem się każdej złej, natrętnej myśli na jego temat, bo przecież chłop trzyma w garści całe moje życie i wszystko, co kocham. Gdyby skrzywdził moją siostrzenicę przez to, że kazałem mu się pierdolić, nigdy bym sobie tego nie wybaczył.

Potem doszedłem do wniosku, że te myśli i tak nie mają żadnego wpływu na nic, ponieważ nie należą do mnie.

Migrena.

Dlatego teraz śmiało mówię: pierdol się, Autorze.

Pomogłem Chase'owi i jego kumplowi Jamiemu wpakować Przeistoczonego do bagażnika. Nalegali, że odwiozą mnie do szpitala, ale wskazałem im mój samochód zaparkowany tuż obok, po który nie chciałbym tu wracać, więc dali za wygraną. Chyba pierwszy i ostatni raz.

Za wycieraczkami mojej hondy dostrzegłem kartkę. Któż w takim miejscu o tej porze wstawiłby mi mandat?

Po raz kolejny tętno przyspieszyło mi w drastycznym tempie, adrenalina rozlała się po żyłach. Co znowu, do cholery? Godzina spokoju to zbyt wiele?

Odwróciłem liścik, martwiąc się, że w trakcie czytania ktoś wyskoczy mi zza pleców.

„Ty też się pierdol, Elliot".

*to chase — z ang. gonić, ścigać

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro