Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

V. Taniec z krukami



Część I


Vermintor, Deliah, rok 816, e. p. V, zima


Fallande obracała broszkę wokół palców, dokładnie analizując każdy jej szczegół. Złoty sokół ciążył jej w kieszeni od kilku świtów, jednak kobieta nadal nie miała pojęcia, co powinna z nim zrobić. Roan nie podjął decyzji, a ona, mimo iż ciągle go o to pytała, nie uzyskała ostatecznej odpowiedzi. Prawda była taka, że żadne z nich nie wiedziało, jak należało postąpić. Obie opcje przynosiły straty. Jeśli odrzucą propozycję, spotkają się z gniewem sokolego księcia, natomiast jeśli ją przyjmą... Wiedźmy w łapach szaleńca zwiastowały dla każdego rychły koniec. Nawet dla Vermintoru.

Decyzja.

Musieli podjąć słuszną decyzję.

Od tamtego dnia Fallande próbowała znaleźć sobie miejsce. Chcąc, choć na chwilę zapomnieć o czekającej na nią w komnacie lśniącej broszce rzuciła się w wir ciągłej pracy. Nawet wizja tańców, które tak bardzo kochała, nie zmieniła faktu, że obawiała się balu.

Wiedźma przesunęła kciukiem po zawieszce sokoła. Przygryzła lekko dolną wargę, po czym wbiła paznokieć w złotą ozdobę. Ten mężczyzna. Nigdy nie spotkała się z tak osobliwą potęgą. Jaka siła pachniała tak słodko? I dlaczego w ogóle posiadał jakiekolwiek pokłady wrodzonej magii? Od wieków była ona wyznacznikiem władzy, zdolnościami posiadanymi wyłącznie przez dziedziców wywodzących się z pierwszej linii bogów. Żaden zwykły człowiek nie mógł urodzić się z magicznymi zdolnościami. I dlaczego od sokolego obrońcy emanowała siła tak czysta? Każdy dar posiadał drugą stronę. Przekleństwo, z którym jego posiadacze musieli się zmierzyć. Fallande mogła to od nich wyczuć, jednak to aroganckie ptaszydło...

Czym, do cholery, było?

Nagle z rozmyślań wyrwało ją ciche pukanie do drzwi. Te momentalnie się uchyliły, a w ich progu z lekkim uśmiechem na ustach stanął książę Sansel. Pod pachą trzymał bladożółte, związane satynową wstążką pudełko. Fallande uniosła pytająco brwi.

— Mogę? — zapytał z grzeczności, a kobieta tylko skinęła głową.

Sansel wślizgnął się do pomieszczenia i cicho zamknął za sobą drzwi. Fallande przyglądała mu się z nikłym rozbawieniem. Mimo iż miała naprawdę podły humor, w gruncie rzeczy cieszyła się, że przyjaciel postanowił ją odwiedzić. Kobieta zacisnęła palce na broszce, po czym wsunęła ją do przedniej kieszeni. Mogła, choć na kilka obrotów dużej wskazówki zegara zapomnieć o troskach.

Książę niepewnie do niej podszedł, a na jego młodzieńczej twarzy pojawił się nerwowy uśmiech. Fallande nie pohamowała prychnięcia.

— Sądząc po twoim niedorzecznym zachowaniu, to tutaj... — zerknęła w międzyczasie na pudło — jest dla mnie. Czyżby prezent dla najlepszej obrończyni? — zażartowała.

Młodzieniec wygiął usta w zabawną podkówkę, a następnie parsknął cichym śmiechem. Momentalnie się rozluźniając, usiadł obok Fallande na miękkim łóżku i położył jej pudełko na udach.

— Wiem, że nie lubisz ich dostawać. To samo mówiłem też Isabelle, kiedy ją szyła.

Delikatna bruzda pojawiła się na czole kobiety. Pytająco przyglądała się młodzieńcowi, w którego oczach szalały tuziny małych świetlików. Fallande miała wrażenie, że zaraz wyfruną z ich środka. Sansel, dostrzegając zdezorientowanie przyjaciółki, postanowił ponownie się odezwać:

— Kazała ci przekazać, że w delikatnej lawendzie twoja skóra będzie wyglądać świeżo i z wdziękiem. Ja natomiast wybrałem ozdobę. I przestań patrzeć się na mnie, jakbym był jakiś szpetny, tylko otwieraj, głupia.

— A czy taka nie jest prawda? — rzuciła, złośliwie się do niego szczerząc.

Sansel udał urażonego. Zmrużył zdradziecko oczy, a prawy policzek gwałtownie nadął.

— Nic dziwnego, że nie otrzymujesz prezentów, jesteś okropna — wymamrotał, doprowadzając tym Fallande do chichotu. Słoneczny uśmiech pojawił się na jego piegowatej twarzy. — Otwórz, Fall.

— No już dobrze, dobrze — stwierdziła, sięgając za koniuszek wstążki i pociągając ją ku sobie.

Węzeł puścił. Gładka powierzchnia bladożółtego pudełka zalśniła w świetle palących się świec. Fallande otworzyła wieko i delikatnie rozchyliła usta.

— Tak zamartwiałaś się całą tą sprawą z balem, że zapomniałaś o najważniejszym — wyszeptał, wzdychając przy tym. — Wiem, że nie lubisz przepychu.

W pudełku znajdowała się schludnie złożona suknia uszyta z lekkiego, jedwabnego szyfonu. Materiał przypominał delikatne skrzydełka motyla, które dodatkowo przyozdabiały drobne kryształki. Długie rękawki gładko układały się wokół diamentowej spinki w kształcie prostej niezapominajki. Lawendowy kolor rzeczywiście prezentował się wyśmienicie. Fallande przesunęła opuszkami palców po miękkim materiale, smutno się przy tym uśmiechając.

Książę Sansel nagle zmarkotniał.

— Nie podoba ci się? — zapytał.

Fallande momentalnie uniosła na niego wzrok i pokiwała pospiesznie głową.

— Jest przepiękna. Po prostu...

— Dalej się martwisz?

Fallande nabrała powietrza do płuc, po czym przesunęła palcami po drobnej spince.

— Tylko głupcy, by się nie zamartwiali, Sansel. Nawet nie wiemy, co zadecydował — wyszeptała, zerkając na niego ukradkiem. — Spadła na niego wielka odpowiedzialność. Popełni błąd, a konsekwencje będą się ciągnąć za nami wszystkimi.

Sansel posłał kobiecie lekki uśmiech. Przyjaźnie położył dłoń na jej ramieniu i lekko zacisnął palce.

— Myślę, że Roan wie, co robi, Fall. Musisz po prostu mu bardziej ufać — stwierdził.

— Ufam mu, jednak księciu Maevenowi już nie — powiedziała chłodno, czując ciężar ukrytej w kieszeni broszki. — Był gotów zlecić zabójstwo swojego kuzyna na dwa miesiące przed rozpoczęciem wojny. Ten człowiek nie ma skrupułów, a jego obrońca... Sam zapewne dostrzegłeś tę aurę. To diabły.

— Dlatego nie pojedziemy tam nieuzbrojeni — powiedział, znacząco na nią spoglądając. — W ostateczności wyciągniemy naszego asa z rękawa. Nie jesteśmy przecież bezbronni.

As.

Po minie Sansela Fallande wiedziała, że był gotów jej użyć. Kobieta nie mogła jednak do tego dopuścić. Magia cechowała się okrucieństwem, tylko nieliczni byli w stanie kontrolować ją w sposób, który ta nie wyrządziłaby im krzywdy. Sansel urodził się z darem mogącym zjednać, jak i jeszcze bardziej poróżnić ludzkość. Nie panując nad nim, był w stanie doprowadzić do katastrofy...

Fallande niespodziewanie odstawiła pudełko na łóżko, po czym wstała. Zaskoczony Sansel przyglądał się temu, jak podchodzi do leżącego w kącie kufra i otwiera go. Zabrała jego zawartość i wróciła do księcia. Wiedźma, przybierając obojętny wyraz twarzy, rzuciła cztery sztylety na materac, a następnie schyliła się po miecz, który zawsze trzymała przy łóżku. Dodała go do kolekcji.

Książę zdezorientowany zerkał to na nią, to na żelastwo.

— Łuku już nie ukryję pod suknią, a szkoda, ale może kuszą udałoby się upolować te cholerne ptaszydło — powiedziała z krzywizną uśmiechu na ustach.

Kąciki ust młodzieńca gwałtownie się uniosły. W jego czarnych oczach wiedźma dostrzegła błyszczące iskry.

Fallande nie pozwoli, aby ktokolwiek ich skrzywdził. Nawet jeśli miałaby umierać w agonii, była na to gotowa. Książęta Dazenfeed należeli do jej rodziny, a ona nie chciała ponownie kogoś stracić. Z takim nastawieniem miała zamiar wyruszyć na uroczysty bankiet z okazji zaprzysiężenia nowego księcia Hänedamu.

Nagle drzewa za oknem lekko się zakołysały. Utkany z lodowej pajęczyny ptak, który przez cały czas ich obserwował, wzbił się w powietrze. Zatrzepotał skrzydłami i ruszył na zachód. Przemierzał zimowe niebo, goniąc za pierzastymi chmurami, jakby te były jego ofiarami. Niszczył jedną po drugiej, zostawiając za sobą ich ochłapy. Leciał do niego.

Do swego pana.

Ptak wpadł przez otwarte okno i usiadł na jego ramieniu. Mężczyzna otworzył oczy, a błękitna poświata zalśniła w zupełnych ciemnościach.

— Więc wciąż nie potrafi tego kontrolować — wyszeptał, gładząc zwierzę po dziobie. — Uroczo.


Spójrz w niebo, mój wędrowcze.

Tam odnajdziesz spokój w swej podróży.

Zmęczony?

Pozwól się poprowadzić do miejsca, gdzie we wrzosowym ogrodzie...

Kwiat zapomnienia ujrzysz pogniły.


Ferton, Vactaris, rok 816, e. p. V, zima


Zamczysko w stolicy niezależnego Ferton przerażało swoją osobliwą konstrukcją. Wyglądało zupełnie, jakby zostało wzniesione nie z białej cegły, lecz z monstrualnych kości, a w wielkie żebra wprawiono witraże. W kolorze kobaltu, karminu oraz żywego złota tworzyły obrazy pięciu błogosławionych przez bogów zwierząt. Jednak był jeszcze jeden. Wyjątkowy. Przedstawiał on dumnego jaszczura, na którego łbie spoczywała korona wykonana z ludzkich kości. Gad obserwował owalnymi ślepiami tętniące życiem Vactaris, strzegąc je przed potworami ukrywającymi się w ciemnościach. Ostre łuki pochylały się nad ogromnymi, przyjmującymi gości, alabastrowymi wrotami, a biały puch przysypał rozpościerający się wokół głównej drogi ogród wrzosowy.

Fallande nie mogła odmówić temu miejscu baśniowości. Kobieta czuła po kościach wszem otaczającą ją magię, zdołała usłyszeć ciche śpiewy zaklętych w konarach drzew porvurek, które serdecznie witały przyjezdnych, czy też szum tańczącego z płatkami śniegu wiatru. Niezależna stolica codziennie przyciągała do siebie wiele najbogatszych paniczów z całego królestwa. Tętniła życiem, dzięki stacjonującym w mieście handlarzom oraz inwestujących w nie lordom. Byli w stanie oddać każdego złamanego larga w zamian za beztroskie chwile, gdzie mogli zatracić się w swoich grzechach i zapomnieć o zbliżającej się wielkimi krokami wojnie.

Jednak Fallande, ilekroć odwiedzała stolicę, czuła ogarniający ją niepokój. Vactaris posiadało drugą stronę, a jego sekrety owiane były mrokiem. Wystarczyło raz spojrzeć w ślepia odzianej w koronę bestii, aby zrozumieć, że miejsce to nie dla każdego było życzliwe.

A szpony potwora potrafiły rozerwać delikatną skórę.

Fallande czujnie obserwowała wszystkich szlachetnie urodzonych. Po ich beztroskim zachowaniu mogła stwierdzić, że wieść o śmierci Williama nie zdołała się jeszcze roznieść. Nie zdziwił jej ten fakt, książęta Hänedamu od wieków pilnie strzegli swoich tajemnic, a z księciem Maevenem na tronie, już w ogóle wątpiła w to, że jakakolwiek najdrobniejsza informacja byłaby w stanie opuścić mury stolicy. Fakt, że kuzyn zamordowanego Calacalthiera pozostał ostatnim możliwym spadkobiercą, tylko dodatkowo działała na jego korzyść. Nikt już nie mógł mu zagrozić.

— Jednym z wielu minusów bycia książęcym obrońcą jest to, że nie możesz spożywać alkoholu — wyszeptała Fallande, kiedy książę Roan przyjął od służącego kieliszek wina. — Jeszcze niewdzięczny książę zapomina o tym i na twoich oczach zamierza delektować się winem. Cóż za wspaniałe przyjęcie — zakpiła.

Roan nikle się uśmiechnął. Wpatrywał się w odległy punkt, nerwowo zaciskając palce na szkle.

— Postąpiłeś słusznie, Roanie — wyznała, spoglądając na niego kątem oka.

Książę jednak nie wydał się przekonany słowami kobiety. Jego dotąd pełne emocji, czarne oczy były ich pozbawione, a poważny wyraz twarzy dodał mu tylko zbędnych lat.

— Mam taką nadzieję — odrzekł chłodno. — Maeven nie zna słowa nie.

— Więc je pozna. Nie możemy dać się im zastraszyć — oświadczyła, dumnie unosząc brodę. — Pokaż im swoją siłę. Pokaż to im wszystkim.

Fallande czuła na sobie jego spojrzenie. Broszka nie została przypięta do jej sukni. I już nigdy nie zostanie. Wiedźmi Przylądek nie mógł wpaść w niepowołane ręce, zwłaszcza jeśli ta doskonale wiedziała, jak potężna magia tam drzemała. Książę Roan pod wpływem emanującej od kobiety pewności siebie nieco rozluźnił swój uścisk i za jej przykładem uniósł dumnie brodę. Zadowolona Fallande uśmiechnęła się pod nosem.

Sala balowa potrafiła zaprzeć dech w piersiach. Księżyc w pełni oświetlał znajdującą się w jej centrum ogromnych rozmiarów szachownicę, na której polach stały ludzkich rozmiarów bierki. Służąca, jako nietuzinkowy parkiet, zdołała już przyciągnąć do siebie pierwsze damy i ich atrakcyjnych adoratorów. Nawet książę Sansel, choć przez większość czasu się wzbraniał, zdołał ulec nastrojowej muzyce. Tańcząc ze szlachcianką z Perighan dostojnego walca, zapomniał o całym świecie. Fallande z ekscytacją podziwiała pary, czując przyjemne ciepło pod piersią. Kochała tańce, jednak w owej sytuacji były one dla niej niewskazane. Sam żyrandol również zachwycał swoim ekskluzywnym wyglądem. Wykonany z lśniącego kryształu, przypominał monstrualną łzę spływającą z plafonu. Freski ukazywały historię stworzenia lodowej gwiazdy, jak i narodziny pierwszych bogów oraz tytanów. Jeden z nich jednak przedstawiał opowieść niegdyś napisaną przez szaleństwo.

Opowieść Aleksandra.

— Książę Dazenfeed, ile to już czasu minęło, odkąd się ostatnio widzieliśmy?

Fallande drgnęła, kiedy dobiegł ich niski, wyrazisty głos w ostrym, południowym akcencie. Wysoki mężczyzna o oczach koloru krwi podszedł do nich. Jadowity uśmiech na ustach księcia Erythu sprawił, że kobieta momentalnie poczuła, jak ogarnia ją niechęć. Terkiel Amatadis emanował nieprzyjemną aurą. Lśniąca, oliwkowa skóra, loki w kolorze piasku, te szkarłatne oczy, które napawały wojowniczkę obrzydzeniem, i do tego jakże charakterystyczny dla wężowego ludu uśmiech na pół twarzy. Wszystko składało się na obraz niemogącego liczyć więcej niż trzydzieści kilka wiosen mężczyzny wystrojonego w ulubiony kolor ich boginki — zieleń.

Roan zachowując względny spokój, obdarzył księcia uprzejmym uśmiechem.

— Cóż, wtedy jeszcze towarzyszyła ci twoja małżonka, książę — zakpił.

Terkiel zaśmiał się pod nosem.

— Och tak, towarzyszyła. Niestety okazała się doprawdy niewdzięczną kobietą, więc postanowiłem wymienić ją na kogoś lepszego... — mężczyzna spojrzał na Fallande — piękniejszego. Czyżby twoja nowa kobieta, Roanie?

Fallande uniosła brwi. Miała zamiar prychnąć, jednak w ostatniej chwili się powstrzymała. Nabrała powietrza do płuc, po czym zmusiła się do pochylenia przed władcą Erythu.

— Obrończyni książąt Dazenfeed — rzekła, prostując się dumnie. — Wiele o księciu już słyszałam i cóż, muszę przyznać, że nie były to stawiające w dobrym świetle informacje. Również po minie śmiem twierdzić, że Książęca Mość nie spodziewał się kobiety na stanowisku obrońcy, czyż nie?

Roan upomniał wiedźmę cichym chrząknięciem, jednak ta tylko uśmiechnęła się szeroko. Terkiel zamrugał kilkakrotnie. Cichy, złowrogi śmiech wybrzmiał z jego ust. Wpatrywał się w wiedźmę z zaintrygowaniem w oczach, próbując wedrzeć się do jej głowy i zawładnąć uporządkowanymi myślami. Na nic. Fallande nie dała się zwabić w pułapkę.

— Roanie, nie chwaliłeś się tym, że pozycję twojego obrońcy będzie zajmować piękna kobieta. Jestem pod wrażeniem — powiedział, ignorując słowa Fallande.

— Najwidoczniej nie miałem ku temu odpowiedniej okazji — odrzekł wymijająco Roan.

— A może nie chciałeś takowej stwarzać, co? — stwierdził, uśmiechając się do księcia od ucha do ucha. — Nieważne, przyszedłem jedynie się z tobą, przyjacielu, przywitać i może... — spojrzał na Fallande — zaprosić uroczą damę do tańca? Szkoda by było nie poznać bliżej tak intrygującej osoby, czyż nie?

Fallande zlustrowała księcia chłodnym spojrzeniem. Mężczyzna nie przestając się zawadiacko uśmiechać, ujął odzianą w koronkową rękawiczkę dłoń kobiety i spojrzał jej prosto w oczy. Szkarłatne ślepia ją odrzucały, a to, co w nich ujrzała, sprawiło, że po jej ciele przeszedł zimny dreszcz. Kobieta wiedziała, że mimo wszystko nie wypadało odmawiać władcy nieobliczalnego księstwa.

— Oczywiście — powiedziała, zerkając kątem oka na Roana. — Jednak trzymaj się z daleka od mojego księcia, Terkielu. Węże nigdy nie porozumieją się z krukami, a my niestety nie jesteśmy nauczeni pełzać po ziemi.

— Fallande — upomniał ją książę Roan.

Terkiel mocniej zacisnął palce na dłoni wiedźmy. Fallande to odczuła, jednak nie zareagowała.

— Piękne imię — wyznał, rozluźniając lekko uścisk dłoni. — Zatańczmy, Fallande.

Fallande z niechęcią pozwoliła poprowadzić się na parkiet. Spojrzała przez ramię na księcia Roana, który przez jakiś czas intensywnie się im przyglądał. Potem już tylko widziała, jak kolejni panicze się z nim witają.

Roan zniknął w tłumie gości.

— Czyżby jednostronne zainteresowanie? — rzucił nagle Terkiel, kiedy Fallande w końcu odwróciła wzrok.

— Zwykła troska. Nawet ona nie jest księciu znana? — powiedziała oschle.

Zatrzymali się na jednym z pól szachownicy. Mężczyzna stanął naprzeciwko niej, a jego podłużna dłoń objęła jej talię

— Troska jest słabością, a słabości się wyzbywamy — stwierdził — niepotrzebnie zaprzątasz sobie głowę cudzymi obawami, moja droga.

Kobieta położyła dłoń na ramieniu księcia, pamiętając przy tym o zachowaniu odpowiedniej postawy. Jej spojrzenie momentalnie padło na odsłonięty skrawek piersi mężczyzny. Białe, wijące się niczym żmije tatuaże wyjrzały zza malachitowej tkaniny. Fallande miała wrażenie, że jego skórę pokrywały drobne łuski o kolorze jasnej oliwki. Wystrojony w przyozdobiony wyhaftowanym liśćmi lauru kaftan prezentował dumę, ale i próżność. A wiedźma mogła tylko wyczuć truciznę płynącą w jego żyłach.

— Uważaj, książę, aby czasem troska o innych nie okazała się czymś, co cię pogrąży — stwierdziła, unosząc na niego spojrzenie.

Terkiel milczał. Mężczyzna objął dłoń kobiety, przyglądając się z zaintrygowaniem jej bladej twarzy. Muzykanci nastrajali się do zagrania pierwszych akordów kolejnej melodii, a dumne pary przyjęły swoje pozycje. Nikt nie drgnął. Każdy czekał na pierwszy takt. Na pieśń, która zmusi ich nogi do zatracenia się w intymnym tańcu.

Kiedy w końcu muzyka rozbrzmiała, książę drgnął.

— Odbijany.

Terkiel zastygł w bezruchu, a Fallande wraz z nim. Ten cichy, bardzo opanowany głos. Zaskoczona kobieta spojrzała na mężczyznę, na którego widok zrobiło jej się zimno. Acherone przekrzywił lekko głowę. Kruczoczarne włosy falami opadły mu na czoło, a długi warkocz spłynął po szykownym, czarnym mundurze zdobionym złotymi haftami. Czarokriva gładko formowała się na jego ramionach, sunęła po nich wprost na czarno-białe kafle. Błękitne oczy tajemniczo się do nich uśmiechnęły.

Wiedźma ściągnęła pytająco brwi, kiedy obrońca sokolego księstwa spojrzał na nią kątem oka. Słodki zapach jesionu i czarnego bzu sprawił, że ta jednocześnie poczuła spokój, jak i zdenerwowanie. Blizna przechodząca przez jego lewe oko napięła się lekko.

— Tańczymy — rzekł oburzony Terkiel.

— Och, wydaje mi się, że właśnie przestaliście — oświadczył cicho Acherone. — Pozwól, że zajmę teraz twoje miejsce, książę. Muszę zamienić kilka słów z twoją towarzyszką.

— Możesz zrobić to później, obrońco.

— Nie — odpowiedział niemal od razu, a jego stanowczy ton sprawił, że książę Terkiel zacisnął mocno wargi. Acherone uśmiechnął się życzliwie, choć w jego oczach Fallande dostrzegła przerażający chłód. — Nie mogę, Mości Książę.

Terkielowi zadrżała powieka. Chciał coś powiedzieć, ale pod wpływem intensywnego spojrzenia wyższego mężczyzny, nawet nie rozchylił ust. Fallande dostrzegła obrzydzenie zabarwione strachem w jego oczach. Acherone jednak nawet się tym nie przejął, zuchwale prezentując swoją siłę. Wiedźma w pewnej chwili zaczęła się zastanawiać, który z nich w tej rozmowie był tak naprawdę księciem.

Władca Erythu wypuścił Fallande z objęć. Kobieta z jednej strony odetchnęła z ulgą, z drugiej natomiast wiedziała, że z jednej paszczy wpadła w następną. Bardziej okazałą i niebezpieczną.

Terkiel obdarzył mężczyznę złowrogim uniesieniem warg.

— Wy obrońcy, więcej w was arogancji niż w samych książętach.

Acherone parsknął cichym śmiechem.

— Nasza arogancja uzasadniona jest odpowiadającym jej umiejętnościom, książę — wyznał, a jego cichy głos przesiąknięty był jadem. — Nie czerpiemy jej z kłamliwych tytułów.

Słowa Acherone zmyły kąśliwy uśmiech z ust Terkiela. Szkarłatne oczy mężczyzny gwałtownie pociemniały. Fallande przez moment miała wrażenie, że jego skóra przybrała lekko zielonkawy odcień. Niczym u jadowitego węża. Książę niespodziewanie uniósł brodę, po czym nawet nie spoglądając w stronę swojej partnerki, odszedł. Zostawił ją z rozwartą nad szyją paszczą bestii. Wiedźma nie mogła w to uwierzyć.

Tak po prostu odszedł?

Acherone spojrzał na Fallande z szarmanckim uśmieszkiem na ustach.

— Masz tupet, obrońco — wyznała, mrużąc złowrogo oczy

— Ty to nazywasz tupetem, a ja odsieczą. Nie byłaś zbytnio zadowolona z jego towarzystwa — oświadczył, zbliżając się do niej. Wyciągnął odzianą w skórzaną rękawiczkę dłoń, pochylając się przy tym z należytym szacunkiem. Nie odrywając od kobiety spojrzenia, zapytał: — Mogę prosić, wiedźmo?

Fallande przewróciła oczami. Mimo że nie chciała tego robić, musiała przecież trzymać go jak najdalej od swoich książąt. Niepewnie dotknęła jego dłoni, czując emanujący od niej chłód. Długie palce mężczyzny z niezwykłą delikatnością ją ujęły. Wiedźma wyczuła twardość szponów skrywanych pod grubym materiałem rękawic, co sprawiło, że jej ciało przeszedł dreszcz. Kobieta nie odrywając od obrońcy czujnego spojrzenia, położyła dłoń na jego szerokim ramieniu. Acherone lekko przyciągnął ją za talię. Wpatrywali się w siebie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Teraz również nie jestem szczególnie zadowolona — oświadczyła oschle.

Acherone zaśmiał się cicho.

— To wielka szkoda, w końcu będziemy widywać się znacznie częściej — wyszeptał, spoglądając jej prosto w oczy. — Rozumiem też, że to z powodu sukni nie przypięłaś broszki, ani nie założyłaś szaty obrońcy?

Fallande obdarowała go złowrogim spojrzeniem. Acherone zrobił pierwszy krok, idealnie wpasowując się w rytm muzyki. Porwał ją do tańca, który w jednej chwili stał się ich osobistą bitwą. Płynęli przez salę w dostojnym walcu, deklasując swym wdziękiem pozostałe pary. Ich stopy muskały parkiet, jakby stąpali po tafli wody, a nie kamiennym podłożu. Każdy ruch trafiał w odpowiedni takt muzyki. Delikatne wysunięcie dłoni. Obrót. Odchylenie.

— Vermintor nigdy nie zgodzi się na sojusz — syknęła, kiedy mężczyzna, obejmując ją prawym ramieniem, leciutko nachylił się nad nią.

— Więc straci swoich drogich Dazenfeedów — odparł chłodno.

Fallande gniewnie wbiła paznokcie w jego rękawiczkę.

— Jeśli tylko ich tkniesz...

— Możesz to jeszcze naprawić, wiedźmo — oznajmił, zmieniając ułożenie rąk. — Głupotę, jakiej się dopuściliście.

Muzyka dudniła w uszach Fallande. Blask jego surowych oczu wżerał się w jej umysł. Krok za krokiem. Podeszwy ich butów niczym najdrobniejsze pierza stykały się z parkietem. Był bardzo dobrym tancerzem. Może nawet najlepszym, z jakim przyszło jej zatańczyć. Wiedźma nie czuła upływu czasu, choć doskonale wiedziała, że piasek się przesypywał. Gdyby nie okoliczności, gdyby nie strach i gniew kotłujące się w jej sercu, zapewne czerpałaby z tańca nie lada przyjemność, jednak... Jej partnerem była bestia.

A mimo to każdy jego ruch był lekki jak piórko, a dotyk delikatny niczym muśnięcie skrzydeł motyla.

— Głupotą byłoby oddanie Przylądku despotycznemu księciu — warknęła spoza zaciśniętych szczęk.

— Większą byłoby już tylko dopuszczenie do klęski własnego księstwa. Daliśmy wam szansę, a wy nie chcecie jej wykorzystać. Czyż nie można nazwać tego zwykłym nonsensem? — Nachylił się nad nią, nie odstępując jej wzroku nawet na sekundę. — Maeven zawsze dostaje to, czego chce, a kiedy ktoś się mu sprzeciwia, niszczy go. Nie postępujcie bezmyślnie tylko dlatego, że duma na moment przysłoniła wam zdrowy rozsądek.

Mężczyzna cofnął się w tańcu o krok, po czym subtelnie uniósł ich złączone dłonie. Fallande dwukrotnie zakręciła się wokół własnej osi. Ku zaskoczeniu kobiety, Acherone taktownie założył jej ramię na swoim karku, tymczasem obejmując jej talię. Przez moment ich twarze znalazły się niebezpiecznie blisko siebie. Fallande mogła uważnie przyjrzeć się jego napawającym lękiem oczom.

— Przecież sam tego nie chcesz — zdążyła wyszeptać, zanim zdołał lekko ją odchylić.

Fallande z gracją dumnego ptaka wyciągnęła dłoń, po czym unosząc się, ponownie wpadła w ramiona Acherone.

— Owszem, lecz również zbytnio nie podoba mi się wizja kolejnej mało znaczącej bitwy, kiedy wojna jest do wygrania — wyszeptał nieznośnie blisko jej twarzy. — I wiem, że tobie też, wiedźmo. Możemy tego uniknąć. Wystarczy tylko, że porozmawiasz z księciem Roanem.

Przygrywana melodia powoli zmierzała ku końcowi. Długie pociągnięcia smyczkiem po strunach wzbudzającej respekt wiolonczeli, z którą grały skrzypce i fortepian, napawały serce Fallande z sekundy na sekundę coraz to większym strachem. Nie mogła jednak tego po sobie poznać.

— Nie zrobię tego — rzuciła, co spotkało się z krzywizną złowrogiego uśmiechu na ustach mężczyzny.

Cichy, mrożący krew w żyłach śmiech wydobył się z jego ust.

— Och, więc może wpłynie na niego ktoś inny? Może jego brat? W końcu lubi bawić się cudzymi umysłami, czyż nie?

Muzyka ucichła.

Fallande zamarła w objęciach mężczyzny. Gniew sprawił, że oczy jej pobielały. Kobieta, zaciskając mocno palce na jego dłoni, miała ochotę nią go udusić. Acherone pusto jej się przyglądał. Analizował ją. Wiedział, co powie. Co zrobi. Co pomyśli. Przeklęty umysł, który ją rozgryzł.

— Nie mieszaj w to Sansela, gadzie, inaczej rozszarpię ci to plugawe gardło — wyszeptała, piorunując go wściekłym spojrzeniem.

— Zrobisz, jak uważasz, wiedźmo — wyznał cicho.

Mężczyzna wypuścił kobietę z objęć. Zrobił to z delikatnością, której Fallande się po nim nie spodziewała. Wpatrywali się w siebie w napięciu, a wiedźma mogła tylko wyczuć emanującą od niego zdradziecką magię. Nie miała pojęcia, czego powinna się po niej spodziewać. Nie rozumiała jej. Nie znała.

Acherone przechylił lekko głowę.

— Nie wiem, czy ktoś zdołał ci to już wcześniej powiedzieć, ale pięknie wyglądasz — rzekł.

Kobieta prychnęła.

— W co ty pogrywasz?

— Komplement uważasz za pogrywanie?

— W twoich ustach zabrzmiał jak obelga.

Acherone parsknął śmiechem.

— W twoim towarzystwie doprawdy trzeba uważać na słowa. Nie odróżniasz obelgi od komplementu? Cóż, to może jedynie świadczyć o tym, jak bardzo oschłą i niezrozumiałą kobietą jesteś, Fallande.

Wiedźma oniemiała. Ten mężczyzna był bezczelny! Kobieta naprawdę musiała trzymać emocje na wodzy, inaczej skończyłoby się to sztyletem przy jego gardle. Zacisnęła dłonie w pięści, czując, jak krew zaczyna wrzeć jej pod skórą. Acherone dostrzegając to, cicho westchnął.

— Miej na uwadze moje słowa, wiedźmo. Masz mało czasu — oświadczył, darząc ją szelmowskim uśmiechem.

Mężczyzna niespodziewanie ujął jej dłoń i jak na dżentelmena przystało, którym nie był, uniósł ją i oddał na wystających knykciach drobny pocałunek. Nie odrywając od niej wzroku, powiedział:

— Wierzę, że uda nam się jeszcze kiedyś ze sobą zatańczyć. Może w innych, lepszych okolicznościach.

Wzrok Acherone ją przerażał, a słodki zapach jesionu i czarnego bzu próbował omamić. Nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś wywołał u niej tak silne, niekoniecznie dobre, uczucia. Tak łatwo potrafił zmieniać twarze.

Acherone puścił jej dłoń. Kiedy miał zamiar już odejść, Fallande niespodziewanie szarpnęła go za przedramię. Zahaczyła materiałem rękawiczki o ostrą spinkę od mankietu i lekko ją rozpruła. Brzeg wbił jej się we wnętrze dłoni, jednak ta nie miała zamiaru rozluźniać uścisku.

— Co wy, do cholery, planujecie? — zapytała.

Acherone spojrzał na nią przez ramię. Ze spokojem w głosie i z lekkim uniesieniem kącika warg, odparł:

— Tylko wznieść toast.

Zdezorientowana Fallande ściągnęła pytająco brwi. Mężczyzna zerknął na jej dłoń, po czym złapawszy za nią, oderwał od siebie.

— Pozwól, że ci ją odkupię. Szkoda by było stracić tak piękną rzecz.

— Nic od ciebie nie chcę. Od was!

W oczach mężczyzny dostrzegła złowieszczy błysk.

— Czyżby?

Fallande wyrwała dłoń z jego uścisku. Czuła gniew pulsujący pod skórą. Płynął wraz z krwią, doprowadzając tym wiedźmę do stanu, w którym już od dawna się nie widziała. Musiała się opanować, inaczej będzie w jeszcze gorszej pozycji, niż była dotychczas.

Kobieta, unosząc dumnie brodę, odwróciła się i odeszła. Czuła na sobie spojrzenie mężczyzny, jednak kiedy tylko zerknęła w jego kierunku, Acherone już tam nie było. Serce głośniej zatłukło jej w piersi. Fallande wiedziała, że coś złego lada moment mogło się wydarzyć. Mrok czyhał za jej plecami gotowy do wysunięcia długich szponów. Fallande zacisnęła dłonie w pięści.

Uspokój się.

Kobieta pośpiesznie ruszyła przez tłumy rozmawiających ze sobą gości. Niektóre twarze wydały jej się obce, inne zaś znała doskonale. Krewni książąt, bogaci szlachcice, którzy śmiali się wniebogłosy, wszyscy świętowali, nie mając pojęcia, że toną we krwi zamordowanego Williama. Fallande musiała dotrzeć do książąt i czym prędzej ich stąd ewakuować.

Wtem wiedźma poczuła chłód przeszywający jej ciało.

Zamarła, kiedy uniosła spojrzenie na wielkie okna. Szron niespodziewanie osiadł na szybach, snuł się przy ramach, docierając na plafon. Fallande poczuła silny zapach jesionu i czarnego bzu.

— Cholera — warknęła pod nosem.

Obrończyni, zaciskając mocno wargi, uniosła spódnice długiej sukni. Zachowując chłodną głowę, rozejrzała się w poszukiwaniu braci Dazenfeed. Nie powinna była się oddalać. Postąpiła nieroztropnie...

Popełniła wielki błąd.

Muzyka huczała w głowie obrończyni. Diabelskie wiolonczele odgrywały niepokojącą melodię, która sprawiła, że włoski na karku stanęły jej dębem. Zrobiło się bardzo duszno. Tańczące pary stały się rozmytymi plamami, a ich uśmiechnięte twarze przypominały jej te należące do upiorów szepczących do niej nocami.

— Fall?

Fallande nabrała powietrza w płuca. Odwróciła się, napotykając na swojej drodze spojrzenie czarnych oczu Sansela. Kamień spadł jej z serca. Wiedźma momentalnie do niego podbiegła i złapała go za nadgarstek.

— Musimy czym prędzej znaleźć Roana i się stąd wynosić.

— Tańczyłaś z nim, co ci powiedział? — zapytał, ściągając zaniepokojony brwi.

— Nie mamy czasu. Chodź.

Obrończyni mocno zaciskając palce na nadgarstku księcia, zaciągnęła go w kierunku miejsca, w który ostatni raz widziała Roana. Przestała już zwracać uwagę na otaczających ich ludzi oraz służących przynoszących kolejne kieliszki z winem. Jeśli miało coś nadejść oni...

Nagle grana melodia urwała się w połowie.

Ludzie zaprzestali swych rozmów.

Nastała cisza.

A ową ciszę przerwało stąpanie butów oraz szemranie snującej się po ziemi peleryny. Wszyscy zgromadzeni z zaskoczeniem na twarzy wpatrywali się w odległy punkt. W pewnej chwili Fallande usłyszała jedno słowo, które sprawiło, że ta przez moment zapomniała jak się oddycha.

„Diabeł".

Fallande gwałtownie się odwróciła. Zamarła, kiedy arogancki uśmiech odnalazł ją w tłumie gości. Acherone stał na środku szachownicy, trzymając w dłoni kieliszek wina.

Toast.

Żołądek momentalnie podszedł jej do gardła, a oczy zapłonęły żywym ogniem. Zdezorientowany Sansel zerkał to na wiedźmę, to na obrońcę.

— Przepraszam za przerywanie waszych szalenie interesujących rozmów, jednak z wielką przyjemnością chciałbym powiadomić o tym, że książę wkrótce zaszczyci nas swoją obecnością. Przed tym jednak poprosił mnie, jego tegorocznego obrońcę, o przekazanie wam pewnej bardzo ważnej wiadomości — zaczął, nie odrywając wzroku od wściekłej kobiety. — Zapewne zastanawiacie się, dlaczego książę zwołał ten uroczysty bankiet. Pewnie sądziliście też, że pragnął na nim powiadomić was o swoich zaręczynach, lecz cóż, nie jest to powodem waszego przybycia. — Obdarzył zgromadzonych szerokim uśmiechem, a zdumienie pojawiło się na ich twarzach. — Prawdziwym powodem waszego przybycia jest przyjęcie w swe kręgi nowego księcia Hänedamu, Maevena Carseyana Calacalthiera, ostatniego syna Kalthaine.

Fallande zamarła.

Zdezorientowanie malowało się na twarzach wszystkich obecnych. W przerażającej ciszy wbijali spojrzenia w jadowicie uśmiechającego się Acherone. Mężczyzna natomiast z wyraźną satysfakcją przyglądał się wzburzonej Fallande.

Ten wąż. Ten cholerny wąż! Krzyczała w myślach.

— Z przykrością muszę was poinformować o tym, że jakiś czas temu książę William został zamordowany w swych pałacowych progach — wyznał, nawet nie udając skruchy. — W tychże okolicznościach, kiedy wojna o święty Damen zbliża się wielkimi krokami, nie mogliśmy pozwolić sobie na opłakiwanie. Jako iż Maeven jest ostatnim z rodu Kalthaine, w obliczu Prawa Pięciu obowiązującego na ziemiach Inverlu, władza nad sokolim Hänedamem niepodważalnie zostaje mu oddana. Władcy księstw mają obowiązek złożyć uroczystą przysięgę krwi nowemu księciu. Jeśli raczą odmówić, wtedy osobiście przekonam ich do zmiany decyzji.

Mrożący krew w żyłach ton głosu mężczyzny sprawił, że wszyscy momentalnie zastygli w zupełnym bezruchu. Fallande dostrzegła strach i zwątpienie na twarzach zgromadzonych. Wkrótce potem jednak zrobiło się spore zamieszanie. Ludzie zaczęli spekulować, a ich szepty rozniosły się po sali. Niektórych rozbawiły słowa obrońcy, innych oburzyły. Acherone natomiast ze spokojem wyczekiwał odpowiedniej chwili, aby ponownie zabrać głos.

Wtem Fallande nagle poczuła, jak jej ciało ogarnia chłód. Temperatura w pomieszczeniu gwałtownie się obniżyła. Para wydostała się z ust kobiety. Ciche pękanie lodu sprawiło, że serce zabiło jej głośniej. Ten piętrzył się po ścianach, w całości je pokrywając.

Tłum ucichł.

Fallande przyciągnęła Sansela do siebie, po czym ukryła go za plecami. Wzrok zebranych skupił się na obrońcy, od którego emanowała złowroga siła.

Acherone uniósł dumnie brodę, po czym z upiorną powagą na twarzy powiedział:

— Batalia o święty Damen właśnie się rozpoczęła. Dajcie z siebie wszystko bowiem...

Fallande otworzyła szeroko oczy.

Czerwona poświata wpadła przez okna, których ramy pokrywał lód. Wiatr gwałtownie się zerwał, uderzając o powoli pękające szyby. Wielki księżyc, który dumnie prezentował swoją siłę, zaczął niknąć w ciemnościach. Czerwona mgła wstąpiła na niebo, a głosy?

Zaczęły szeptać w ich głowach.

Kobieta gwałtownie się skrzywiła, kiedy odór potężnej magii uderzył w nią ze zdwojoną siłą. Przerażeni ludzie zaczęli się gwałtownie cofać. Szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w widmo końca, które za wielkimi oknami zawisło na szkarłatnym niebie.

Czerwone słońce pożarło wielką tarczę księżyca i złowrogo zalśniło na tle krwawej mgły.

Ślepe Słońce.

— Wojna ta będzie ostatnią w dziejach Fallharimu — dokończył Acherone.

Nikt nie odważył się poruszyć. Strach i gniew sparaliżowały ich ciała. Fallande nie mogła wyjść z oszołomienia. Mówił prawdę. Tamtego dnia w Deliah...

Acherone mówił prawdę.

Mężczyzna nagle uniósł kieliszek z krwistoczerwonym winem, a na jego twarzy pojawił się złowrogi uśmiech.

— Za ostatnią wielką wojnę o święty Damen — rzekł, skupiając na sobie wzrok zgromadzonych.

Niespodziewanie mrożące krew w żyłach wycie rozbrzmiało po całym zamczysku. Twarze zgromadzonych gwałtownie pobladły. Obrończynią wstrząsnęły dreszcze.

Co to było?

Fallande ogarnął paniczny strach. Serce dudniło jej w piersi, a oddech gwałtownie przyspieszył. Wszyscy byli tak przerażeni, że nie potrafili ruszyć się z miejsc. Kobieta mogła tylko ujrzeć łzy ściekające po ich policzkach. Ciała zaczęły im drżeć, a nogi uginać się pod ich ciężarem. Niektórzy upadli na ziemię, inni w przypływie odwagi próbowali zbiec.

Na darmo.

Fallande wiedziała, że uroczysty bankiet nie miał prawa zakończyć się dobrze, jednak...

To było szaleństwo.

Szaleństwo, wobec którego Fallande była bezradna.

Ryki nabrały na sile. Acherone triumfalnie uśmiechając się do młodej obrończyni z wtórującym mu akompaniamentem w postaci chaotycznych uderzeń złudnie przypominających odgłosy niedźwiedzich łap, dodał:

— I za niezapomniany taniec z krukami.

Acherone śmiejąc się pod nosem, upił łyk wina. Jego wyraz twarzy sprawił, że gniew zastąpił strach.

Fallande zacisnęła dłonie w pięści.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro