Pieśń Dla Kostuchy
Pamiętam... Całe moje życie. Od początku aż do końca. Byłem czternastym plemnikiem, który dotarł do już prawie bezbronnej komórki jajowej. Okazałem się tym zwycięskim. Nie spieszyłem się. Grzecznie czekałem, aż pierwsza trzynastka ułatwi mi robotę. Potem tylko posłusznie połączyłem się z komórką jajową... I powstałem.
Już od tamtego momentu pożałowałem tego, że nie znajdowałem się na początku lub końcu. Że nie zginąłem od razu. Coś w mojej podświadomości mówiło mi, że źle postąpiłem i nigdy nie będę cieszyć się z życia. Zapragnąłem umrzeć już w łonie matki. Ale nie mogłem. Miałem zbyt dobre geny, by oT tak stracić ducha jako zarodek czy płód. Wytrzymałem tak dziewięć miesięcy. Dziewięć ponurych miesięcy przepełnionych bólem powstawania.
A potem wydostałem się na ten zimny, upiorny świat.
Nie płakałem zaraz po porodzie. Wcale nie płakałem. Wszyscy byli tym zaniepokojeni. A ja po prostu zająłem się czymś innym niż bezcelowym zawodzeniem. Po raz pierwszy spostrzegłem ją. W mojej świadomości uformował się obraz Śmierci, Kostuchy. Wyciągnąłem do niej ręce z niemym błaganiem. Spojrzała na mnie z dziwnym błyskiem w tych pustych oczach. Zaraz po tym odwróciła się i poszła w swoją stronę. Z moich ust wydał się potworny krzyk rozpaczy. Chciałem, by mnie przytuliła, wzięła do siebie. Jednak to jeszcze nie był mój czas.
Dorastałem jako ponure niemowlę. Nie uśmiechałem się w ogóle. Nienawidziłem, gdy rodzice na siłę próbowali mnie rozbawiać. To było żałosne. Jedyną radość mogła mi przynieść Śmierć. Przychodziła w snach i śpiewała kołysanki. Miałem wrażenie, że w końcu otuli moją osobę do wiecznego snu, ale zawsze przestawała nucić słodkie dźwięki, gdy już zasypiałem.
Dzieciństwo spędziłem jako samotnik. Nie miałem przyjaciół, choć na naszym osiedlu było dużo dzieci w moim wieku. Stroniłem od nich. Były głupie. Cieszyły się z kolorowego szkiełka czy kamyczka w kształcie serca. To przecież było jedno, wielkie Nic. A gdy już decydowałem się na rozmowę z którymś chłopcem czy dziewczynką, bali się mnie. Mówiłem o poważnych rzeczach i o Kostusze, mojej jedynej, prawdziwej Przyjaciółce. Oni tego nie rozumieli.
Dorośli szybko uznali mnie za nienormalnego. Kazali moim rodzicom przebadać swoje dziecko. Tak więc pierwszą wizytę u psychologa zaliczyłem w wieku sześciu lat. Pani terapeutka była bardzo miłą i cierpliwą kobietą. Pytała o wszystko na spokojnie, nie naciskała, tłumaczyła i chętnie opowiadała na pytania. Ale kiedy powiedziałem jej o Śmierci, natychmiast zbladła i wyszła na chwilę. Wróciła z kartką i trzema czarnymi kredkami. Kazała coś narysować.
Więc narysowałem moją Przyjaciółkę. Na rysunku miała ciemny płacz, kosę i czarne włosy. Oczy także były mroczne, choć radosne, a na twarzy widniał ciepły uśmiech. Powiedziałem, że śpiewa mi przepiękne piosenki. Chciałem jedną nawet zanucić, ale nie mogłem przypomnieć sobie słów.
Po tym wydarzeniu terapeutka powiedziała wyrok. Schizofrenia i urojenia. Ale miałem z tego wyjść. Zaleciła mi, a raczej moim rodzicom, żeby mi podawali, odpowiednie leki i oglądanie wesołych kreskówek. Także wspomniała, żebym spróbował się zaprzyjaźnić z jakimś chłopcem w moim wieku. Podziękowaliśmy i wyszli.
Rodzice bardzo mnie kochali i martwili obecnym stanem. Na przekór starali się pomóc, poświęcając mi dużo miłości, kupując pluszaki oraz coraz to weselsze magazyny, nawet takie dla dziewczynek. Dość szybko zrozumiałem, że to przez znajomość z Kostuchą. Według nich, i pani psycholog, to byłe złe, bardzo dziwne, że słyszę jej głos. Dlatego postanowiłem, iż udam, jakoby już nie istniała. Nie wspominałem więc o Śmierci, a nawet zacząłem się na siłę uśmiechać. Wolałem nie martwić bliskich. A z Nią widywałem się co noc, przepraszając za swoje zachowanie i pytając, kiedy pokaże mi swoje królestwo.
Wszystko zaczęło ''wracać do normy''. Rodzinka z kolorowego obrazka, tak nas postrzegano i tacy staraliśmy się być. Dopóki nie poszedłem do szkoły. W dalszym ciągu byłem aspołeczny, więc nie umiałem znaleźć z nikim wspólnego języka. Chłopcy mnie przezywali, a dziewczynki wyśmiewały. Nauczycielki zdawały się tego nie widzieć bądź po prostu udawały, że nic się nie dzieje. No a ja, jako słabe ogniwo, nie umiałem odpyskować czy się postawić. Biernie wszystko znosiłem, skarżąc się tylko mojej Przyjaciółce. A ona siadała przy mnie i pozwalała kłaść głowę na kolanach oraz bawić długimi, czarnymi włosami. Zawsze były w takim samym nieładzie, ale ja starałem się je jakoś ułożyć. Pozwalała mi na to.
Śmierć towarzyszyła mi zawsze, istniała w moich myślach. Widok jej kojącego uśmiechu bardzo pomagał, gdy po raz kolejny obrywałem kamieniem czy niemiłym słowem. A raz nawet zrobiła coś dla mnie. To było na początku drugiej klasy podstawówki. Już trzeciego dnia pewien chłopak, który nienawidził mojej osoby od czasów piaskownicy, zgotował mi piekło. Wraz z grupką starszaków, w tym z jego bratem, podtopili mnie w szkolnej toalecie. Na ten idiotyczny pomysł wpadli zapewne poprzez oglądanie przygłupich programów w telewizji. To było najbardziej traumatyczne przeżycie w tamtym okresie. Nie dość, że spuścili wodę, to jeszcze jakiś idiota ściągnął moje spodnie i gdzieś wyrzucił. Oczywiście po dzwonku wszyscy uciekli do klas, zostawiając mnie całego mokrego w samej bieliźnie i koszulce. Ale nie płakałem. Nigdy nie płakałem.
Znalazła mnie nowa nauczycielka. To był jej pierwszy dzień pracy tutaj. Pomogła i zadzwoniła po rodziców. Wszyscy kazali powiedzieć mi, kto to zrobił, ale nie mogłem. Po prostu nie mogłem, bo wiedziałem, że zemsta byłaby gorsza. Wyżaliłem się ze wszystkiego Kostusze. A ona zaśpiewała piękną pieśń. Nigdy nic nie mówiła, zawsze nuciła.
Następnego dnia, cała rodzina tego chłopca zginęła w wypadku.
Wiedziałem, że to Ona go sprawiła. Uczyniła ten gest dla mnie. Byłem jednocześnie na nią zły, smutny i wdzięczny. Zmusiłem ją do wysłuchania mojego chaotycznego bełkotu, którego puentą był fakt, że mogła zabrać do swojego królestwa mnie, nie ich. Wtedy jednak Śmierć zaintonowała mi piosenkę o zawiłościach losu i miłości. Długo nie mogłem zrozumieć wersetów odnoszących się do tego trudnego uczucia. Ale uspokoiłem się. I ponownie położyłem na jej kolanach, by zaplatać swoje palce w te przepiękne, czarne włosy.
Całą szkołą poszliśmy na pogrzeb. W kościele nie mogłem się skupić, a na cmentarzu byłem zupełnie rozkojarzony. Czułem się winny za tę, jakby nie patrzeć, tragedię. Następnego dnia nie poszedłem do szkoły. Rozchorowałem się dość poważnie. Obydwoje rodziców musiało iść do pracy, miała zostać przy mnie niania. Spóźniała się. Ale była Śmierć. Usiadła obok i śpiewała piękne piosenki. Zapytałem ją, czy wreszcie weźmie mnie do siebie. Pokręciła tylko głową, po czym zmieniła tematykę utworów na takie o zdrowiu oraz szczęściu.
Wyzdrowiałem za kilka dni. W szkole panował ponury nastrój. Nie wiem dlaczego, ale wtedy bardzo mnie to cieszyło. Wreszcie dano mi spokój. Zrozumiałem, co Kostucha zrobiła. Podarowała mi, przynajmniej chwilowo, wytchnienie. Zacząłem być jej wdzięczny i znów przepraszać za zachowanie. Ona tylko uśmiechała się przyjaźnie, nucąc kolejne ballady.
Śmierć była moją Przyjaciółką, nie odstępowała ani na krok. Wiernie towarzyszyła mojej osobie podczas spowiedzi i pierwszej komunii świętej. Razem ze mną przeżywała wzloty i upadki. Stawała się gościem specjalnym na każdych kolejnych urodzinach. Ale dalej nie pozwalała mi umrzeć. Śpiewała, że to jeszcze nie mój czas. Wierzyłem jej, pociągając smutno nosem. Ona zawsze miała rację, o czym się niejednokrotnie przekonywałem.
Kiedy byłem w czwartej klasie, moi rodzice powiadomili mnie, że będę miał rodzeństwo. To był dla duży szok, sam nie wiem, czy pozytywny, czy negatywny. Bałem się, choć sam nie wiedziałem czego. Dopiero po dłuższym czasie zrozumiałem. To była zazdrość, zazdrość o Kostuchę. Nie chciałem, by nowe dziecko mi ją zabrało. Zamknąłem się w sobie, stałem się na powrót tym, kim byłem kilka lat wcześniej.
W piątej klasie miałem już siostrę. Okropna, ciągle płacząca istota. Zabierała cały czas rodziców dla siebie. Nie przeszkadzało mi to zbytnio. Ja miałem swoją Przyjaciółkę. Nie opuściła mnie, nawet nie myślała o czymś podobnym. Chciałem jej się jakoś odwdzięczyć, ale nie wiedziałem jak. W końcu wymyśliłem idealny prezent. Postanowiłem napisać dla niej piosenkę. A raczej: ''Pieśń dla Kostuchy''. W końcu ona zawsze śpiewała, więc pomyślałem, że bardzo ją to ucieszy.
Miałem piękny plan, ale ciągle nie umiałem ułożyć odpowiednich słów. Płacz małej ciągle przeszkadzał, nie dawał spać po nocach, przez co rzadziej widywałem się ze Śmiercią. Ponownie zaczęło się wyzywanie mnie od dziwaków i znęcanie, ale tym razem nic sobie z tego nie robiłem, a nawet odreagowywałem. Brak mi jednak było obecności Przyjaciółki. Wytrzymałem tak dwa lata.
Wraz ze zmianą szkoły zmieniłem także siebie. Gimnazjum zacząłem jako emo łamany na gotha. Samotnik z wyboru, wiecznie z nosem w czarnym notatniku. Rysujący czaszki, krzyże, kosy i zakrwawione róże. Uchodziłem za fanatyka Diabła. A ja tylko chciałem spotkać się z Nią na dłużej.
Nie wytrzymałem. Pierwszą ranę zrobiłem w walentynki. Dostałem dużo kartek od różnych dziewczyn, ale nie cieszyło mnie to. Wolałbym przeleżeć całą noc na kolanach jedynej Kobiety, którą wielbię. A żyletka mnie nie zawiodła. Pomogła odnaleźć Śmierć. Nie miała wyrzutów, ale była zdziwiona tym, co zrobiłem. Wytłumaczyłem, że po prostu chciałem ją zobaczyć na dłużej. Kostucha zaśpiewała pieśń tłumaczącą, że ma teraz dużo pracy, ale...
Dalej mnie kocha.
Byłem mocno zdziwiony na te słowa. Jeszcze nigdy nie wyznała mi nic podobnego. Nie mogłem uwierzyć w to, co wtedy usłyszałem. Ona tylko się zaśmiała i pozwoliła wtulić. Całą noc leżałem w jej objęciach, plotąc z czarnych włosów niewielkie warkoczyki. Kostucha śpiewała piękne pieśni o miłości, które chłonąłem całym sobą. Ponownie zapytałem, kiedy mnie weźmie do siebie, ale tylko zanuciła, że jeszcze nie czas.
Obudziłem się w szpitalu podpięty do kroplówki. Nade mną stała zapłakana mama i ojciec trzymający małą siostrę. Okazało się, że zemdlałem. Przez chwilę byłem na pograniczu tego świata, całą noc walczyłem o prawo bytu. Wygrałem tę walkę. Bo to jeszcze nie mój czas, Ona nie chce mnie na razie w swoim królestwie.
Po tym wydarzeniu wszystko wróciło do normy. Pozornej. Odzyskałem uwagę rodziców, jednak zaczęły się spory w rodzinie. Ojciec stwierdził, że wraz z mamą mnie zupełnie zaniedbali, pomimo dzidziusia. Matka uważała jednak, że powinienem przyzwyczajać się samodzielnego życia, bo nie będę wiecznie na ich utrzymaniu. Powstała toksyczna sytuacja, w której najbardziej ucierpiał główny jej czynnik, czyli ja.
Nikt nigdy na mnie nie krzyczał, bo byłem wzorowym dzieckiem. Jednak teraz oboje wrzeszczeli o byle błahostkę. Coraz bardziej zamykałem się w sobie, bałem się. Co noc gorliwie prosiłem Śmierć, żeby już mnie stąd zabrała, ale Ona ciągle zaprzeczała i nie chciała tego zrobić. Zacząłem się regularnie ciąć. Z każdą kolejną kreską czułem coraz bliższą obecność Kostuchy, prawie namacalną. Pragnąłem jej, wręcz oszalałem na jej punkcie. Nawet próbowałem się powiesić.
Kolejny raz na kozetce wylądowałem w ferie zimowe w drugiej klasie gimnazjum. Tym razem miałem do czynienia z zupełnie innym psychologiem, mężczyzną. Miał odmienne podejście niż tamta kobieta prawie dziewięć lat temu. Nie był zły czy niemiły, ale mówił dobitnie. Od razu stwierdził u mnie kolejne zaburzenia, depresję i dystymię oraz wzmocnienie schizofrenii wraz z urojeniami.
Wyrok był następujący: pokój bez klamek oraz multum zbędnej chemii. Nie rozumiałem, dlaczego mnie tym faszerowali, byłem zupełnie zdrowy. Wszystko to robiłem tylko dla Śmierci. Ale nie mogłem o niej mówić, bo wylądowałbym w psychiatryku. Nie chciałem tego. Grzecznie poddałem się terapii, udając, że to wszystko mi pomaga. Po prawie trzech latach wedle ogółu byłem wyleczony. Bzdura, bo ja nigdy nie miałem żadnych zaburzeń.
Gdy moja siostra dorosła do wieku sześciu lat, po raz pierwszy przeprowadziłem z nią rozmowę o Kostusze. Młoda chyba nie do końca wiedziała, o co mi chodzi. W przeciwieństwie do mnie zawsze była wesołym i radosnym dzieckiem. Nie znała bólu egzystencji i szaleńczego pragnienia odejścia do grobu. Dla niej końcem świata był fakt, że nie może iść do koleżanki, bo ta jest chora. Młody, głupi umysł. Dlatego dałem jej spokój.
Na studiach poznałem pierwszą w moim życiu kobietę, będącą wśród ogółu żywym przykładem słów ''ósmy cud świata''. Była przepiękną niską blondynką o jasnych oczach i cudnym uśmiechu. Zakochała się we mnie bez pamięci, jednak moje serce przepełniało uczucie do kogoś innego. Nie umiałem jej zbyć, więc biernie pozwalałem na dotrzymywanie towarzystwa. Nie podobała mi się, bo była jawnym przeciwieństwem Śmierci.
Wróciłem do cięcia się. W akademiku dzieliłem pokój z jakimś szalonym imprezowiczem. Prawie co noc gdzieś wychodził, toteż nigdy mnie nie przyłapał z żyletką w dłoni czy paskiem wokół szyi. Podduszałem się. Czasem też przypalałem bądź podtapiałem. Byłem wtedy bliżej Niej, czułem, jak nuci, bym zaprzestał swoich prób, bo one nic mi nie dadzą, jeszcze nie czas. Wiedziałem o tym, ale nie zmieniało to mojego postępowania. To była desperacja.
W końcu blondynka wyznała mi miłość. Miałem przeczucie, że kiedyś to nastąpi. Grzecznie i delikatnie ją odrzuciłem. Jednak ledwo skończyłem mówić, a ona się popłakała. Była niczym fontanna łez. Zaczęła wyzywać mnie od pedałów i kutasiarzów, choć nie gustowałem w chłopcach. Stwierdziła, że nie wiem, co tracę i za kilka miesięcy będą ją błagać, czy mógłbym zostać jej chłopakiem. Ja stwierdziłem sucho, że nie, bo moje serce od zawsze należy do innej. Ją także obrzuciła obelgami. Obraziła Śmierć.
Na następny dzień znaleziono ją martwą w swoim pokoju.
Wtedy zrozumiałem, że nie jestem zwykłym, szarym człowiekiem. Po raz pierwszy w nocy to nie Kostucha śpiewała dla mnie pieśni, ale ja dla niej. Może i mój głos nie brzmiał tak pięknie, jak jej, ale doceniła ten gest. Pozwoliła się przytulić, a nawet złożyła pocałunek na moich ustach. Smakował jak cierpienie, a zarazem ulga. Miał lekki posmak goryczki pomieszany ze słodkością miodu. Był zimny niczym lód i jednocześnie gorący jak ogień. Idealny.
Lecz znów obudziłem się w szpitalu. Znalazł mnie mój współlokator, gdy wrócił z nudnej imprezy. Był trzeźwy i szybko spostrzegł, że coś jest ze mną nie w porządku, a przynajmniej tak mi to potem tłumaczył. Nie wiedziałem ile z tego prawdy, a ile nie, jednak byłem zadowolony. Znów na granicy istnienia, a, jak mówią, do trzech razy sztuka.
Ale trzeci raz nie nastąpił wcale wtedy, kiedy chciałem. Moja Przyjaciółka wyznała mi w śpiewie, że przez jakiś czas jej przy mnie nie będzie, bo musi załatwić prywatne sprawy. Tęsknota z mojej strony była nie do opisania. Bezsenne noce to nic w porównaniu z okropnym bólem i pustką w sercu. Rozstania zawsze są trudne. A ja nie miałem pojęcia, na jak długo się rozstajemy ani dlaczego. Po raz pierwszy w calutkim swoim życiu zapłakałem. Wylałem wiele łez, wszystkie dedykowane właśnie dla Niej. Poczułem ulgę. Tego mi brakowało. Zacząłem żyć na nowo.
Nie zmieniłem się z zachowania, jednak mój światopogląd przeszedł na inny wymiar. Dawniej nie dostrzegałem czyichś problemów i cierpień, teraz widziałem je jak na dłoni. Umiałem pomóc i chętnie pomagałem. Zostałem wolontariuszem, pracowałem dorywczo w schronisku, odwiedzałem chorych w szpitalu. Emanowałem radością i dobrą nadzieją. A w domu brałem żyletki i układałem słowa do mojej pieśni dziękczynnej. Było to trudne, ale nie poddawałem się. Wierzyłem, że mi się to uda.
Rozłąka z moją Przyjaciółką trwała około pięciu lat. Znalazłem w tym czasie dobrze płatną pracę w biurze, oczywiście nie porzucając działań na tle społecznym. Byłem najlepszym pracownikiem, wszyscy lubili ze mną rozmawiać, zwierzać się. Dotrzymywałem tajemnic, dochowywałem sekretów. Udzielałem wiele porad. Jednym, a raczej trzema słowami – taki prywatny psycholog. Mimo to o swoich własnych rozterkach nie mówiłem nikomu. Zaczęliby się mnie bać. A tego nie chciałem. Nie chciałem ponownie zostać uznanym za dziwaka.
W tamtym czasie poznałem też ją. Dziewczynę marzeń. Wysoka, czarnowłosa, o piwnych oczach i smutnym uśmiechu. Przypominała mi moją Przyjaciółkę. Były do siebie bardzo podobne, przez co szybko poczułem dziwne uczucie w stosunku do niej. Mógłbym to porównać do zakochania. Jednak gdzieś na dnie mojej świadomości, dalej widniał obraz Śmierci. Nie chciałem jej zdradzać. W końcu tyle dla mnie zrobiła, że czułbym się okropnie, gdybym nagle pokochał inną.
Nowa kobieta ciągle dawała mi do zrozumienia, że byłaby chętna na inną relację niż tylko koleżeńską. Wielokrotnie miałem wrażenie, że jej ulegnę, ale obraz blizn, otarć i malutkich ranek pomagał zachować wierność Kostusze. Nawet znajomi uważali, że byłaby z nas idealna para, ale ja wiedziałem swoje. Kochałem inną.
I w końcu dane było mi się z nią spotkać. Śmierć odwiedziła mnie w nocy dokładnie ostatniego dnia pracy przed urlopem. Doskonale wiedziała o tamtej dziewczynie, choć dalej nie mam pojęcia skąd. Wzięła mnie w objęcia i pocałowała w czoło. Wyznała w śpiewie, że strasznie tęskniła oraz jest ze mnie bardzo dumna. Nie dałem się otumanić Pokusie, która przybyła do mnie pod postacią czarnowłosej piękności. Wykazałem się wielką wiernością, którą należy nagrodzić.
Calutki dwutygodniowy urlop spędziliśmy razem. Brakowało mi takich chwil. Kostucha nuciła o tragediach na świecie, które musiała oglądać. Zabierała ze sobą obolałe dusze do królestwa wytchnienia. Poprosiłem ją, żeby mi o tym opowiedziała, jak tam jest. Więc zaczęła pieśń, dzięki której dowiedziałem się, że tak właściwie są dwa królestwa. Dla dobrych i złych istnień. Temu pierwszemu przewodzi jedno Bóstwo w trzech osobach, które jest definicją czystego Dobra, Miłosierdzia i Miłości. Tam dostają się zacne dusze na końcu swojego czasu. Nad drugim króluje Szatan, wcielenie Okrucieństwa, Nienawiści i Fałszu. Tam trafiają wszyscy, którzy nie szanowali siebie i innych, szerzyli niewdzięczne przymioty na świecie.
A Śmierć była tylko przewoźnikiem do obu tych krain. Nie istniało coś takiego jak Pałac Kostuchy, w którym to ona panowała i w którego istnienie wierzyłem od pierwszego spotkania z nią. Zrozumiałem, że gdy umrę, już nigdy jej nie zobaczę. Moje serce prawie pękło na pół, a z oczu polały się łzy, drugi raz w życiu. Już wiedziałem, dlaczego nie chciała mnie zabrać. Bo to by oznaczało wieczną rozłąkę, a nie połączenie, jak sądziłem.
Już nie chciałem umierać, chciałem istnieć na skraju życia i śmierci.
Każdy kolejny dzień był przepełniony jeszcze silniejszym niż dotychczas bólem. Znów się zmieniłem. Nie wiedziałem, co to radość. Zacząłem ponownie chodzić do kościoła i zgłębiać nauki religijne, które przerwałem zaraz po przyjęciu pierwszej komunii. Wtedy byłem chyba zbyt zaślepiony wizją Kostuchy, by uświadomić sobie, że jest coś takiego jak Niebo oraz Piekło. Nie chciałem znaleźć się ani tam, ani tam. Marzyłem, by po wiek wieków móc istnieć obok Śmierci.
Gorliwie modliłem się o to do Boga Najwyższego, choć ta prośba musiała być z pewnością bardzo dziwna i nie na miejscu. Wierzyłem, że Dobry Stwórca mnie wysłucha, miałem ogromną nadzieję, że jest dla mnie szansa. Nigdy mi nie odpowiedział, ale coś w świadomości podpowiadało mi, że wszystko będzie dobrze, a modlitwa została pozytywnie rozpatrzona.
Moje starania trwały prawie pół wieku. W tamtym czasie jeszcze więcej rozmawiałem ze swoją Przyjaciółką. Kochałem ją, a ona mnie. Pewnego ponurego dnia, oświadczyła mi, że wreszcie przyszedł na mnie czas. Miałem wtedy coś koło osiemdziesięciu lat.
Nigdy z nikim się nie związałem, byłem starym kawalerem. Znajomych miałem niewielu, ale i tak nie utrzymywaliśmy kontaktu. Moich rodziców i siostrę Kostucha zabrała do Królestwa Niebieskiego, gdy miałem niecałe sześć dziesiątek na karku. Zginęli w wypadku, który i tak nieuchronnie by nastąpił. Nie miałem jej tego za złe. Wiedziałem, że my wszyscy kiedyś przeminiemy. Również i ja.
Nikt mnie nie odwiedzał, gdy poszedłem na emeryturę. Uważali mnie za dziwaka, bo przestałem się kryć, że widzę Śmierć. Często rozmawiałem z nią w parku. Lubiła się śmiać, gdy jakiś pies na nią warczał. Zwierzęta mają to do siebie, że wyczuwają więcej niż ludzie. Mieliśmy naszą ukochaną ławeczkę, gdzie siadaliśmy obok siebie i po prostu patrzyliśmy na dzieci. Moja jedyna Przyjaciółka mówiła mi, jak, kiedy i gdzie poszczególne z nich zginie. Jeden przez palenie papierosów, inny w wypadku samolotowym, a ta najcichsza dziewczyna z piaskownicy miała popełnić samobójstwo jako nastolatka.
Nie przerażała mnie ta wiedza. Kochałem Śmierć, ufałem jej. W rzeczywistości nie była ona Złem. Choć wyglądała ponuro, przez co wszyscy się jej bali, to tak naprawdę była istotą z pogranicza Nieba i Piekła. Przecież to dzięki niej u Boga Najwyższego zasiadają ci wszyscy święci, błogosławieni i zwykli ludzie. Ziemia musi być oczyszczana z istnień, by nie została przeludniona. Rozumiałem to.
Dlatego, gdy zanuciła mi, że już na mnie czas, poddałem się jej. Pogodziłem się z tym, że nigdy nie będziemy razem. Otworzyłem ramiona, gotów na odejście, gdy coś sobie przypomniałem. Moja niedokończona pieśń... Już miałem poprosić Kostuchę, żeby dała mi sekundkę na przyniesienie kartki, ale było za późno. Miała się nigdy nie dowiedzieć o tym wyrazie wdzięczności i uczucia z mojej strony. Niestety.
Śmierć przytuliła mnie, jak za dawnych, dobrych lat i pocałowała po kolei: w czoło, powieki, usta i serce. Zaraz też zanuciła najsłodszą melodię na świecie, a ja osunąłem się w nicość. Straciłem zmysły i odszedłem z tego świata. Po chwili bytu w niebycie otworzyłem oczy. Nie wiem, ile trwałem w tym stanie, czy wieki, czy może jedną sekundę... Tu nie było czasu. Ale była Ona.
Gdzie jesteśmy? Spytałem.
W Pustce. W Niebycie. W Nicości. W Miłości. Tak brzmiała jej odpowiedź, którą powiedziała wyraźnym głosem. Po raz pierwszy nie śpiewała.
I zrozumiałem. Moja prośba została wysłuchana. Zawieszono mnie między Ziemią, Niebem a Piekłem. Istniałem teraz w wymiarze, który nie istniał. Żyłem, ale byłem martwy. Byłem, choć mnie nie było. Jednak mogłem ją dotknąć. Pocałować. Przytulić.
Zaśpiewać.
Z moich ust poleciały pierwsze słowa. To Pieśń. Śpiewałem jej o moim uczuciu do niej. A właściwie o moim życiu. Cały mój byt na Ziemi był dla niej hołdem. Moje istnienie, osoba i czyny były Pieśnią dla Kostuchy. Dopiero teraz przejrzałem na oczy i to odkryłem.
Od tamtej pory już zawsze stoimy obok siebie. Uzupełniamy się. Jesteśmy Jednością. Ona jest mną, a ja jestem nią. Choć z pozoru może się wydawać, że nasz związek nie ma prawa i racji bytu, my jednak wiemy lepiej. W końcu Śmierć i Życie to najlepsze połączenie.
A nazywam się właśnie Życie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro