Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10.

— Wstawaj, śpiąca królewno — dobiegało zza drzwi.

Bluszcz przetarła oczy. Bynajmniej nie dlatego, że spała — co to, to nie, w końcu dochodziła ósma, a nawykła do porannej pracy; obudziła się przed świtem. Od tego czasu jednak zawzięcie dziergała nowy projekt, toteż oczy zdążyły się już zmęczyć widokiem kolejnych oczek, umykających zbyt szybko, by dobrze się na to patrzyło. Kto wie, może od tego dziergania dziewczyna miała omamy słuchowe i tylko wydawało jej się, że słyszała ten głos. Wróciła do wrabiania wzoru w tułów swetra.

— Jeśli myślisz, że M. cię pocałuje, żebyś obudziła się ze stuletniego snu, to możesz sobie tylko pomarzyć — dodała jeszcze Silvana. Mówiła teraz prosto do dziurki od klucza, tak że słychać ją było głośno i wyraźnie. — Nie chcę cię zobaczyć nago, ale wchodzę za pięć sekund. — Zaczęła odliczać.

Kiedy była przy dwójce, Bluszcz otworzyła drzwi gwałtownym szarpnięciem. Przypuszczała, że to tylko czcze groźby, w końcu przed pójściem spać zamknęła drzwi na klucz. Chociaż kto wie, Silvana wyglądała na taką, która potrafiłaby wywalić je z zawiasów tylko po to, żeby postawić na swoim. Na widok dziewczyny skrzywiła się teatralnie.

— Bardziej pretensjonalnych ciuchów nie było?

Bluszcz spojrzała w dół. Miała na sobie ulubiony zestaw — jasnobeżowy półgolf ze wzorem warkoczy oplatających ją jak żywe pnącza, do tego jasną, kwiecistą spódnicę sięgającą do połowy łydki i wściekle zielone rajstopy. Idealne połączenie na powitanie wiosny — brakowało tylko wyszperanych na wyprzedaży, jasnych glanów.

Najchętniej zamknęłaby Silvanie drzwi przed nosem; i właśnie to postanowiła zrobić. Kobieta okazała się jednak zbyt szybka. Wsunęła pokryty stalowym okuciem czubek buta za próg i nawet się nie skrzywiła, gdy Bluszcz ścisnęła jej stopę. Nonszalancko oparła się całą dłonią o drewno, a kiedy pchnęła, dziewczyna zatoczyła się do tyłu, niemal nadeptując na ogon Bogu ducha winnemu Murkowi. Kot znów z niezadowoleniem prychnął i zajął swoje już stałe miejsce pod łóżkiem.

Bluszcz mieszkała w tym dziwacznym domu nieopodal Sarajewa już od ponad tygodnia i zdążyła porzucić nadzieję, że się tu kiedykolwiek zadomowi. Jej kot bał się wychylić nosa z pokoju. Silvana posyłała jej pogardliwe spojrzenia i gdzie się tylko dało, okazywała swoją dominację. Tadenus, jak prawdziwy pies, wszędzie się wciskał, wkurzając ją niemożebnie, bo nie pozwalał zachować nawet resztek prywatności. Co gorsza, nawet gdy się na niego wściekała, uśmiechał się i mentalnie merdał ogonem, przez co nie potrafiła go wyprosić. A M.? M. schodził jej z drogi, a kiedy nie było to możliwe, traktował ją jak powietrze. Już z dwojga złego wolałaby Silvanę. Na razie tylko Babunia zachowywała się wobec nowej mieszkanki życzliwie, Yowie, Garou, chudy mężczyzna i Rżana, jak nazywała się cicha, wielkooka dziewczyna, którą Bluszcz widziała raptem parę razy, zachowali neutralność.

— I kto to mówi — warknęła teraz Bluszcz, odsuwając się pod ścianę. Poczuła, jak między jej palcami przeskakiwały iskry i przyjęła postawę bojową. A przynajmniej tak jej się zdawało.

— Och. — Silvana zamrugała, wyraźnie zaskoczona. Chwilę później parsknęła śmiechem i Bluszcz uświadomiła sobie, że te okrągłe, niby wypełnione szokiem oczy to tylko doskonała gra aktorska. — Nasz szczeniaczek potrafi gryźć. Słodziaczek.

— Już? Wyplułaś poranną dawkę jadu? — Bluszcz czuła się głupio za każdym razem, gdy między nią i Silvaną dochodziło do spięć. W końcu to tamta była tu pierwsza, na dodatek miała kilka setek lat więcej na karku, i Bluszcz jako gość nie chciała atakować pierwotnych mieszkańcow osobliwej farmy. Teraz jednak czara goryczy się przelała, to Silvana przyszła na jej terytorium, do pokoju przydzielonego jej przez M., który najwyraźniej tu dowodził. — Jeśli ci przeszkadzam, możesz mnie omijać, dokładnie tak samo, jak robi to facet, w którym się podkochujesz.

Silvana spąsowiała, a więc Bluszcz trafiła celnie. Uśmiechnęła się i znacząco poruszyła brwiami. Zawsze była dobrym obserwatorem, nic więc dziwnego, że nie potrzebowała wiele czasu, by zorientować się, że kobieta wodzi za M. maślanym wzrokiem. I że ten ma to w głębokim poważaniu.

W końcu Silvana wyrwała się ze stuporu. Wyglądała, jakby zamierzała cisnąć w Bluszcz czymś ciężkim, więc ta okrążyła łóżko, by mieć się za czym schować. Ot tak, na wszelki wypadek.

— Relacje moje i M. to nie twoja sprawa — wycedziła. — Myślisz, że masz prawo mnie oceniać, przybłędo?

— Sorry, ale to ty dzwonisz — wymamrotała Bluszcz. Widząc, że jej rozmówczyni patrzy, jakby nie miała pojęcia, o co chodzi, postanowiła wyjaśnić. — To taki znany mem... Ech, nieważne. — Przebywając tu od ponad tygodnia, zdążyła się już zorientować, że w domu nie było Wi-Fi ani komputera, jedynie samotny telewizor w pokoju dziennym, choć i on przez większość czasu pozostawał wyłączony. — To ty do mnie przyszłaś, więc teraz na mnie nie narzekaj.

— Z własnej woli omijałabym cię szerokim łukiem — warknęła Silvana. — Ale M. miał inne plany. Mam cię szkolić.

Bluszcz wybuchnęła śmiechem; brzmiało to jak dobry żart. Po poważnych oczach Azjatki zorientowała się jednak, że ta mówiła zupełnie serio.

— Nie ma mowy. Nie będę się od ciebie uczyć. Nie cierpisz mnie. Jeszcze mi zaszkodzisz.

To byłoby gorsze niż lekcje matematyki ze znienawidzoną nauczycielką — pomyślała Bluszcz. Nie powiedziała jednak tego na głos. Biorąc pod uwagę, jak starzy byli tutejsi mieszkańcy i jak stara musiała być Silvana, możliwe, że nawet nie chodziła do szkoły, mogła więc nie znać typowych problemów współczesnych uczniów.

— Posłuchaj, kociaczku — kobieta zaakcentowała pogardliwy zwrot, żeby Bluszcz nie miała wątpliwości, kto tu rozdawał karty — gdyby to ode mnie zależało, nigdy bym się na to nie zgodziła. Ale skoro M. widzi sens, żeby cię szkolić, i żebym ja to robiła, to on z pewnością jest. Poza tym — zawiesiła głos, spoglądając na kota, który prychnął niechętnie — chyba nie myślisz, że zawsze będziemy stawać w twojej obronie. Szuka cię Fundacja. Kto wie, może kiedyś trafisz do lasu i będziesz musiała zmierzyć się z tym, co tam znajdziesz? Chyba nie sądzisz, że zawołasz mamusię, a ta przybiegnie na ratunek, jak w przedszkolu?

Wspomnienie o mamusi podziałało na Bluszcz jak cios w splot słoneczny. Do tej pory starała się nie roztrząsać własnego sieroctwa i nie dramatyzowała z jego powodu. Ot, było jak było, nie mogła tego zmienić i nadmierne reakcje na docinki dzieciaków w szkole, gdy nie miała kogo przyprowadzić na dzień matki, w niczym nie pomagały. Ale teraz, gdy dowiedziała się, że był ktoś, kto jej matkę znał, może nawet kochał i szanował, myślała o niej zdecydowanie częściej. I zaczęło boleć ją, że tak wiele wspólnych spraw ją ominęło, nawet jeśli chodziło tylko o głupie wołanie "mamusiu!" w sytuacji zagrożenia.

Jej rozmówczyni chyba pojęła swoją wpadkę, bo twarde spojrzenie nieco zmiękło.

— M. chce po prostu, żebyś była bezpieczna — powiedziała cicho. — Uważa, że jest za nas odpowiedzialny.

Nagła zmiana tonu nie zwiodła Bluszcz, dziewczyna nie łudziła się, że ona i Silvana nagle zostaną przyjaciółkami. Zebrała w sobie wszystkie pokłady chłodu, jakie zdołała zgromadzić i włożyła je w kolejne wypowiedziane zdanie.

— Wolałabym, żeby szkolił mnie ktoś inny — przyznała z rozbrajającą szczerością. — Babunia, Tadenus, w ostateczności Garou albo Yowie. — Już z dwojga złego wolałaby jakiegoś leśnego potwora. Albo przydrożny kamień. Nie zamierzała jednak mówić tego głośno, by jeszcze nie zaostrzać sytuacji. Nie poznała jeszcze możliwości Silvany, ale zważywszy na jej wiek i to, że nadal żyła, Bluszcz wątpiła, czy zwyciężyłaby z nią w bezpośredniej konfrontacji.

— Cukiereczku, to, co ty byś wolała, nikogo nie interesuje. O ile nie zmieniasz się w wilkołaka, ogromną małpę albo inną bestię, szkolenie przeprowadzone przez pozostałych będzie dla ciebie bezużyteczne. Tylko ja tutaj władam magią gromu.

Bluszcz westchnęła, zdając sobie sprawę, że cokolwiek by teraz powiedziała, i tak nie zmieni to decyzji M. Już ją podjął i tego akurat nie miała mu za złe. Było jej jednak przykro, że jej o tym nie poinformował. Wolałaby wiedzieć wcześniej, może by się na to przygotowała, a może nie, ale przynajmniej czułaby się wdrożona w decyzyjny proces. Wszyscy tutaj przekonywali ją, że M. to nie dyktator, tylko dobry lider, a mimo to tym razem zachował się jak typowy męski uzurpator.

Dziewczyna przez lata przebywała w machinie pieczy zastępczej i cały czas ktoś podejmował za nią decyzje. Z reguły były one omawiane i przyklepywane poza jej udziałem, narzucane tak jak teraz. Kiedy wyprowadziła się z domu dziecka, wydawało jej się, że już nikt nigdy nie będzie tego za nią robił, że oto zaczęła sama o sobie stanowić. I co? Minął zaledwie rok od tamtej chwili, a ona znowu znajdowała się w punkcie wyjścia. I bynajmniej jej się to nie podobało.

— Później z nim porozmawiam — wymamrotała. Odkąd tu była, nie miała okazji zajrzeć do pokoju M., bo i jej tam nie zaprosił, ale dziś zamierzała wbić tam z buta, bez zaproszenia, bez pardonu i bez pojęcia, co właściwie powinna powiedzieć. Jak Silvana.

Ale to mogło poczekać. Po pierwsze, nie chciała jej dać satysfakcji, że stchórzyła przed treningiem. Po drugie, tak właściwie to była ciekawa własnej mocy. Jak to temat tabu, tajemnicze iskierki w palcach kusiły jak wsuwanie rąk w majtki, gdy miała trzynaście lat i odwracała się do ściany, by koleżanka z pokoju nie przyłapała jej na masturbacji. Ot, jeszcze jeden sposób na odkrywanie własnego ciała.

Poszła więc za Silvaną, choć nie bez wewnętrznych oporów. Po drodze złapała glany i ramoneskę. Z ociąganiem mijała jasny korytarz. Otaczały ją otynkowane na biało ściany, pod stopami rozciągał się parkiet z naturalnych klepek, powycieranych tu i ówdzie przez lata użytkowania. Ot, nic nadzwyczajnego, żadnego przepychu, żadnych kamiennych korytarzy, żadnych lochów. To zdecydowanie nie był zamek z książek fantasy, jakie zdarzyło jej się czytać na przełomie gimnazjum i liceum.

Zeszły po schodach, pokonały korytarz i znalazły się na zewnątrz, ale Silvana się nie zatrzymała. Parła do przodu, nie oglądając się nawet, czy Bluszcz idzie za nią. Dziewczyna zadrżała, kiedy weszły między drzewa, wyczuwając napięcie, przypominające szargane wiatrem babie lato. Czuła, że mogłaby z tym napięciem coś zrobić, że może zdołałaby je pochwycić i utkać coś ładniejszego — ale pojęcia nie miała, jak to zrobić.

Na szczęście nie szły do lasu, lecz stanęły na skraju dzikiej łąki. Latem musiała wyglądać pięknie, ale teraz, kiedy zima niechętnie ustępowała miejsca wiośnie, na wpół przegniłe badyle przyciśnięte do ziemi prezentowały swą żałosność w pełnej krasie i żaliły się, że nikt o nie nie dbał, nikt ich nie kosił. Wokół, niczym starożytna kolumnada, trwały niewzruszone drzewa. Bluszcz zastanawiała się, czy ktoś celowo zasadził je w równiutki okrąg, w odstępach, które na pierwszy rzut oka wydawały się równiutkie jak od linijki. Tę właśnie polanę wybrała Silvana na ich trening.

Zaatakowała niespodziewanie. W jednej chwili młodsza z kobiet rozglądała się po nowej dla niej scenerii, w kolejnej — prężyła się w powietrzu, czując prąd szarpiący całym jej ciałem. Było dokładnie jak wtedy, gdy nieopatrznie dotknęła uszkodzonych lampek choinkowych, które przed świętami sprawdzała jej opiekunka zastępcza, tylko z tysiąc razy gorzej. Wszystkie mięśnie Bluszcz stężały w wysiłku, który do niczego nie prowadził. Nie potrafiła wyprostować ręki, wierzgnąć nogą, nawet nabrać oddechu, bo klatka piersiowa zaciskała się, trzymana niewidzialną siłą.

Kiedy wreszcie Silvana przerwała atak, Bluszcz poczuła upadek z kilkudziesięciu centymetrów, jakby wypadła z lecącego samolotu. Gruchnęła o mokrą ziemię, lądując na kolanach i dłoniach. Tylko cudem nie wpadła twarzą w przegniłą trawę. Pochyliwszy głowę, widziała umazane błotem czubki jasnych butów i czuła, jak wilgoć przesączała się przez jej ukochaną spódnicę. Włosy dotykały podłoża, ale ból, choć stopniowo mijał, nie dawał jej o tym myśleć.

— Lekcja pierwsza: nie dać się zaskoczyć przeciwnikowi — powiedziała Silvana z obojętną miną. W dłoni trzymała sztylet, którym niedbale zdrapywała resztkę lakieru z paznokci. Wyglądał na srebrny.

— Nie powinnyśmy zacząć od jakiejś nudnej teorii? — wymamrotała Bluszcz, usiłując podnieść się z kolan. To nie był jeszcze jej czas, opadła na nie znowu, a w spódnicę i rajstopy wsiąkło jeszcze więcej wilgoci. — No wiesz, ty mi dajesz kilka opasłych tomiszczy, każesz przeczytać to w jeden wieczór, a potem robisz z tego kurewsko trudny test.

Grała na zwłokę. Bała się kolejnego ataku, dlatego starała się odwrócić uwagę Silvany w nadziei, że tej nie przyjdzie do głowy, by go zadać. Nie wiedziała, czy się udało, czy po prostu kobieta nie miała takiego zamiaru — wystarczyło jej, że kolejna fala bólu nie nadchodziła.

— To jest ciekawsze. — Silvana uśmiechnęła się jak psychopatka. To nie wróżyło dobrze dalszemu treningowi. — Chciałam ci tylko coś uświadomić.

Bluszcz stanęła w miarę prosto. Wiał wiatr i spódnica łopotała jej wokół nóg, przyklejając się tam, gdzie przemókł zarówno kwiecisty materiał, jak i rajstopy. Było jej zimno, ale to i tak nic w porównaniu z nieprzyjemnym uczuciem, które, choć trwało tylko kilka sekund, wciąż przebrzmiewało echem w układzie nerwowym. Zrobiłaby wszystko, by drugi raz nie poczuć czegoś takiego — nawet słuchałaby Silvany.

— Co takiego?

— Że choć posiadasz więcej mocy gromu ode mnie, to mogę cię skrzywdzić. Biję cię na głowę doświadczeniem.

To zaskoczyło Bluszcz. Nie, nie o doświadczenie chodziło, bo w tę akurat część nie wątpiła, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że mogłaby być w czymś lepsza od Silvany. W każdym razie w czymś związanym z magią, bo w surfowaniu po Internecie biła ją na głowę. A teraz ta otwarcie to przyznała.

Kobieta schowała sztylet do pochwy na pasku i nieznacznie poruszyła palcami. Tym razem Bluszcz wyłapała tę subtelną zmianę i zareagowała błyskawicznie. Zadziałał instynkt, nie głowa. Nim jeszcze właściwa myśl dotarła do jej mózgu i została przetworzona, dłoń dziewczyny zatańczyła w powietrzu, a wokół niej powstało coś na kształt półprzezroczystej, lśniącej na intensywny fiolet tarczy. Kiedy atak Silvany się z nią zderzył, fiolet zamigotał, a Bluszcz poczuła nieprzyjemne ukłucie gdzieś w głębi czaszki. Jednak w porównaniu z tym, co zafundował jej poprzedni atak, to była tylko drobna niedogodność.

— Lekcja pierwsza zaliczona. — Silvana uśmiechnęła się, tym razem z zadowoleniem. — Czas na nudną teorię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro