XIV. Dawne kłamstwa, które powróciły w nowych opowieściach
Hänedam, Vorhein, rok 816, e.p. V, zima
Popiół...
Spadał z nieba na ziemię pokrytą śnieżnym puchem. Szkarłatne chmury galopowały po pękającym pod naporem wszechświata nieboskłonie. Łzy bogów w postaci krwawego deszczu dosięgły zniszczonego, bezbożnego lądu i podtopiły wystające skały, na których leżały truchła, ogołoconych z piór ptaków. Przytłaczająca cisza wisiała w powietrzu, a smród zgnilizny roztaczał się nad pobojowiskiem. Larwy wiły się we wnętrzach rozerwanych na wpół gawronów, pożerając cuchnące wnętrzności. Z ich rozdziawionych dziobów wypełzało robactwo paskudniejsze od reszty. Cała chmara pasożytów żerujących na cudzej śmierci...
A pośród martwych trucheł spacerowała zakapturzona postać.
Wraz z każdym jej krokiem, dotąd sztywne nóżki gawronów, zaczęły lekko drgać. Cienie, niczym długie nici, ciągnęły się za stopami nieznajomego. Biegły przez labirynt skąpanych w szkarłacie skał oraz wyciągniętych skrzydeł. Słodka woń magii przebiła się przez smród śmierci, docierając do każdego z ptaszydeł.
Ich dzioby nagle się zamknęły.
Wtem gawrony niespodziewanie poderwały się na wątłe nogi.
Wnętrzności wylewały się z ich brzuchów, a mimo to niczym zahipnotyzowane, podążały za nieznajomym.
Przez popiół.
Przez płynącą po ziemi krew.
Za swym panem.
W pewnej jednak chwili nogi gawronów zaczęły się gwałtownie rozrastać. Ich szpony się wydłużyły, a wokół nich, z naciągniętej i poszarzałej skóry, wyrosły twarde niczym stal łuski. Dotąd chude ciała niespodziewanie nabrały na masie. Pokrył je gruby pancerz, z którego sączyła się czarna jak otchłań maź. Szyje oraz potężne skrzydła natomiast ochraniała lepka błona o brunatnym kolorze. Po dziobach ślad zniknął, a zastąpiły je wielkie pyski o dwóch zakrzywionych rogach. Paszcze wypełnione miały ostrymi, zakrwawionymi zębiskami. Oczy rozbłysły im ciemnym złotem ozdobionym pajęczyną intensywnej czerwieni.
Armia skrzydlatych potworów się nie zatrzymywała, szła za swym panem w kierunku lśniących na niebie świateł.
Nagle wiatr strząsnął z głowy nieznajomego wielki kaptur. Mężczyzna zatrzymał się na szczycie wzgórza. Jasne oczy zalśniły, ujrzawszy obraz płonącego Inverlu. Krew zatopiła śmiertelne ziemie ostatniego z kontynentów.
Żniwo zostało zebrane.
A z nieba prócz krwawych łez zaczęły spadać lśniące płatki śniegu...
Liliane obudziła się z krzykiem. Pot spływał jej po czole, do którego przykleiły się kosmyki ciemnobrązowych włosów. Oczy księżniczki lśniły z przerażenia. Zamrugała gwałtownie, próbując odgonić napływające do kącików oczu łzy, lecz zbyt wiele jej to nie pomogło, wkrótce potem i tak poczuła wilgoć na policzkach. Serce dudniło jej w piersi, a oddech ugrzązł w płucach
Te oczy...
Księżniczka nie potrafiła wytłumaczyć sensu tej przeklętej przez bogów wizji. Czy to o tych istotach mówiono na spotkaniu? Czy właśnie ujrzała Nekromantę? Tak miała wyglądać ostatnia wojna? Liliane próbowała wziąć się w garść, jednak myślała, że zaraz głowa jej eksploduje. Miała wrażenie, że ktoś uderzał ją czymś ciężkim w skronie. Rozdzierał skórę i doprowadzał do intensywnego krwawienia.
To nie mogła być przecież prawda. On...
Kobieta czuła bolesne pulsowanie w całym ciele. Powietrze w płucach ciążyło jej niemiłosiernie.
Miała dość tego miejsca, tych ludzi, księcia...
Liliane zacisnęła mocno paznokcie na pościeli. Pusto wpatrując się w dłonie, nawet nie zauważyła, kiedy dokładnie do komnaty wpadła jedna z jej osobistych służek. Miedziane włosy zalśniły w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Przedarły się przez luki w zasłonach i odgoniły natrętny półmrok. Zaniepokojona kobieta podbiegła do łóżka, trzymając w ręku pusty, ceramiczny wazon, po którego powierzchni spływały krople wody. Z niedbale upiętego przy szyi koka na szybko unoszącą się pierś wypadły jej długie, poskręcane kosmyki.
— Czy wszystko w porządku, panienko? Słyszałam dochodzące z komnaty krzyki i myślałam, że coś się stało! — rzuciła pospiesznie, a jej słodki głosik sprawił, że księżniczka nieco się uspokoiła. — Och, bogowie, mam nadzieję, że to nie pająk. Nienawidzę pająków...
Księżniczka uniosła na nią spojrzenie. W jej wielkich, zielonych oczach Liliane dostrzegła paniczny strach. Dłonie jej drżały, a mimo to nadal mocno zaciskała swe drobne palce na prowizorycznej broni. Kobieta zamrugała zdezorientowana zachowaniem dziewczyny. Służka musiała zabrać, co tylko miała pod ręką i nie wiedząc, co ją może spotkać, rzuciła się jej na ratunek.
Pająki? Najbardziej obawiała się pająków?
Dziewczyna nagle uniosła zaskoczona brwi, po czym nachyliła się nad Liliane.
— Czyżby księżniczka płakała?
Liliane otworzyła szeroko oczy. Pospiesznie otarła łzy, a następnie skuliła się, aby tylko służąca nie dostrzegła jej zmieszania.
— Masz na imię Marie, prawda? — wydukała, momentalnie zmieniając temat.
Dziewczyna pokiwała energicznie głową. Oczy jej rozbłysły milionem małych światełek.
— Marie to imię służącej nadane przez ochmistrzyni. Prawdziwe wydało jej się zbyt trudne do zapamiętania — mówiła pospiesznie, uśmiechając się do niej niewinnie. Nagle jednak pobladła, po czym, ku zaskoczeniu Liliane, pochyliła się przed nią tak nisko, że ta mogła dostrzec bliznę na jej karku. — Księżniczko, wybacz mi mój brak taktu! Powinnam się najpierw pokłonić, bardzo przepraszam!
Liliane chciała coś powiedzieć, jednak zabrakło jej słów.
Dziwna dziewczyna.
Marie się uniosła, przyciskając wazon do piersi. Liliane zerknęła pytająco na niego.
— Chciałaś nim zaatakować oprawcę? — zapytała.
Brwi służącej poszybowały ku górze, a iskierki strachu ponownie zajaśniały w jej wielkich jak tarczę księżyca oczach.
— Oprawcę? Ktoś tu jest?! Mam zawołać straż?!
Liliane zaniemówiła. Ku jej zdziwieniu, niespodziewanie cichy śmiech wyrwał się z jej ust. Księżniczkę zaskoczyło własne zachowanie. Nie pamiętała, kiedy ostatnio coś naprawdę ją rozbawiło, lecz postawa Marie wydała jej się wręcz komiczna. Zupełnie jak jej zagubiony wyraz twarzy. Dziewczyna zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu, trzymając wazon tak, jakby chciała nim kogoś skrzywdzić.
— Och, najmilsi bogowie, nie, po prostu przyśnił mi się koszmar — wyznała.
Na twarzy Marie pojawiła się szczera troska. Odstawiła wazon na ziemię, po czym splatając palce na brzuchu, podeszła bliżej.
— Chcę księżniczka o nim porozmawiać?
Liliane pokiwała głową. Przyjmując obojętny wyraz twarzy, uniosła pościel, a następnie zsunęła stopy na ziemię. Zerknęła na Marie.
— Odsuń zasłony, strasznie tu ponuro.
Księżniczka wstała. Marie przez chwilę wpatrywała się w nią podejrzliwie, a następnie pochyliła przed nią głowę i wykonała jej rozkaz. Liliane ukradkiem zerknęła na pozytywkę stojącą przed opustoszałym obrazem. Przełknęła nerwowo ślinę. Może, gdyby wymusiła kolejną wizję...
Gdyby znowu odwiedziła tę rzeczywistość, odnalazłaby odpowiedź.
Liliane bezszelestnie podeszła do komody, kątem oka obserwując służącą. Kiedy ta miała już otworzyć wieko i zabrać wciśniętą między mechanizm fiolkę, Marie się odezwała:
— Musisz się, panienko, bardzo niepokoić o pana Mervelona.
Księżniczka zacisnęła dłoń w powietrzu, czując nieprzyjemny ból w piersi. Kiedy Marie rozsunęła ostatnią zasłonę, promienie słońca na moment ją oślepiły. Liliane musiała kilkakrotnie zamrugać, aby przyzwyczaić się do kłopotliwego światła. Tegoż dnia niebo było wyjątkowo przejrzyste, jedynie pojedyncze chmurki grasowały po jego błękicie. Przez moment księżniczka nawet miała wrażenie, że spogląda na taflę niezwykle czystej i głębokiej wody.
Okna były tak wielkie. Przepuszczały tak wiele światła. Nie to, co małe okienka w wieży.
Oczy Liliane się rozszerzyły, kiedy dotarło do niej, że spoglądała na niebo z zupełnie innego miejsca niż dotychczas. Nie była w swojej komnacie. Nie była na zamku w Bealtain...
Ujrzała zarys szczytów gór.
Liliane potrząsnęła głową, zrozumiawszy, że nic to nie zmieniało. Nadal była więźniem tylko przeniesionym do innej celi.
— Czemuż miałabym się o niego niepokoić? — zapytała, nie przykładając do tych słów żadnych emocji.
Marie obdarowała księżniczkę smętnym uśmiechem.
— Oddział Gołębi czeka trudna przeprawa. Co prawda, to doświadczeni wojownicy, jednak ten świat, jak sama pewnie doskonale wiesz, księżniczko, potrafi być wyjątkowo okrutny.
Trzymana dotychczas w powietrzu dłoń Liliane opadła bezwładnie. Nie rozumiała, o czym ta dziewczyna do niej mówiła. Nazwa Gołębi kilka razy obiła jej się o uszy podczas narady, jednak co wspólnego miał z nią Killian? Dlaczego miała się o niego niepokoić, skoro dla niej jej przyrodni brat był martwy?
Mimo wszystko nie podobało jej się, dokąd zmierzała ta rozmowa.
Marie zajęła się porządkowaniem łoża księżniczki. Jej ruchy były niezdarne, co rusz z drżących dłoni wypadała jej poduszka, a cichymi westchnieniami tylko utwierdzała w przekonaniu młodą księżniczkę, że ten dzień i dla niej niezbyt dobrze się zaczął.
— Twierdzisz, że mój brat również wyruszył w tę podróż?
— Należy do oddziału, księżniczko, z pewnością.
Liliane zdębiała. Serce głośniej jej zabiło, a usta delikatnie się rozchyliły.
— J-jak to należy do oddziału? Od jak dawna? — zająknęła się.
Służka wydawała się równie zdezorientowana co księżniczka. Marie wycofała się, splatając przed sobą dłonie. Pochyliła przed Liliane głowę, a miedziane włosy opadły jej na czoło.
— Przykro mi, panienko Liliane, nie jestem w stanie określić od jak dawna.
To by wyjaśniało, dlaczego zdradził naszą rodzinę.
Ile jeszcze tajemnic miał? Ile razy jeszcze ją zawiedzie? Oszuka? Skrzywdzi? Liliane nie pojmowała, dlaczego w ogóle ją to w jakimś stopniu dotknęło. Mógł wyruszyć na najbrutalniejszą z wojen, a i tak jej serce byłoby wobec tego obojętne. Tak myślała, tak postanowiła myśleć, dlatego też przełknęła gorzką prawdę i odrzuciła wszelkie wątpliwości na bok. Sama musiała przetrwać na tym zamku, nie mogła interesować się tym zdrajcą.
— Skoro księżniczka się już obudziła, to przygotuję kąpiel, a następnie pomogę dopasować odpowiedni strój. Śniadanie wkrótce zostanie podane. Mamy dzisiaj wyjątkowo piękną pogodę, więc gdyby tylko miała panienka ochotę, to mogę oprowadzić ją po książęcych ogrodach — wybąkała cichutko Marie.
— Oprowadzić po ogrodach? Czyli nie muszę całymi dniami przesiadywać w tej komnacie? — zapytała zaskoczona.
Marie spojrzała na nią, jakby ta była nieco obłąkana.
— Oczywiście, że nie. Posiadłość, prócz północnego skrzydła, jest do księżniczki dyspozycji. Jeśli chciałabyś również panienka wybrać się do stolicy to...
— Mogę opuścić mury tego zamku? — przerwała jej zupełnie zdezorientowana.
— Owszem, jednak tylko pod warunkiem, że będzie księżniczce towarzyszyć człowiek pana Ygärmy.
Liliane zmarszczyła czoło.
— Kogo?
Służka uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. Liliane sądziła, że ujrzy na jej twarzy poirytowanie bądź zmęczenie jej natrętnymi pytaniami, lecz ta wydawała się rozbawiona tą nieco niezręczną dla samej księżniczki rozmową. Kobieta zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo zagubiona w tym miejscu była.
— Pana Acherone, książęcego obrońcy, panienko.
Na dźwięk imienia mężczyzny, Liliane przeszły dreszcze, a wspomnienia powróciły. Zawsze na dźwięk jego imienia serce gwałtownie jej przyspieszało, a oddech uciekał z piersi. Czuła spokój, choć powinna drżeć z obawy. Łączącą ich przez długie miesiące więź, nigdy nie pozwalała mu go nienawidzić. Nawet po tym, co wydarzyło się tamtego wieczora. Jak tylko się zjawiał, Liliane traciła głowę. Nie pojmowała tego, nie potrafiła pojąć. Miała wrażenie, że jej dusza należała do tego mężczyzny.
— Dlaczego... — zająknęła się, wbijając spojrzenie w dłonie — dlaczego wciąż im służycie? Musicie przecież domyślać się tego, co spotkało poprzedniego księcia, dlaczego tu jestem...
Marie przez dłuższą chwilę tylko zerkała ukradkiem na Liliane. Służka wygładziła pościel, a następnie pozwoliła sobie na to, aby niepokój wtargnął na jej uroczą twarzyczkę.
— Oczywiście, księżniczko, jednak czasem, aby przetrwać w tym świecie, jesteśmy zmuszeni robić coś, z czym się nie zgadzamy — stwierdziła, posyłając jej uśmiech pełen smutku. — Moja rodzina nie żyje w dostatku, potrzebuje pomocy. Gdybym tylko odeszła, musiałabym wrócić do poprzedniej pracy...
Policzki Marie niespodziewanie poczerwieniały. Zacisnęła mocno wargi, jakby za wszelką cenę nie chciała wymawiać kolejnych słów. Liliane widziała jej zmieszanie, przez co nie naciskała. Księżniczka nie wiedziała, jak to jest żyć w biedzie, i choć od śmierci ojca jej wolność została ograniczona, nie musiała ciężko pracować, aby się utrzymać. Zawsze podstawiano jej wszystko pod nos.
Liliane złapała za falbankę brzoskwiniowej koszuli nocnej i nerwowo zaczęła ją skubać. Tkanina była przyjemna, choć czuła, jakby jej całe ciało przeszywały szpile. Ten strój nie należał do niej. Nie należał do miejsca, z którego pochodziła. Miała obawy, że już nigdy nie założy na siebie szat Perighanu, nie przywiąże do sukni szarej wstęgi, czy założy tiary wysadzanej ciemnozielonymi a'ghrianami — szlachetnymi kamieniami, wyrzucanymi przez morze na brzeg zatoki Wielkiej Niedźwiedzicy. Nie porozmawia z boginią Berkei, dla której od wieków ziemie sokolej Kalthaine były nieprzyjazne, a zamieszkujący je ludzie niegodni jej wspaniałości.
Księżniczka była skazana na samotność w tym nieznanym miejscu...
A mimo to, niebo nigdy nie było tak piękne, jak tegoż dnia.
— Chciałabym, abyś zaprowadziła mnie dzisiaj do biblioteki — oświadczyła, zmieniając momentalnie temat. Spojrzała w kierunku pozytywki. — I zakryjcie czymś te obrazy. Przyprawiają mnie o dreszcze.
Nie wpatruj się zbyt długo w nie. W obrazy. Są przeklęte, Liliane.
Księżniczka nie miała zamiaru się o niego martwić. Nie miała zamiaru o nim myśleć. Nie miała zamiaru na niego czekać. Jej ostatnie skierowane do niego słowa...
To była jedyna prawda, w jaką wierzyła.
Teraz pragnęła jedynie spróbować odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Dlatego też Liliane musiała dowiedzieć się jak najwięcej o miejscu, w którym przebywała. A tę wiedzę mogła odnaleźć jedynie w książkach.
Odbierzemy to, co należy do nas. Musisz mi tylko zaufać, Lil.
Kłamca. Paskudny kłamca. Obiecałeś, a nawet nie wiesz, czy wrócisz. Powtarzała w myślach, mocno wbijając paznokcie w delikatną tkaninę koszuli.
Księżniczka nagle poczuła przyjemne ciepło, odganiające wszystkie niepokojące myśli. Drobna dłoń Marie spoczęła na jej ramieniu.
— Panienko, czy aby na pewno wszystko w porządku? — zapytała.
Liliane ujrzała w jej zielonych oczach troskę. Nie zważała na to, czy zostanie zbesztana za nieuzasadnione dotknięcie dziedziczki jednego z boskich darów, Marie po prostu zachowała się, jak na dobrą osobę przystało. W tym momencie ten mały gest dla Liliane znaczył bardzo wiele.
Księżniczka pokręciła głową, co spotkało się z przyjaznym uśmiechem młodej służki. Marie pospiesznie zabrał dłoń, a następnie cofnęła się o krok.
— W takim razie przygotuję kąpiel, proszę chwilę zaczekać.
Marie pochyliła głowę przed księżniczką, a następnie skierowała się ku wyjściu. Liliane przez moment wpatrywała się w ślady po paznokciach, które mimo tkaniny zdołały odbić się na jej oliwkowej skórze, po czym uniosła brodę, i odwróciła się w kierunku odchodzącej dziewczyny.
— Jak brzmi twoje prawdziwe imię?
Służka zatrzymała się w zupełnym bezruchu. Zdumienie wtargnęło na jej jeszcze dziecięcą twarzyczkę. Oczy miała wielkie, zupełnie jakby ujrzała bestię większą i straszniejszą od tej zasiadającej wówczas na tronie Hänedamu.
— Wolałabym nie zwracać się do ciebie imieniem, które nadała ci ochmistrzyni — wyznała.
Liliane dostrzegła zdezorientowanie na twarzy dziewczyny. Dopiero po chwili Marie zdołała obdarzyć ją uśmiechem tak szerokim i niewinnym, zupełnie niepasującym do tego miejsca.
Tych ludzi.
Tego okrutnego świata.
— Eilistraee, księżniczko.
Kąciki ust Liliane uniosły się leciutko.
— Miło mi cię poznać, Eilistraee.
Fallande nigdy nie sądziła, że dosiadanie wielkiego wilka będzie bardziej kłopotliwe, niż prowadzenie śnieżnego niedźwiedzia. Arion, bo tak został nazwany przez Avera, był niezwykle energicznym zwierzęciem, i choć zdecydowanie należał do tych mniejszych rozmiarów basiorów, siła jego olbrzymich łap była niezwykła. Każde zetknięcie wielkich pazurów z ziemią sprawiało, że huk roznosił się po mieście.
Kiedy byli jeszcze w stolicy mieszkańcy wyruszający do swoich prac, zatrzymywali się, aby móc lepiej objąć spojrzeniem dziki obraz imponujących wilków oraz ich jeźdźców. Nieposłuszne dzieci w lekkim odzieniu wybiegały z domów i wielkimi, okrągłymi oczyma, pochłaniały ten majestatyczny widok. Ku zdziwieniu Fallande, to właśnie Averald na grzbiecie krnąbrnej wadery Callani dowodził stadem, Acherone natomiast pilnował tyłów. Dosiadając największą z bestii, na której widok oszpeconego pyska dzieci skrywały się za swoimi rodzicami, budził nie lada postrach, jak i podziw wśród hänedamskiej ludności.
Fallande dostała wyraźny rozkaz trzymania się wewnętrznej strony orszaku tuż przy prawym boku mężczyzny zwanym Thömasem. Dzięki temu była w stanie podziwiać krajobraz mroźnego Hänedamu, gdzie poza stolicą trudno było natrafić na jakiekolwiek zamieszkałe osady. Sokola ludność ze względu na panującą na północy zastraszająco niską temperaturę, podobnie jak Vermintończycy, osiedliła się na południowych terenach imperium. Mróz i trudne warunki, jednak nie przeraziły tych, którzy za bogatymi w metale ziemiami, byli w stanie wybyć na niebezpieczne tereny i tam osiąść. Magnaci wykupywali ziemie za grosze, aby następnie przeznaczyć je na budowę kolejnych kopalni i zaangażować w to prostych robotników.
I to właśnie ci ludzie zginęli pod gruzowiskami, chcąc zarobić zaledwie kilka largów...
Fallande zrobiło się ciężko na sercu, kiedy podczas drogi, zaczęło do niej powoli docierać, co się wydarzyło i gdzie tak naprawdę zmierzała.
Dotąd jesiony i okazałe dęby uległy w końcu obszernym borom sosnowym. Konary olbrzymich rozmiarów drzew przypominały zaklęte w nich, potężne ludzkie sylwetki. Fallande miała wrażenie, że ich obłąkane oczy wpatrywały się w nią. Wydawało jej się też, że wyciągnięte w kierunku wilków gałęzie próbowały je dopaść i na zawsze ukryć w ciemnościach swych koron. Pnie pokryte były warstwą lekkiego puszku, a korzenie wielkie, przypominające pajęcze, wyraźnie zakrzywione nogi. Śnieżna ścieżka, prowadząca przez przyprawiający o dreszcze las, zapraszała ich do odkrycia kolejnych tajemnic tego owianego mrokiem księstwa.
— Pomyśleć, że jesteśmy w lesie, którym od lat straszono dzieci, jak tylko coś przeskrobały.
Tove rozciągnęła się, siedząc na powalonym konarze sosny. Aver zarządził postój po tym, jak jego wadera zaczęła się buntować, a jej paszcza otwierać i zamykać, jakby miała ochotę pożreć las w całości. Niektóre z nich odpoczywały, leżąc w śniegu, inne stały na warcie, nerwowo przy tym machając ogonami.
Acherone wraz z Oktavią zniknęli.
Fallande nabrała powietrza w płuca. Śniegu było tu znacznie mniej, dzięki zasłaniającymi niebo koronom drzew, lecz nie zmieniało to faktu, że mróz dawał im się we znaki. Choć po wyjątkowo energicznych Gołębiach trudno było to w ogóle stwierdzić. Wiedźma trzymała się z boku, przyglądając siedzącym przy ognisku i pochłaniającym zapasy, jakby były tylko nędznymi, mało sycącymi okruszkami, towarzyszom.
— Co, To? Boisz się, że zaatakują cię wielkie lisy? — zakpił Koira, drapiąc się przy tym po długiej, ciemnobrązowej brodzie. — Podobno są tu wyjątkowo agresywne.
Tove przewróciła oczami, kiedy ciche śmiechy jej kompanów rozniosły się po lesie.
— Nie sądziłam, że trzęsiesz portkami na myśl o agresywnych lisach, Tovi — rzucił szydząc Aver.
— Och, zamknij się już, Averald! Wcale nie chodziło mi o agresywne lisy.
— Słyszałem też o dzikich jeleniach, które gonią za przejezdnymi, a następnie pożerają ich żywcem — wtrącił kolejny z wojowników, Makea. — To musi być straszne, pożarcie przez jelenia.
Wszyscy spojrzeli pytająco na mężczyznę, którego jasnobrązowe oczy rozszerzyły się lekko. Był młody, a jego twarz wyjątkowo urodziwa. Perkaty nos, wąskie, zaczerwienione nieco usta i lekko zarysowany kształt szczęki świadczyły o tym, że musiał pochodzić z południowych ziem Hänedamu. Długie, w kolorze piasku włosy związane miał w ciasny i wyjątkowo gruby warkocz, który gładko opadał mu na ramię.
— No co? Paskudna śmierć — mruknął zdezorientowany.
— Piłeś coś? — zapytał rozbawiony Aver.
— Musiałeś się nieźle grzmotnąć w ten głupi łeb — parsknęła Tove, opierając łokcie o uda. — Mordercze jelenie...
Kakofonia cichych śmiechów rozniosła się po obozowisku. Aver mocno poklepał po plecach młodszego kompana, co sprawiło, że ten zachwiał się i niemal wpadł twarzą do śniegu. Fallande nie była w stanie ukryć uśmiechu, jaki mimowolnie wpełzł na jej usta. Tove miała rację, mówiąc, że potrafili być nieco nieokrzesani, jednak w tym dziecinnym zachowaniu, było coś, co sprawiało, że wiedźma, choć na chwilę mogła zapomnieć o tym, gdzie wówczas zmierzali.
— Podobno w drzewach tego lasu żyją demony.
Śmiechy ucichły. Fallande ściągnąwszy brwi, skierowała spojrzenie na Killiana Mervelona. Młodzieniec obracał w dłoni coś złudnie przypominającego trójkątną blaszkę przewleczoną przez poszarpany sznurek.
— Czytałem o Lesie Olbrzymów, w którym bogowie w konarach wielkich sosen zaklęli ciała tytanów, dlatego wyglądają, jakby żyły w nich ludzie — wymamrotał, mocno zaciskając medalik w dłoni. — Nie byli w stanie ich zniszczyć ze względu na wytworzoną między nimi więź, więc z obawy przed utratą kontroli, na wieczność zapieczętowali ich dusze w drzewach.
— To tylko bajki dla dzieci... — wtrącił się kolejny z wojowników, Brandan.
— Możliwe — stwierdził młodzieniec, unosząc głowę. W jednej, krótkiej chwili Fallande natrafiła na spojrzenie jego zielonych oczu. — Jednak skoro Makea wierzy w to, że żyją w tych lasach mordercze jelenie, to i ja mogę w demony zaklęte w drzewach.
Tove buchnęła niekontrolowanym śmiechem, prawie przy tym spadając z pnia. Makea fuknął na Killiana, który tylko wzruszył zabawnie ramionami. Fallande również cicho się zaśmiała, co sprawiło, że całe zainteresowanie z młodzieńca przeszło na nią.
— A ty, dziewczyno od niedźwiedzi? W co wierzysz? — rzucił niespodziewanie Aver.
Fallande zaskoczyło pytanie bezpośrednio skierowane do niej. Potarła dłonie, a następnie wcisnęła je pod pachy. Spojrzenia towarzyszy ją na moment zdezorientowały. Nigdy nie lubiła zbytnio być w centrum zainteresowania.
— Wierzę w to, co jestem w stanie dostrzec — oświadczyła, zerkając ukradkiem na okazałe drzewa. — Nie ujrzałam żadnego wielkiego lisa ani groźnego jelenia, jednak nietypowe drzewa już tak. Teoria o zaklętych w nich istotach nie wydaje się już taka głupia, kiedy spoglądasz na nie z bliska.
Aver skwitował jej odpowiedź strzałem z palca. Szeroki uśmiech rozlał się po jego urodziwej twarzy, co sprawiło, że Fallande się rozluźniła. Musiała w końcu wyrzucić z głowy każdy kłębek niepotrzebnie gromadzących się myśli.
— Podoba mi się ta odpowiedź, dziewczyno od niedźwiedzi — wyznał, następnie uderzając się masywnymi dłońmi w uda, aby je rozgrzać.
Lewy kącik ust Fallande lekko się uniósł. Nie chciała tego głośno przyznawać, ale od zawsze uwielbiała dostawać aprobaty od swoich przełożonych.
— Czym tak właściwie byli tytani? — zapytała Tove, odgryzając kawałek ciemnego chleba, którym chwilę temu podzieliła się z nią Miriam.
— Drugą stroną monety — rzucił enigmatycznie Killian, co spotkało się z pytającym uniesieniem brwi vermintońskiej wojowniczki. Młodzieniec westchnął. — Kapłani Chaosu powiadają, że bogowie z czasem stali się bytem doskonałym, jednak, aby to osiągnąć, musieli wyzbyć się wszystkich negatywnych emocji. To właśnie z owych negatywnych emocji narodziły się wtedy bestie paskudniejsze od upiorów księcia. Armia, która potrafi zrównać z ziemią święty Falharim. Było ich tak wiele, że bogowie musieli wydrążyć w nieskalanych dotąd złą siłą lądach dziurę i wrzucić je w otchłań... do Kiirastulu.
— Kiira...co? — jęknęła Tove.
— Do Podziemi — rzuciła cicho Fallande. — Kiirastulu to kraina potępionych.
Wiedźma poczuła na sobie spojrzenie Killiana. Zmrużyła oczy, zerkając na niego kątem oka. Młodzieniec momentalnie odwrócił wzrok.
— Tovi, ty rzeczywiście niewiele wiesz — prychnął Aver, a ta tylko wystawiła mu język.
— W konarach drzew tego lasu zaklęto tytanów, którzy narodzili się jako ludzie — drążył Killian, chowając przy tym medalik do kieszeni. — Były jednak zbyt słabe. Nie mogły trafić ani do Kiirastulu, ani tym bardziej na wieczne łąki Ashady, więc bogowie postanowili zatrzymać ich żywota tu na ziemiach Falharimu.
— Podobno powiadają, że Aleksander był jednym z tytanów.
Wszyscy odruchowo spojrzeli w kierunku dotąd cicho siedzącego Akiego. Mężczyzna był najbardziej enigmatyczną osobą w całym tym towarzystwie. Od Tove wiedźma dowiedziała się, że spoczęła na nim klątwa, przez którą nie mógł ujrzeć na oczy. Dlatego też jego inne zmysły cechowały się wręcz zwierzęcą dokładnością, a błyskotliwość umysłu sprawiała, że, nie licząc Acherone, zaraz po Averze był najbardziej szanowaną przez wojowników osobą. Jego skryta pod maską twarz, była znana tylko Sokołowi, inni mogli dostrzec jedynie uporczywie kręcące się wokół uszu, złote włosy.
Zapanowała kłopotliwa cisza. Jakiekolwiek oznaki wcześniejszych uśmiechów zniknęły z twarzy towarzyszy. Milczeli, choć wiedźma pragnęła, aby mówili dalej. Historia Aleksandra zawsze przyprawiała ją o dreszcze, w końcu nie tylko kapłani od wieków przeklinali jego imię.
Imię tego, który zesłał ogień na Engiris — pierwszy powstały kontynent.
— Księga Pożeracza Wron twierdzi, że pojawił się w dniu narodzin świętego Damena. — uzupełnił Killian — ale nie opisywał go, jako istotę okrutną. Bardziej jako zwykłego człowieka.
Fallande uniosła pytająco brwi. Pożeracz Wron był arkorianem i zarazem szaleńcem w jednym. Mężczyzna ten miał bzika na punkcie nieśmiertelności. Jego szalone eksperymenty na długowiecznych istotach oraz żerowanie na ich magii, sprawiły, że ostatecznie i on, wierząc plotkom, żył już kilka długich wieków.
Jednak za wieczne życie zapłacił rozumem i miejscem na świętych łąkach Ashady.
— Gdyby kapłani usłyszeli to, że powiązałeś istnienie Aleksandra z Damenem, powiesiliby cię przy pierwszej lepszej okazji, młody. Pożeracz to półgłówek głoszący same herezje — oznajmiła Tove, wyciągając dłonie w kierunku paleniska.
— Jednak żyje dłużej i widział więcej niż kapłani Chaosu. Nie można zupełnie lekceważyć jego słów — zarzucił.
Tove nie odpowiedziała. Spojrzała na Fallande, jakby pragnęła usłyszeć jej zdanie na ten temat albo oczekiwała tego, że ją poprze. Ta jednak nie miała zamiaru tego robić. Sama nie wierzyła kapłanom, jednak słowa Pożeracza Wron również nie były zbytnio wiarygodne. Wiedźma wiedziała, że historia ta posiadała dużo głębsze dno, niż im wszystkim mogło się zdawać. Fallande nigdy nie wierzyła w kłamstwa kapłanów. Bogowie nie mogli być doskonali, skoro pozwolili na to, aby świat, który rzekomo tak bardzo umiłowali, pogrążył się w chaosie niekończących się wojen. Ci, którzy oczekiwali uwielbienia, wnosząc do życia jedynie strach i łzy, nie zasłużyli na miano bogów.
Westchnienie Avera przerwało rozmyślenia Fallande.
— Jedyna osoba, która zna całą prawdę, pragnie zniszczyć Damen — wyznał, sprawiając tym, że Fallande mimowolnie zadrżała. Aver poderwał się z miejsca. Mężczyzna niespodziewanie utkwił spojrzenie na młodej wiedźmie. — To chyba wiele świadczy o naszych bogach. Historie, które zmusiły nas do odwrócenia się od nich, dodatkowo tylko utwierdzają w przekonaniu, że wiara w bóstwo jest daremna.
Fallande ściągnęła pytająco prawą brew. Po przyjaznym wyrazie twarzy mężczyzny ślad zniknął. Zastąpiony przez bezlitosną maskę budził respekt oraz przerażenie. Wiedźma dała się nabrać miłą i stosunkowo ciepłą atmosferą, zapominając o tym, z kim tak naprawdę miała do czynienia. Każdy z nich był przecież mordercą. Sama Fallande posiadała krew wielu na swoich rękach.
Mieli własne demony.
Jej zbliżały się doprawdy wielkimi krokami.
Aver otworzył usta.
Nie zdołał jednak nic powiedzieć...
Wtem ziemia się zatrzęsła.
Promienie słońca przedzierały się przez konary drzew, rzucając bladą poświatę na leżący na ziemi puch. Ten iskrzył się, jakby zostało w nich zaklęte milion malutkich diamencików. Olbrzymich rozmiarów sosny witały stąpającą po śniegu waderę, która podreptawszy za swym panem, pozostawiła za sobą odciśnięte na puszku ślady wielkich łap. Zatrzymała się dopiero przy boku mężczyzny, na wzgórzu. Jej blade ślepie rozszerzyło się gwałtownie, a czerwony nos poruszył. Wyczuła to, czemu musieli stawić czoła.
Był to jednak zalążek czekających na nich kłopotów.
Cichy warkot wydobył się z paszczy zaniepokojonej wadery.
— Oktavio — upomniał ją z dozą nieprzyjemnego chłodu w głosie Acherone.
Oktavia ucichła, nie przestając nerwowo poruszać nosem. Najeżyła się, przybierając pozycję do ataku. Bystrym okiem obserwowała tańczący w oddali dym, jednak nawet nie drgnęła. Wadera starała się zachować spokój swego pana.
Wiatr strząsnął z głowy mężczyzny wielki kaptur. Ujrzał to. Ujrzał ból i destrukcję, która niczym jedna z najobrzydliwszych plag, rozrastała się z dnia na dzień coraz bardziej.
Ujrzał ciemność i krzywdę.
Ujrzał...
Zgliszcza dawnych domów oraz świątyń. Krzyk zdołał już odejść w niepamięć, a krew ofiar użyźnić glebę. Śnieg spadał z nieba, które przybrało szarawego odcienia. Obraz ogarniętego zniszczeniami miasteczka nie wywarł na nim żadnych emocji. Nie czuł smutku. Nie czuł żalu. Nie odczuwał również gniewu. Zbyt wiele zrównanych z ziemią miast ujrzał w swym życiu. Zbyt wiele również sam pogrzebał. Interesowało go jedynie to, co doprowadziło to miejsce do zguby.
To, co postanowiło przerwać jego ciszę...
Niespodziewanie głośny ryk wstrząsnął ziemią, płosząc przerażone ptactwo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro