ROZDZIAŁ II: Dziwne odwiedziny
Późne popołudnie hojnie obdarowywało przyjemnym ciepłem, gdy karawana wraz z Lejlą na pokładzie z wolna zbliżała się do gospodarstwa Ozirów. Przekroczenie bramy wewnętrznego muru Watenfel nie sprawiło im problemów – nikt tam nie zwracał uwagi na zwykłych farmerów. Niebezpiecznie zrobiło się dopiero przy Sznurze, gdzie jeden ze strażników ubzdurał sobie skrupulatną kontrolę. Wojskowi, kompletnie niewrażliwi na inwektywy rzucane przez poirytowanych kupców, sprawdzali każdy większy tobół, beczkę czy skrzynię. Ewidentnie czegoś szukali – a raczej kogoś, sądząc po obranej strategii kontroli. Lejla powoli utwierdzała się w przekonaniu, że to właśnie ona jest tym kimś. Ludzie przed i za wozem Emira zaczynali nerwowo wymachiwać kułakami na strażników, brakowało tylko iskry... Czarodziejka postanowiła nieco podsycić ten płomień. Gniew wzbudzał astrę do drgań, a czerwień lgnęła do błękitnej aury jak rój pszczół do miodu. Lejla ściągnęła do siebie więcej ładu, wyrywając resztki opanowania z podpalonych szkarłatem umysłów. Nie wiadomo kto pierwszy wziął kamień, nieistotne. W ślad za kawałkiem bruku, który odbił się od Kruczego hełmu, poleciały zepsute ziemniaki, pomidory, a nawet główki kapusty. Strażnicy skupili się na pacyfikacji najbardziej rozsierdzonych prowodyrów. Resztę, w tym wóz Ozirów, siłą rzeczy przepuścili i niebawem cała trójka wlokła się po jednym z bocznych traktów prowadzących dalej na północ.
Podczas całej podróży Eliot zalewał Lejlę wymyślnymi historyjkami o magicznym przyjacielu, a ona... No cóż... nie kazała mu przestać bujać w obłokach, jak to robił jego ojciec, przez co chłopczyk ochoczo wyrzucał z siebie nagromadzone opowieści. Nieprzerwana paplanina piskliwego głosu znużyłaby każdego, w przypadku czarodziejki nie było inaczej, jednak pasja, z jaką Eliot opisywał tajemniczego duszka, wygrywała z przemożnym pragnieniem ciszy i spokoju.
Mogła albo słuchać dalej, albo wywalczyć sobie przerwę własnym głosem.
– Jeżeli dobrze zrozumiałam, to Aria przybiera postać świetlistej chmurki, która towarzyszy ci od dziecka i tylko ty ją widzisz i słyszysz, tak? – podjęła, zachowując pełną powagę.
– Tak – chłopczyk potwierdził ucieszony z okazanego zainteresowania i usiadł czarodziejce na kolanach. – Ale nie jest wymyślona! – zaznaczył stanowczo.
– Nic takiego przecież nie powiedziałam – zarzekła się, ukrywając uśmiech przed badawczym wzrokiem Eliota. – A gdzie teraz jest Aria?
– Ze mną, cały czas. Słyszy to, co ja, a ja słyszę jej głos w głowie – Postukał palcem w skroń. – Czasami mówi zagadkami, których nie rozumiem albo każe robić dziwne rzeczy.
– Co na przykład? – zapytała nieco zaniepokojona; chłopiec mógł być chory albo lekko pomieszany w umyśle.
– Kiedyś Aria kazała mi chodzić po polu i dotykać kłosów, innym razem poprosiła, żebym przytulił wszystkie drzewa owocowe. Twierdzi, że to je ochroni. – Wzruszył ramionami.
Lejla odetchnęła z ulgą. Czynności nie wydawały się zbyt groźne. Przypominały raczej zabawę ze spersonifikowaną wyobraźnią w roli towarzysza zabaw.
– A teraz Aria coś do ciebie mówi?
Eliot znieruchomiał i zaczął bezdźwięcznie ruszać ustami.
– Powiedziała „Cześć" – wypalił nagle, jakby ktoś go włączył.
– O! Jak miło. Cześć Aria! – Lejla pomachała bliżej nieokreślonemu bytowi, próbując wczuć się w rolę.
– Aria twierdzi, że to było do Angaraxa, a nie do panienki – upomniał ją Eliot.
Czarodziejce przeszły ciarki po plecach. Cała sytuacja zrobiła się upiorna.
– Pogubiłam się... – pokręciła głową. – A kim jest Angarax?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Aria powiedziała, że to panienki przyjaciel, ale jeszcze panienka nie zna. Jest podobny do niej.
– No to teraz oboje mamy swoich strażników. – Uszczypnęła Eliota w nosek. Nie chciała brnąć w to dalej.
– Już prawie jesteśmy na miejscu – zawołał Emir z miejsca woźnicy.
Zza porośniętego rzadkim grądem pagórka, wyłoniła się chata i stodoła, do której przylegały karłowate drzewka owocowe oddzielone miedzą od łanów złocistego zboża. Z ceglanego komina z wolna unosił się pióropusz dymu, roznosząc po okolicy zapach cebuli, czosnku tymianku i pieczonego boczku. Otmar Ozir ewidentnie nie próżnowała w kuchni, a na samą myśl o posiłku Emirowi zawarczało z kiszek. Cmoknął kilkukrotnie i lekko szarpnął za lejce. Zwierzęta przyspieszyły.
Minąwszy ogrodzenie, dostrzegł trzy konie ustawione rzędem przy poidle – nie należały do niego. Niedaleko zaparkowano niewielką karocę z hebanową kabiną przypiętą pasami do skromniejszego, acz solidnego podwozia. Obecność obcych na terenie gospodarstwa nigdy nie wróżyła nic dobrego.
Lejla poczuła zryw i wychyliła się z krytego powozu.
– Coś się stało?
– Mamy niezapowiedzianych gości – odpowiedział Ozir, wskazując na kare ogiery.
Czarodziejka rozpoznała emblematy Białych Kruków wymalowane na krótkich kropierzach. Myśli zrodziły korowód pytań: czyżby już jej szukali?, co zrobią z Ozirami?, czy z Selektą wszystko w porządku?... Nie wiedziała czy uciekać, czy dalej udawać. Eliot uważnie się w nią wpatrywał, a dzieci potrafią dostrzec niepokój u dorosłych.
– Co się stało, panienko Lejlo?
– Nic, Eliot – wymusiła aksamitny uśmiech – po prostu tęsknie za domem, a wasz, skąpany w pysznych zapachach, przywołuje wspomnienia – pogłaskała chłopca po głowie.
Powóz stanął. Emir zeskoczył na grząską ziemię przed gankiem i nerwowym krokiem ruszył w stronę drzwi. Cisza w sieni wtłoczyła mu do głowy paskudną wizję. Pochwycił kostur zmarłej matki oparty o drewnianą balustradę i pewnie zakleszczył dłonie na grubym drągu.
Skrzydło u wejścia do chaty rozwarło się gwałtownie. Otmar stanęła w progu i otaksowała męża wzrokiem.
– A ty czemu się tak z tą lagą skradasz?
Na widok żony całej i zdrowej, kamień spadł Ozirowi z serca. Dopadł do Otmar, chwycił w ramiona i pocałował jak rycerz wybrankę serca po długiej rozłące.
– Stęskniłem się. – Przesunął wolną rękę na pośladek gospodyni.
Kobieta pokraśniała zakłopotana.
– I dlatego chciałeś mnie kijem zatłuc? – Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie.
Emir dopiero teraz odstawił sękaty kostur matki i w mgnieniu oka znalazł idealne miejsce dla uwolnionej dłoni, ale Otmar raźno przerwała tęskne obłapianie swoich wdzięków.
– Zachowuj się... Mamy ważnych gości – upomniała go stanowczym szeptem i dała znak, żeby spojrzał jej za plecy.
W głębi pomieszczenia, przy wyjściu na poletko pszenicy stał piechur w skórzanej zbroi z klamrami barwionymi na biało.
Emir stropił się wyraźnie.
– Czego oni tu chcą? – spytał przygaszonym głosem.
– Eskortują lady Galat.
Mężczyzna zbladł, a potem poczerwieniał.
– Chcesz mi powiedzieć, że siostra namiestnika jest tutaj? Na miłość Matki! Na naszej farmie!? – wykrzyczał.
Strażnik wyjrzał na ganek.
– Spokojnie. To mój mąż wrócił z miasta! Tak – syknęła do Emira i zakryła mu usta. – Nie krzycz, a już na pewno nie paraduj po domu z badylem w łapach.
Z wnętrza krytego plandeką powozu wyskoczył Eliot – celowo trafił w największe błoto, które zdążył sobie upatrzyć. Za nim wyszła Lejla i omiotła wzrokiem okolicę. Zapachy zwierząt i obornika wdzierały się w nienawykłe do tego nozdrza, jednak musiała przyznać, że jak na wiejskie warunki w obejściu panował schludny ład.
Otmar zmierzyła czarodziejkę wzrokiem, a potem rzuciła Emirowi karcące spojrzenia, biorąc się zaczepnie pod boki.
– A to, co za lalunia?
Ozir bezzwłocznie przystąpił do tłumaczeń:
– Panienka Lejla Winter, kochanie, podróżuje do Dannanhal.
– I? – ponagliła gospodyni.
– Ona i jej towarzysz uratowali nas przed motłochem na rynku. Znów ktoś zobaczył czary w zwykłej, dobrze uprawianej ziemi. Szaleństwo, mówię ci Otmar... – złapał się za głowę. Na samo wspomnienie tamtych wydarzeń ciarki przeszły mu po spracowanych plecach. – Zaproponowałem panience nocleg po drodze nad morze i posiłek w ramach wdzięczności. Jeśli nie masz nic przeciwko, kochanie.
Wyraz twarzy Ozirowej nieco złagodniał.
– W takim razie jest mile widzenia. – Jeszcze raz wymierzyła czarodziejce taksujące spojrzenie opatrzone sporą dozą zdrowej kobiecej nieufności.
Lejla nawet w zgrzebnym szarym kubraku prezentowała się pięknie, więc Otmar, zwykła wiejska baba w znoszonym gieźle i prostej zapasce, zwyczajnie jej zazdrościła. Gospodyni odruchowo poprawiła chustę na włosach i fartuch na piersiach.
– Zapraszamy. Jedzenia starczy dla wszystkich.
– Mamusia!!! – Eliot podbiegł do matki i wtulił się w poły tkaniny. Pachniała kuchnią i to był najpiękniejszy zapach na świecie.
– Ktoś tu się stęsknił, co? – Pocałowała synka w czoło. – Wejdźcie do środka. Zapraszam, panienko Lejlo – zachęciła czarodziejkę, już bardziej serdecznym tonem. – Uprzedzam tylko, że mamy namiestniczkę w gościnie, żeby się panienka nie zlękła zbrojnych.
Lejla odwdzięczyła się Otmar równie miłym uśmiechem, choć w głowie zagotowało się jej od scenariuszy i wątpliwości. Obecność Kruków mocno niepokoiła, na dodatek jeszcze Mavis: wyniosła, arogancka Kobra, która potrafiła zbałamucić człowieka jednym syknięciem. Tu, pośród pospolitych farmerów. Coś się święciło. Sporo słyszała o rodzeństwie Galatów, niewiele w tym było dobrego.
– Będzie, co będzie, na końcu i tak zawsze jest symetria – westchnęła i przekroczyła próg domostwa.
Wewnątrz nie było nikogo więcej, prócz rodziny Ozirów i jednego wojskowego. Piec roztaczał ciepło po skromnej, czystej izbie, a kociołek z bulgoczącą polewką zachęcał do wejścia obietnicą dobrego posiłku.
– Gdzie jest lady Galat? – spytał Emir, rozglądając się nerwowo po izbie.
– Na polu, ogląda zborze – odpowiedziała Otmar. – Przyjechali tuż przed wami – dopowiedziała konfidencjonalnym szeptem.
– Czy namiestniczka wspominała, po co odwiedza nasze skromne progi? – Emir ukradkiem łypał okiem na stojącego w bezruchu miecznika. Co chwila dało się od niego usłyszeć ciche burknięcia, ale wojskowy nawet nie spojrzał w stronę strawy.
Otmar złapała męża za ramię i przyciągnęła bliżej siebie.
– Podobno wieści o tym, że zaraza ominęła nasze gospodarstwo dotarły aż za Tamę. Lady Galat chciała sprawdzić, czemu plony nasze na mór są odporne. – Z każdym słowem w Otmar narastała ekscytacja i pod koniec zdania, już prawie krzyczała ze szczęścia.
Emirem zaś targały skrajnie inne odczucia: bał się powtórki z wczorajszego linczu na targu lub, co gorsza, zawłaszczenia działki przez Cesarstwo. Zawsze uważał, że im mniej uwagi ze strony obcych czy władz, tym lepiej dla nich.
Lejla podeszła do okna i wyjrzała na pole kimianu. Wysokie kłosy tego północnego zboża wyróżniały się od zwykłej niższej pszenicy uprawianej tu jedynie na paszę. Niedaleko chaty stał drugi zbrojny i trzymał szeroki parasol nad ruszającym się źdźbłami. Ze zboża wyłoniła się smukła kobieta ubrana w ciemną, matową kreację; ładną, ale kompletnie niepasującą do wiejskiej prostoty i spacerów po polu. Strażnik pilnował, żeby jesienne, acz nadal mocne słońce nie drażniło alabastrowej skóry.
– Ani śladu choroby, hmm... dziwne – skomentowała namiestniczka, unosząc do góry kilka młodych kłosów. – Co jest w was wyjątkowego?... – Przeszła kilka kroków i wyrwała garść roślin.
Kruk w pocie czoła manewrował przesłoną, wytężając umysł w desperackiej próbie przewidzenia ruchów lady Galat. Mavis nie ułatwiała mu zadania: stawała, myślała, rzucała się w losowym kierunku bez uprzedzenia. Kiedy w końcu kobieta przykucnęła w przerzedzeniu, odetchnął z ulgą. Namiestniczka ułożyła przed sobą kilka łodyg i posypała szczyptą czarnego proszku. Brunatny nalot w mgnieniu oka strawił kłosy, pozostawiając jedynie niewielką plamę zgnilizny na wilgotnej glebie. – Czyli nie są wyjątkowe – stwierdziła zawiedziona. – To ci dopiero zagadka – wstała z kolan i z grymasem obrzydzenia wyrytym na twarzy otrzepała suknię z resztek ściółki i ziemi. – Może to runa szwankuje? – pomyślała na głos i żwawo ruszyła głębiej w pole. – Kruk tym razem przegrał ze szczęściem i nie nadążył z parasolem.
Mavis przesłoniła porażone oczy.
– Pilnowanie, żeby kobieta miała cień, to nie jest trudne zadanie – sarknęła.
– Przepraszam, pani.
– A na pewno lepsze niż jesienne patrole za Sznurem, prawda?
W obecnej sytuacji nie był już przekonany, czy nie wolałby spać pod gołym niebem. Niewygody mniej go męczyły niż bieganie z płachtą materiału obciągniętego na fiszbinowym rusztowaniu.
– Tak, pani – przytaknął pokornie.
Mavis niedbale rozgarnęła nogą uprawy i, odsłoniwszy ledwie widoczny okrąg z ciemniejszej gleby, klęknęła na oba kolana.
– Mas'alon – słowo Pierwszych przełamało iluzją. Ciężkie fioletowe światło przeplatane bruzdami z cienia rozlało się po kolistej runie. Znak tętnił równomiernie, stabilnie, jakby oddychał astrą. Mavis sięgnęła po jadeit ukryty w gorsecie i przyłożyła do kipiącej mocą powierzchni. Z wnętrza kamienia wymeandrowała wstążka gęstego dymu. – Hmm... Znak też jest w porządku. O co tu chodzi? No cóż... nie ma czasu na dochodzenie. – Wzruszyła ramionami i wstała pewna osłony parasola.
Blask słońca padł na jej bladą twarz i dekolt. Spóźniony Kruk pospiesznie przesunął przesłonę.
– Czy to tak ciężko nadążyć za czołgającą się kobietą!?
– Nie, pani! Proszę wybaczyć, pani namiestnik! – przeprosił na żołnierską modłę. – Już się nie powtórzy! – zasalutował: ręką z parasolem. – Dajże już to. – Wyrwała mu przesłonę. – Poczekacie, aż wieśniaki zasną i podłożycie ogień pod uprawy.
– Tak jest, pani namiestnik.
– Tak czy inaczej runa pochłonie unitrę – dodała szeptem.
– A co z rodziną? – dopytał Kruk, gdy słowa rozkazu poruszyły odpowiednie tryby pod skalpelem.
– Nieistotne, chyba że was zobaczą. Wtedy zabić. – Wypowiedziała z taką lekkością, jakby nie chodziło o życie niewinnych ludzi.
Strażnik tylko przytaknął.
Mavis, wlokąc za sobą czarną suknię, wróciła na przedpole i bez słowa wyjaśnień skręciła w stronę karocy. Spocony od stresu i słońca Kruk, wiernie podążał za nią, gotów, w razie potrzeby, własnym ciałem osłonić arystokratkę przed bezczelnymi promieniami słońca.
– Wracaj tu! – zawołała Otmar.
Z wnętrza chaty wybiegł Eliot, zręcznie omijając strażnika u wejścia.
Gospodyni rzuciła się w pogoń za urwisem, ale miecznik przy drzwiach zastawił jej drogę.
Chłopiec stanął naprzeciw Mavis, spojrzał w jej znudzoną twarz podobną do aktorskiej maski i wyszczerzył się wdzięcznie.
– Jestem Eliot, a pani jak ma na imię? – wystawił upaćkaną błckiem rękę.
– Urocze... – Lady Galat przewróciła oczyma. – Zabierz to coś i oddaj matce – nakazała wojskowemu.
Kruk chwycił chłopca pod ramiona.
– Ej! Chciałem być miły, dlaczego to robisz?!
Mavis rzuciła jadowite spojrzenie w kierunku okna. Wyczuła coś dziwnego; niewielką falą mącącą symetrię astry. Odpuściła: tak słabe wytrącenia zdarzały się samoistnie, a i nie czuła się najlepiej w tak słoneczny dzień.
– Puszczaj! – Malec szamotał się jak wyszarapany z wody okoń, kiedy Biały Kruk zaniósł go do domu i oddał w ręce matki.
Miecznik stojący przy wyjściu na ganek skinął głową w stronę rodziny, dołączył do towarzysza i obaj odeskortowali Lady Galat do karocy. Odjechali bez słowa wyjaśnienia. Otmar nie miała śmiałości, by spytać, co odkryła arystokratka, a Emir zwyczajnie nie chciał tego wiedzieć, w duchu prosząc Matkę o święty spokój. Należał do osób, dla których nadmierna wiedza tylko komplikowała egzystencję.
– Co ty wyprawiasz dziecko?! – skrzyczał syna, gdy orszak opuścił obejście gospodarstwa. – Kiedyś nas powieszą przez ciebie! Zobaczysz!
Eliot skrył się za sukienką matuli i łypał na ojca przeszklonymi gałkami.
– Przepraszam tatek, ale te panie... one są takie smutne – tłumaczył zza poły, która pełniła funkcję opancerzonych wrót do bezpiecznego sanktuarium.
Ozirowie spojrzeli po sobie. Westchnęli prawie równocześnie.
– Jakie panie? – Emir spytał pierwszy. – Przecież była tylko jedna kobieta. Zresztą nie chcę wiedzieć! Mam już dość jak na jeden dzień. – Machnął ręką i usiadł przy stole.
Nagle poczuł ciężkie saki przytroczone do egzystencji. Skrył twarz w spękanych dłoniach. Całe życie ciężko pracował na utrzymanie rodziny; nie bał się wysiłku, ale strach i niepewność przyszłości wycieńczały go psychicznie — na dodatek Eliot dokładał swoich pięć remów tymi bzdurami.
Otmar pogłaskała synka po czuprynie i podeszła do męża. Kochające dłonie spoczęły na twardych ramionach. Delikatny masaż wywołał uśmiech ulgi na twarzy Emira, a porozumiewawcze mrugnięcie matki uspokoiło chłopca.
– Ależ ty spięty... – Pochyliła głowę. – Pamiętaj, że mamy jeszcze jednego gościa – szepnęła mężowi nad uchem i spojrzała na czarodziejkę stojącą przy oknie. – Na pewno jesteś zmęczona i głodna – zwróciła się do zadumanej Lejli, która oderwała wzrok od kojąco falujących łanów. – Usiądź, proszę. – Otmar wskazała dodatkowy stołek. – Zobaczysz, że ta rodzina czasami może być normalna.
Lejla uśmiechnęła się do gospodyni.
Poznałabyś moją, przeszło jej przez głowę.
– Nic nie szkodzi, pani Ozir.
– Wystarczy Otmar.
– Dobrze, Otmar. Według mnie to namiestniczka zachowała, się niestosownie. – Podeszła do naburmuszonego Eliota. – Chodź nie, przejmuj się. – Podstawiła mu dłoń.
Chłopiec, pokrzepiony wsparciem obu kobiet, rozweselił się wyraźnie, otarł łzy i ochoczo złapał za rękę. Razem zasiedli do kolacji.
***
Tymczasem orszak Lady Galat dołączył do pozostałych Kruków stacjonujących w prowizorycznym obozie za małym zagajnikiem. Gdy karoca stanęła przed wojskowym namiotem, potężny skurcz ścisnął żołądek Mavis i skręcił jelita. Od wejścia na farmę czuła się słaba, a teraz ciało buntowało się jeszcze bardziej zaciekle.
Wyszła z kabiny i wsparła się o ramię pobliskiego piechura.
– Co jest? – spytała samej siebie.
Potężna konwulsja rzuciła ją na kolana.
– Lady Galat!? Medyk! – zakrzyknął Kruk.
W mgnieniu oka wokół Namiestniczki zgromadził się niewielki tłum wojskowych, a wśród nich mężczyzna w ciemnej opończy z klamrą w kształcie sowiego łba.
Mavis zwymiotowała czarną mazistą substancję. Medyk pochylił się nad przygarbioną kobietą.
– Proszę się nie ruszać. Zaraz...
– Nic mi nie jest! Rozejść się! – Wrzasnęła i otarła usta z resztek smolistej wydzieliny.
Zakapturzony świadek zdarzenia spokojnym ruchem przesunął cyrulika na bok i pomógł namiestniczce wstać.
Kobieta spojrzała mu w twarz.
– Blejzer? A co ty tu... – zrobiła kwaśną minę i ucisnęła podbrzusze – robisz?
– Misja od kapitana Burkharda, pani namiestnik. – Ucałował jej urękawiczoną dłoń. – Z Watenfel wespół z rolnikiem i chłopcem wyjechała kobieta, delegatka Cesarza. Dowódca kazał dopilnować, żeby pod żadnym pozorem nie opuściła Walonu. Jej towarzyszką kapitan zajął się osobiście. – Uśmiechnął się sympatycznie, choć przy tak poznaczonej bliznami twarzy nadal sprawiał nieprzyjemne wrażenie.
– Dziwne... Nie zauważyłam tam nikogo oprócz tych wieśniaków.
– Jest ubrana wyjątkowo pospolicie, pani.
– To sporo wyjaśnia – syknęła Mavis. – Brzydotę i bezguście wymazuję z pamięci mimowolnie. W każdym razie mam dla ciebie dobre wieści. – Poklepała go po ramieniu. – Twoja misja dobiegła końca. Dziś moi ludzie spalą ten cały przybytek. Wydam rozkaz, żeby pozbyli się każdego w chacie.
– Wolałbym wykonać zadanie osobiście, jeśli nie masz, pani, nic przeciwko. – Zaczął prowadzić Namiestniczkę w stronę namiotu. – Ta kobieta ma aurę. Potrzeba tu bardziej finezyjnych metod niż machanie żelastwem.
– Więcej trucizny miałeś na myśli.
– Schlebia mi, że zna mnie, pani, tak dobrze.
– Stary dobry Blejzer... – uśmiechnęła się z sympatią – specjalista w swoim fachu. Oczywiście kobieta jest twoja.
– Dziękuję, pani namiestnik.
– Nie ma, za co. A teraz wybacz.
Mavis pożegnała go przed wejściem do namiotu. Podczas przeciągniętej chwili ciszy ich spojrzenia ogrzały atmosferę. Oboje woleliby inne zakończenie tego spotkania, ale zbyt dużo ciekawskich oczu krążyło wokół.
Obeszli się smakiem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro