Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ I: Pierwsze kroki

Oruun... Jaśniejący klejnot imperium. Miejsce budzące podziw wśród przybyszy i trwogę w sercach wrogów cesarstwa. Miasto, którego strzeliste wieże i skrzydlate posągi skrywały historię zamierzchłych czasów; piękną, a zarazem bolesną opowieść o rozkwicie, upadku i odrodzeniu.

To tu pośród hymnów przerywanych owacjami ekstatycznego tłumu podpisano traktat jednoczący ludy ziem w centrum niziny Tułnak. Właśnie tu Sungard zakończył wielowiekową wojnę z Jokivarem: w miejscu, gdzie człowiek po raz pierwszy uścisnął dłoń Starszego.

Cichy szum zamierzchłych czasów rozchodził się miedzy między budynkami, a starożytne reliefy, ikony i monumenty wspominały chwalebne dzieje w każdym zakątku miasta. Jednak w myśl porzekadła, iż każda nawet najpiękniejsza róża wypuszcza kolce, tak i ten kwiat przymierza błyszczał tylko z dystansu. Im bliżej połyskujących bielonych murów, tym brzydsze się stawały, a rzucany przez nie cień okrywał dzielnice biedoty niczym płachta narzucona na szpetne kalekie dziecię. Dziecię będące materialnym świadectwem tysięcy niespełnionych obietnic dobrobytu, dostatku i bezpieczeństwa.

Złoto kopuły okrywającej przepastną salę tronową odbijało padające nań światło. Promieniste odblaski nieubłaganie przerzedzały posępny półmrok zatłoczonych uliczek. Światło nie wybierało co pokazać, a co zostawić w ukryciu. Padało zarówno na kupieckie przybytki ociekające dobrobytem, jak i na bezdomnych zebranych we wszawe gromady, sieroty żebrzące o chleb, czy dziewki sprzedawane niczym worki mąki na jakimś makabrycznym targu. To wszystko w samym sercu ludzkości... Sercu, które powoli umierało pogrążone w wewnętrznym rozkładzie, zatrute ropiejącą zgorzelą niekończących się konfliktów.

Wojna hartuje dusze, rodzi silnych ludzi zdolnych przezwyciężyć najgorsze przeciwności losu – ale też powoli wypala w nich wszystko, co ludzkie, obdziera z człowieczeństwa, współczucia, miłości... Pozostawia istoty, które tylko pragną przetrwać; zwierzęta, skorupy walczące o życie, łupiny niezdolne do współczucia, nieczułe na piękno. Z takimi jednostkami kraj sobie poradzi: znikną pożarci przez własny mrok, ale co jeśli dekady barbarzyństwa, lata rzezi zrodzą całe pokolenia? To właśnie jest jad wieloletniej wojny. Ukryta choroba, zgnilizna moralna, wolno działająca trucizna, która rozprzestrzenia się po społeczeństwie, hamuje rozwój, niszczy jedność, wypala wizję lepszej przyszłości.

Nic więc dziwnego, że koronacja młodego Cesarza była dla Sungardu tym, czym wschód słońca na dalekiej północy po długich miesiącach ciągłego mroku. Niosła nadzieję na oddech pokoju, kojącą bryzę zwiewającą lęk z umęczonych dusz. Ale Wilfred zastał walące się państwo otoczone wrogimi sąsiadami; nie mógł złożyć broni, nie od razu. Już pod koniec rządów ojca po kryjomu wygaszał konflikty, podpisywał traktaty, zyskiwał zaufanie. W końcu, po kilku latach pełnoprawnego panowania, granice przestały płonąc. Państwo mogło w końcu odpocząć, ale wojna niesie bogactwa, a łatwiej jest złupić niż wyhodować czy wyprodukować.

Wszystko to dawało przedsmak trudów związanych z realizacją stojącego przed władcą zadania, a na domiar złego z północno-wschodniego terytorium cesarstwa, dobiegały niepokojące wieści o szerzącej się pladze i nieurodzaju. Dolina z Bramą Dwóch Szczytów zwana Walonem słynęła ze swojej żyznej gleby i stanowił cenne źródło zaopatrzenia dla wiecznie głodnej stolicy Sungardu. Cesarz nie mógł sobie pozwolić na przywilej czekania aż sytuacja sama ulegnie poprawie. Nie teraz, nie kiedy pokój dopiero zaczynał osiadać na swoich świeżych fundamentach.

Wezwanie na salę obrad otrzymali przedstawiciele czterech zakonów rycerskich, ambasadorka jedynej zalegalizowanej gildii magów oraz arcykapłani ze świątyni Imaltis. Dobór uczestników nie był przypadkowy. Zakony lokowały swoje siedziby na krańcach cesarstwa a rycerze dyplomaci – nawet ci delegowani do stolicy – znali sytuację na pograniczu. Czarodziejka miała orzec, czy widzi w walońskiej pladze znamiona łamania astry, a kapłani stanowili głos ludu, wiedzieli, co niosą uliczne szepty, a czasami sami je kształtowali.

Wilfred przybył na naradę wcześniej, odprawił serwich i pogrążył w myślach nad ogromną mapą. Surowe wojskowe szkice wzbogacone talentem niejednego rysownika wykreślały farsę potężnego kraju. Kolosa nierozsądnie pozszywanego przemocą i strachem.

Ciężkie skrzydło rozwarło się z pociągłym metalicznym jękiem. Wpierw poczuł powiew chłodu, a potem zapach morskiej bryzy wymieszany z wonią irysów i róż. Uśmiechnął się lekko. To był prezent od niego. Nie podniósł wzroku.

Tym razem nie pójdzie jej tak łatwo.

Aura zdolna łamać symetrię astralnego pola otaczała maga niczym łuna księżyc w pełni. Lejla Winter, smukła kobieta o popielatych, niemal białych włosach. Kroczyła powoli, jakby szła w pochodzie ku czci kobiecości. Robiła to celowo: jej zgrabna figura zawsze przyciągała męskie spojrzenia, jak magiczny kamień żelazo – ale teraz szła tylko dla niego. Korzystała z chwili, kiedy są sami, kiedy mogła nęcić jego zmysły w niemal sadystyczny sposób.

Oderwał wzrok od mapy i stłumił odruchowy uśmiech – lubił tę grę.

Podeszła bliżej owalnego stołu i spojrzała Cesarzowi w oczy.

– Panie. – Pokłoniła się, przykładając do piersi dłoń skrytą w białej rękawiczce.

Wilfred nie stracił zimnej krwi, obdarzył czarodziejkę neutralną miną i uciekł wzrokiem na ryciny.

– Jest pani pierwsza, lady Winter – oświadczył tak obojętnie, jak tylko był w stanie. – Poczekamy na resztę i zaczniemy. Ja się trochę pośpieszyłem.

Albo jest coraz lepszy, albo faktycznie zobojętniał, pomyślała, taksując go wzrokiem i sięgnęła po broń ostateczną; broń typowo kobiecą, ale bezwzględnie skuteczną.

Kaptur od wyszywanego runami fiołkowego płaszcza uwolnił lawinę lśniących włosów. Opadły swobodnie na szczupłe ramiona. Pochyliła się nad pulpitem i wyeksponowała dekolt. Powietrze niemal skrzyło się od astry, niosło ułudę myśli, obrazów. Pieczęcie na murach zaczynały mienić się błękitem.

Oderwał oczy od mapy. Wygrała tę dziwną grę pozorów.

Nie padły żadne słowa, bo i nie musiały: spojrzenia mówiły za nich, mówiły prawdę. Opowiadały namiętną historię złożoną z wzajemnych pragnień i fantazji. Puściła Cesarzowi oko. Błękit tęczówek trafił prosto w serce.

– Wygrałam?

– Wygrałaś... – oświadczył niechętnie, uśmiechnął się i ruszył w kierunku swojej kusicielki.

Masywne drzwi zaskrzypiały ponownie, zapowiadając kolejnych uczestników.

– Zabawa przerwana – wyszeptała Lejla. – Przynajmniej na razie. Teraz trzeba poudawać naprawdę. –

Przejechała mu palcem po dublecie i odsunęła się na prawo.

W progu pojawili się kolejno sir Padan Sargus z zakonu Tarczy, sir Galard Wijert z Żelaznej Kuźni, mistrzyni zakonu Sióstr Miłosierdzia lady Selekta Weil oraz sir Lenart reprezentujący girzelskich Pieśniarzy. Jako ostatni przybył arcykapłan świątyni w Oruun, Sared Malton, który zatrzasnął za sobą ciężkie skrzydło okutych wrót.

Astra zalśniła na kamiennej framudze, wspięła się po ścianach, rozświetliła glify i przygasła. Zaklęcie czuwało nad magiczną hermetycznością komnaty, w której to pożarty przez rozpacz i obłęd ojciec Wilfreda, planował kolejne kroki w niekończącej się wojnie. Większość ostatnich jego rozkazów nie została wykonana; pod koniec żywota rządził tylko tą komnatą.

– Światło z tobą, kapłanie i niechaj nam wszystkim, panowie i panie, Imaltis błogosławi. – Cesarz powitał przybyłych standardową formułką: bardzo formalną i zakorzenioną w tradycji. – Czy nie przybędzie już nikt ze świątyni? – spytał hierarchy Sareda, który, zauważony, jakby się skurczył i przygarbił.

– Światło w tobie, Cesarzu. Dziś ja mówię głosem Matki.

Przekazał dokument przed oblicze Wilfreda i zajął miejsce pośród zgromadzonych. Cesarz przemknął wzrokiem po zwoju, a następnie po twarzach uczestników. Ich miny wyraźnie wykazywały brak zachwytu z powodu nagłego wezwania: Padan czerwienił się od spożytych trunków, których nie odmawiał sobie nigdy; Selekta stała poirytowana, że nie zdążyła zrobić tego, co Padan; Galard ziewnął ukradkiem; Lenart łapczywie rozbierał wzrokiem Lejlę, a kapłan nerwowo zgrzytał zębami i miętoląc paciorki, wyczekiwał upragnionej prowokacji ze strony magiczki. Tymczasem czarodziejka nie szczędziła kapłanowi sympatycznych uśmiechów i pewna swojej pozycji stanęła po prawicy Cesarza: gest celowy i w pełni satysfakcjonujący – ją.

Wilfred nie zaprosił oruńskich strategów, zręcznie wykładając dyplomatyczne karty; ego zakonów zostało pogłaskane na tyle, że obecność czarodziejki obeszła się bez protestów. Z doradcami planował bardziej oficjalne i formalne spotkanie.

– Dobrze, rozpocznijmy zatem – oznajmił Cesarz z ledwie wyczuwalną niechęcią w głosie.

Oparł ramiona o stół i ponownie spojrzał na mapę. Na północnym wschodzie zaznaczono obszar młodego Walonu z wyszczególnionymi miejscami strategicznymi takimi jak port w Dannanhal czy stolica regionu Watenfel. Po drugiej stronie rzeki Baskir drewniany pionek w kształcie uzbrojonej mniszki markował niemal lustrzane odbicie Watenflel, miasto Telmonton; skrzydlaty hełm w centrum prowincji Dalon oznaczał stolicę; mosiężna brama wyznaczała północno-wschodnią granicę w Girzel; a wschodnie wybrzeże zdobiły Młot, Kotwica oraz Kowadło kolejno: Hejmryt, Mederet i Bermet.

Za plecami Wilfreda dumnie prezentował się szef gwardii pałacowej Hektor Eldenfist, Wulkir, weteran i bohater wojny z Podziemnymi. Jego sylwetka rzucała potężny cień wyeksponowany światłem z paleniska. Jeździec pasiastych niedźwiedzi bacznie obserwował ambasadorów, studząc tym samym ewentualne zapędy do wszczynania jakichkolwiek awantur czy choćby gwałtowniejszych ruchów.

Po krótkim zamyśleniu Cesarz przemówił:

– Jak zapewne wiecie, sytuacja w Walonie pogarsza się z każdym tygodniem. – Złapał za pionek w kształcie kruka i zakreślił żyzny obszar w środku krainy. – W obliczu zbliżającej się zimy ten spichlerz Cesarstwa strawiony przez zarazę oznacza głód w całym kraju. Na domiar złego, gleba w tym roku nigdzie nie była łaskawa, więc dostawy z północy przybrały strategiczny charakter. Bez zaopatrzenia z północy Sungard pogrąży się w chaosie. Już nie jest łatwo utrzymać bezpieczeństwo na szlakach handlowych, a co dopiero po głodnej zimie. Musimy zażegnać kryzys, nim wywoła krwawą falę. Wojna domowa nikomu się nie przysłuży prócz tych, którzy chcą rabować, plądrować i rozgrabić Cesarstwo z resztek jego siły.

– Jeśli pozwolisz, panie... – Jako pierwszy głos zabrał Padan Sargus. Przemówił przygaszonym, spokojnym głosem; powoli, bo wino szumiało mu głowie. Pochrząkał, poprawił monokl i zaczął chrypieć papierowo: – Szanowni zgromadzeni... Ludzie, którzy przybywają z Walonu niosą bardzo złe wieści. – Spuścił głowę i pokręcił nią w udawanej trosce. – Karawany opowiadają o ziemi, która rodzi trujące owoce i warzywa. – Wybałuszył oczy, żeby dodać słowom więcej dramatyzmu. – Wpierw sczezły letnie płody rolne, a teraz słabną zwierzęta i ludzie. Nigdy wcześniej Walon nie widział czegoś takiego. – Przetarł monokl. – Trzoda, pomimo napojenia i dostatku paszy, przewraca się i zdycha. – Ciche oznaki dławionego oburzenia zawisły w szybko gęstniejącej atmosferze. Nikt nie chciał otwarcie zademonstrować zaniepokojenia, ale on przedzierał się przez zaciśnięte gardła w formie głośnych chrząknięć i pomruków. Padan kontynuował zadowolony z atmosfery lęku, którą wprowadził: – Myśliwi twierdzą, że z lasów zniknęła zwierzyna łowna. Boją się wchodzić głębiej między drzewa, żeby nie przepaść, i jeszcze ta wszechobecna woń rozkładu, i...

– Nie sądzisz, Padanie, że to brzmi trochę jak opowieści przerażonych chłopów? – przerwała mu Lejla. Wyczuła w gestach i słowach sir Sargusa, coś na kształt upiornej teatralności. – Nieświadomość rodzi niepokój, a on jest idealną pożywką dla wybujałej wyobraźni.

– Lady Winter, z całym szacunkiem – oburzył się Padan. – Nawet jeśli część tych opowieści, to tylko wymysły, pewne jest, że ci ludzie są przerażeni. Mieszkańcy Walonu poskromili srogi klimat doliny północy. Nie boją się byle wilka czy wściekłego kozła!

Sir Sargus zwykle ważył słowa, ale lekceważący ton Lejli naruszył jego solidny fundament samokontroli. Wiele lat uprawiania ciężkiej dyplomacji u boku poprzedniego Cesarza, nadwyrężyło nawet jego pokaźne pokłady cierpliwości. Całe szczęście Hektor stojący za plecami władcy niczym mityczna zbroja Starszych Arian zmuszał do powściągliwości w gniewie – choć ciężko sobie wyobrazić jak rycerz weteran okłada staruszka. Niemniej jednak sir Sargus z pewnością zobrazował sobie to w myślach, bo nie kontynuował.

– Magia! – Krzyknął nagle Sared, upatrując w powstałym napięciu idealny moment na pokaźną dawkę uprzedzeń. – Nie mam co do tego wątpliwości! Jakiś obłąkany czarodziej zrobił sobie z Walonu osobisty plac zabaw i miejsce do plugawych eksperymentów.

– Arcykapłanie Malton, chciałam tylko przypomnieć, że magii nauczyli nas Starsi Ariendi, wybrańcy Matki Imaltis – rzuciła uszczypliwie czarodziejka.

– Lady Winter, nie od dzisiaj wiadomo, że ingerencja w astrę bez protekcji z głębokiej wiary potrafi mocno namieszać w głowie i wypaczyć nawet najpoczciwszą duszę – ripostował kapłan, ale już w bardziej wyważony sposób.

– Jeśli oboje macie zamiar obrzucać się błotem, to Hektor eskortuje was na zewnątrz. Nie zebraliśmy się tu, żeby rozdrapywać stare rany, a żeby w porę oczyścić nową, zanim zakażenie rozejdzie się po całym kraju – upomniał ich Wilfred. – Opieramy się na faktach, a nie uprzedzeniach – ostatnie słowo wyraźnie zaakcentował, a Lejla puściła oko do kapłana. – To tyczy się również pani, lady Winter – dodał Cesarz. Sared odesłał jej wredny uśmiech. Całość przypominała kłótnię rodzeństwa przy posiłku albo dzieci w piaskownicy. – Wasza postawa znacząco utrudnia identyfikację źródła problemu, tym samym oddalając nas od rozwiązania – kontynuował Wilfred. – Lady Winter. Według mojej wiedzy mistrz Markus szuka źródła zarazy. Czy jest pani w stanie powiedzieć coś więcej?

– Oczywiście, wasza wysokość – odpowiedziała szorstko, oficjalnie. Nie spojrzała mu w oczy. Chowanie lazurowych tęczówek było swego rodzaju karą; karą bardzo osobistą, taką, która zaboli tylko jego. – Wasza cesarska mość, panowie. Na przestrzeni lat Walon traktowano jak zieloną oazą na pożółkłej sawannie, a duży popyt na żywność i możliwość zarobku zachęciły wielu rolników do zaniechania przerwy na regenerację gleby. Każda ziemia eksploatowana tak intensywnie w końcu wyjałowieje. Północ jest zmęczona jak kobieta po kilku porodach z rzędu i podatna na ataki natury; trzeba dać jej odpocząć.

– Do sedna, lady Winter – upomniał ją Wilfred. Wiedział, że spotka go za to kara, ale musiał temperować jej zapędy do rzucania oskarżeń.

– Oczywiście, panie. Zmierzam do tego, iż nie potrzeba magii, żeby wyeksploatować pastwiska i pola; wystarczy zwykła ludzka zachłanność.

– Lady Winter, a czy ludzie i zwierzęta również padają, bo zmęczyły się życiem po zbyt wielu wiosnach? – wtrącił się przedstawiciel Kuźniarzy, Galard Wijert.

Chciał wyprowadzić czarodziejkę z równowagi, ale jedyna oznaka zdenerwowania Lejli rozeszła się po magicznym polu i rozbiła o mury komnaty niczym delikatna fala o wysoką skarpę. Nikt ze zgromadzonych nie mógł tego wyczuć: nie byli Wrażliwymi. Wiedziała o tym, wyczułaby, gdyby było inaczej.

– Sir Wijercie... – nabrała powietrza, ale wypuściła je powoli i tylko uśmiechnęła się lekko. – Słuszne spostrzeżenie. Jako, iż pański zakon sam pała się magicznym rzemiosłem, wkład dodatkowej wiedzy tajemnej będzie nieoceniony. – Kolejny wyrafinowany sztylet trafił w paskudną bliznę zasłoniętą przepaską z hipokryzji.

Byłaby dobrym wsparciem, jako królowa, pomyślał Wilfred, uciekając nieco wyobraźnią poza granice teraźniejszości. Lejla kontynuowała:

– Faktem jest, że wysłużenie to jedno a nieznana choroba rozprzestrzeniająca się wśród zwierząt i ludzi to drugie. Jak wspominał sir Sargus, wpierw zaczęły marnieć uprawy, potem zwierzęta, a teraz Walończycy. Pasza, mleko, sery, mięso, jaja... to wszystko może być nośnikiem zarazy, że nie wspomnę o pasożytach. Według mnie warto wysłać próbki jadła i gleby do archiwistów z Taledark. Tamtejsi magowie posiadają obszerny spis wydarzeń z minionych wieków w tym również z ziem Walonu jeszcze... – zawahała się. Nie powinna tego mówić, nie powinna wspominać, że północ należała do jej rodaków. Nie tu. Nie teraz. – jeszcze sprzed czasów Cesarstwa. Przestudiowanie tych tekstów może okazać się bezcenną wskazówką.

– Lejlo – przerwał jej Cesarz, zapominając o formalnościach.

– Lady Winter, jeśli wasza cesarska mość pozwoli – upomniała go tonem pełnym szacunku i zimnym jak wiatr podczas śnieżnej zamieci.

– Lady Winter, w normalnych okolicznościach przychyliłbym się do tej sugestii, ale rozsyłanie wieści, iż kraj jest osłabiony i wisi nad nim widmo głodu, może sprowadzić niechcianą uwagę.

– Mój panie – wtrącił się Lenart – nas Pieśniarzy oddzielają od Walonu wysokie góry i rwący nurt Baskiru, ale to my od zarania dziejów jesteśmy uszami tego Cesarstwa. Wieści, które stamtąd przynoszą nasi ludzie, potwierdzają historię uciekinierów i kupców. Walon powoli umiera, a zaczęło się na wybrzeżu. Tyle wiemy. Niestety ludzie północy są nieufni. Niemniej jednak zwiad pozostaje do twojej dyspozycji i zapewniam cię, panie, że cokolwiek będzie tu ustalone, poprę bez wahania.

– Dziękuję, sir Lenarcie. W ciężkich czasach ważne jest, abyśmy mówili jednym głosem. – Jedność w obecnej sytuacji zakrawała na idealistyczny mit, ale ładnych mitów nie należy dusić. – Mistrzyni Weil... – Tym razem wzrok władcy powędrował w stronę smukłej wojowniczki odzianej w skurzany napierśnik narzucony na koszulę i ciemne nogawice.

– Wasz zakon leży najbliżej Watenfel. Jak sprawy wyglądają w Telmonton?

– Wasza cesarska mość – zaczęła mocnym ochrypłym głosem – do miasta każdego dnia przyjeżdża coraz więcej uchodźców z północy. Niektórzy wiozą swoich bliskich razem z dobytkiem, bo ci nie są w stanie sami chodzić, a jeszcze niedawno całymi dniami harowali w polu. – Lejlo – Selekta celowo pominęła zwroty grzecznościowe. Ona mogła: nie była mężczyzną, nikt nie mógł doznać ujmy na honorze. – Ja też nie wiem, czy wszystko, co mówią chłopi, jest prawdą, ale uwierz mi... Wiem, co widziałam. Choroba czy magia, trzeba to powstrzymać, zanim rozprzestrzeni się na inne regiony. Telmonton leży na szlaku pomiędzy Watenfel a stolicą i to ono pierwsze padnie ofiarą bierności.

– Lady Winter. – Galard z Żelaznej Kuźni zamierzał popłynąć na fali krytyki wobec Arkanistki. – Pani wiara w to, iż mamy do czynienia ze zwykłą chorobą, jest godna podziwu. Historia naszego imperium pamięta przypadki złego wpływu astry na człowieka; na jego ciało, umysł i otoczenie. Proszę przypomnieć sobie... – Zamyślił się na pokaz. Doskonale wiedział, co chce powiedzieć, każdy to wiedział, ale pozory to rzecz święta w fachu dyplomaty. – Mistrza Valenara, tak właśnie. Jeden mag doprowadził do krwawej wojny z Podziemnymi. – Galard lubił rozdrapywać tę paskudną ranę na poharatanych plecach historii cesarstwa. Podkopywanie słabych fundamentów nowej gildii magów stało się jednym z głównych jego zadań na dworze w Oruun.

– Pamiętam to trochę inaczej, sir Wijercie – oświadczył Cesarz. – Jeśli pamięć mnie nie myli, to wojsko gromadziło się już wcześniej. Naoczny świadek sto za moimi plecami. – Wskazał na Hektora. – Ale to już nieistotne. Nie przyszliśmy tu rozstrzygać historii.

– Wasza cesarska mość, panowie – Lejla zachęcona wsparciem nie dawała za wygraną – mogę być posądzona o brak obiektywizmu, ale proszę... Potraktujcie mnie jak doświadczonego rzemieślnika biegłego w fachu, na którym żadne z was tu obecnych nie zna się tak dobrze, jak ja. – Cisza przy stole świadczyła o zdobytym posłuchu. – W Walonie mieści się pracownia jednego z najbardziej doświadczonych magów, jakich znam. Podczas ostatniego kontaktu z gildią mistrz Markus stwierdził, że jest niemal pewien, iż obecna sytuacja na północy nie ma magicznego pochodzenia.

– Co innego mógłby twierdzić... – burknął Galard, a hierarcha Matki zawtórował mu parsknięciem. Cesarz zmierzył ich wzrokiem.

Czarodziejka nie zareagowała na zaczepki, nie chciała szczekać jak oni, jak psy zaszczute przez swojego pana.

– Mistrz przypuszcza, że może temu być winny nowy gatunek grzyba, którego zarodniki wywołują tę dotąd nieznaną nam chorobę, ale jest powściągliwy w jednoznacznych oświadczeniach.

Sared już nawet nie słuchał Lejli, a sam fakt, że stała przy stole na równi z nim, głosząc swoje kłamstwa, wywoływał gniew, nad którym ledwie panował:

– Jeżeli mag znalazł źródło tego pomoru, to dlaczego go tu nie ma? Dlaczego nie pokaże nam dowodów? Dla mnie sprawa jest jasna tak samo, jak dla sir Wijerta. – Kapłan mimowolnie uderzył ręką o stół, zapominając przy tym, gdzie i w czyjej obecności się znajduje.

– Jeśli hierarcha nie raczy się opamiętać, to pozwolę sir Hektorowi czynić jego powinność.

– Tak, panie. Przepraszam za swoją porywczość, ale sytuacja Walończyków rozszarpuje mi serce i nerwy. Lady Winter, proszę mi wybaczyć i kontynuować.

– Dziękuję, wasza cesarska mość. Otóż odpowiadając na twoje pytanie kapłanie, wezwaliśmy Markusa do siedziby gildii, ale w swojej odpowiedzi uzasadnił, iż w tak niespokojnych czasach opuszczenie pracowni przez maga, w którym miejscowi mogą upatrywać zagrożenie, nie jest dobrym pomysłem. Obawia się samosądu.

– Ciężko się nie zgodzić z tym argumentem – skomentował Wilfred, gasząc w zarodku zarzewie nowej kłótni. – Nie pozostaje nam nic innego niż eskorta mistrza do Oruun. Mistrzyni Weil.

– Tak, panie.

– Poprowadzi pani delegację do Dannanhal i sprowadzi maga bezpiecznie do pałacu, żeby mógł zdać raport tu: na sali obrad. Będę miał również rozkazy dla sir Kristofa Weismana, dowódcy straży w Watenfel. Musi je otrzymać osobiście, bez pośredników. Proszę mieć też oczy szeroko otwarte. Te ziemie są... dzikie.

– Wedle rozkazu – potwierdziła Safonka, ale na jej twarzy zarysował się grymas niezadowolenia. Podróż na tereny ogarnięte dziwną zarazą nikogo nie napełniłby entuzjazmem.

– Jeśli wasza cesarska mość pozwoli... – wtrąciła się czarodziejka, tym razem sprytnie grając spojrzeniem wymierzonym wprost w Wilfreda. – Chciałabym dołączyć do delegacji – oznajmiła otwarcie. – Mogłabym osobiście zbadać sytuację w Walonie i wesprzeć mistrza podczas podróży. – Na dźwięk tych słów Wilfredowi zrobiło się gorąco, a żyły na skroniach zapulsowały w rytm przyśpieszonego tętna.

Za to Selekta w przeciwieństwie do Cesarza wydawała się uradowana tym niespodziewanym oświadczeniem.

– Ma pani moją zgodę, lady Winter – słowa z trudem opuściły zaciśniętą szczękę. – Czy ktoś wnosi sprzeciw?

Popatrzył z nadzieją po twarzach delegatów: żaden z rycerzy ambasadorów nie zaprotestował.

– Wasza cesarska mość, zakon Chwalebnej Pieśni zapewni eskortę i wsparcie. Oczy i uszy cesarstwa mogą wykorzystać tę okazję, żeby zbadać sytuację z bliska. Namiestnik Galat pozostaje bardzo... skryty, jeśli chodzi o wewnętrzne sprawy Walonu, a jego najbliższe otoczenie zdaje się wielce zatroskane sytuacją, ale nic poza tym.

– Walon nie powinien mieć wewnętrznych spraw poza jurysdykcją stolicy. – Cesarz musiał to podkreślić, ale sam nie wierzył, że północ czuje się Sungardem. Cholera nawet on ich tak nie postrzegał. – Sir Lenarcie, ty i twoi ludzie zapewnią konwój, jednak dowodzić będzie mistrzyni Weil. Dam też zwiadowi dokument poświadczający pełne prawa do prowadzenia dochodzenia. Powinno to nieco skruszyć mury na północy. Wyruszycie jutro o świcie. Spodziewam się wieści zaraz po dotarciu na miejsce. Teraz udajcie się na spoczynek. – Hierarcho, wspominano mi, że ubiega się ojciec o audiencję w sprawie, która nie może czekać. Proszę zostać. Całej reszcie życzę spokojnego wieczoru. Hektorze, odeskortuj gości do wyjścia.

Kapitan spojrzał na władcę pytająco. Nie chciał zostawiać go samego z kimkolwiek zpoza pałacu.

– Za drzwiami są straże. A ja potrafię się bronić, Hektorze.

– Oczywiście, wasza cesarska mość – odrzekł masywny weteran i udał się w stronę drzwi, by opuścić salę wraz z resztą dyplomatów i czarodziejką. Tak nakazywał zwyczaj: delegaci mieli przekroczyć próg pałacu przy obstawie gwardii, a sam sir Eldenfist w roli eskorty, to prawdziwy zaszczyt. Kolejny gest w stronę zakonów.

Arcykapłan Sared pozostał w komnacie wyodrębnionej z głównej Sali obrad. Zachowywał się bardzo nerwowo, niemal kuriozalnie. Kruchej postury mężczyzna zatopiony w szerokim zdobnym habicie poddał pobliski mur wnikliwym oględzinom i obmacał dwa filary – przy czym jeden z nich nawet powąchał, tym samym angażując wszystkie zmysły w poszukiwanie tego czegoś, czego szukają wszyscy z manią prześladowczą.

Wilfred nie był tym zbytnio zdziwiony – poza wąchaniem: to było coś nowego – odkąd gildia magów dostała przyzwolenie na pobyt w stolicy, wszyscy kapłani Bogini Matki zachowywali się bardzo podejrzliwie, a subtelna granica pomiędzy ostrożnością a obsesją, czasami zacierała się do imentu.

– Zapewniam hierarchę, że komnata nie ma dodatkowych uszu. Przed chwilą odbyliśmy tu ważną naradę.

– Panie, proszę wybaczyć środki ostrożności, ale to, co wiem, musi trafić bezpośrednio... – łypnął okiem na lewo, jakby chciał zaskoczyć jakiegoś szpiega – ... i tylko do uszu waszej cesarskiej mości – wyszeptał, stojąc już bardzo blisko władcy.

– Jesteśmy tu sami, kapłanie, a ściany są dobrze zabezpieczone przez lata obłędu mojego ojca. Żaden czar, żadna runa ani podsłuch nie mogłyby się tu uchować. – Wilfred zasiadł w przepastnym siedzisku zmęczony natłokiem problemów. – Siądź, mów, a winem sam się częstuj; służba nie ma tu wstępu w czasie nieoficjalnych spotkań.

Sared spoczął naprzeciw, chwycił za dzban i wpierw napełnił puchar władcy, a potem swój. Po kilku głębszych łykach w końcu zaczął wydobywać z siebie słowa.

– Kapłanów ze świątyni w Watenfel doszły słuchy o kobiecie podróżującej od osady do osady. Przedstawia się jako kapłanka Imaltis i w zamian za gościnę błogosławi pola i spichlerze. – Cesarz zmarszczył czoło i pochylił się w siedzisku. – Chłopi opisywali niewiastę w średnim wieku ubraną w pelerynę z kapturem i emblematem świątyni wyszytym na plecach. Niedługo po jej odejściu uprawy zaczynały marnieć, a ludzie i zwierzęta, chorować. Nigdy nie pojawiła się dwa razy w tym samym miejscu, a żaden z klasztorów nie potwierdził, iż osoba pasująca do opisu odbywa pielgrzymkę.

Wilfred pokraśniał, ale walczył z gniewem.

– Zatajanie takich informacji z pewnością nie pomaga w zażegnaniu kryzysu, hierarcho.

– Panie, jest ku temu dobry powód.

– Zamieniam się w słuch.

– Otóż rolnicy wspominali, że tak zwane błogosławieństwa nie przypominały niczego, co wcześniej słyszeli. Podczas obrzędu nikt nie rozumiał języka, którym posługiwała się ta kobieta, co jest nad wyraz dziwne, gdyż kapłani modlą się do Imaltis w języku Sungardu.

– Na północy kult Matki jest młody, a antrejski nadal bardziej rozpowszechniony poza większymi miastami niż sungardzki. Mogli wszystkiego nie zrozumieć.

– Wasza wysokość ma rację, ale jeden z chorych w Watenfel wyznał opatrującym go mnichom, iż rzekoma kapłanka, tuż przed tym... rytuałem, rysuje na ziemi runę: dwa trójkąty, jeden wewnątrz drugiego, wpisane w okrąg. To jest znak wzbudzenia... – zrobił pauzę w nadziei na reakcję, jednak Wilfred czekał niewzruszony na dalszy ciąg wyjaśnień. – Takiej runy używa się do łamania astry – dopowiedział kapłan i zwilżył gardło, popijając z pokalu.

– Sugeruje ojciec, że nieznany mag podszywa się pod kapłankę i zatruwa żywność?... Mogłem się tego spodziewać – wyszeptał Cesarz i westchnął, chowając twarz w dłoniach w nadziei, że to nie dzieje się naprawdę. Niestety, gdy opuścił ręce kapłan i jego teorie spiskowe nadal przed nim stały. – No dobrze... Kto i w jakim celu miałby to robić? Belatrejczycy sami kupują od nas zborze, a Lemachowie obecnie mają większe problemy z bezkrólewiem.

– Nie wiem, panie, ale nie możemy wykluczyć udziału astrologów z Oruun. Stąd moja powściągliwość w obecności Lady Winter. Proszę pamiętać, iż mistrz Markus jest wysłannikiem tej samej gildii, co czarodziejka, gildii pochodzącej od niedawnego wroga. – Sared próbował zaszczepić w cesarzu nieufność wobec arkanistki, ale wydźwięk tych insynuacji wywołał tylko wybuch gniewu. Widać hierarcha za rzadko, przebywał na dworze, żeby znać wszystkie plotki i poprawnie ważyć oskarżenia. Władca poderwał się raptownie.

– Zachowaj tak daleko idące domysły dla siebie – miał chęć wrzasnąć, ale się opamiętał i tylko podniósł ton głosu. – Mistrz Markus założył gildię magów pod szyldem Astrologów na mocy traktatów. Ta instytucja stanowi gwarant wywalczonego pokoju. Mag został również rekomendowany przez samą królową Kalisfę, a Lejla jest dla księżniczki Holi jak siostra. Więc jeśli chcesz, hierarcho, to rzucaj te oskarżenia tu, ale jeśli dowiem się, że świątynia krzewi wywrotowe poglądy, to...

– Nic z tych rzeczy, panie, nie twierdzę, że sama lady Winter, czy jej mistrz są odpowiedzialna za plagę, ale obawiam się, że gildia coś przed nami ukrywa. Planuję jeszcze dziś pod osłoną nocy wyruszyć do Watenfel. Osobiście przesłucham wszystkich świadków i pojadę do pracowni mistrza Markusa, jeśli wasza wysokość wyrazi na to zgodę oczywiście.

– Otrzymasz eskortę. Krzywda arcykapłana na ustach każdego w stolicy, to ostatnia rzecz, której teraz potrzebuję, a Hektorowi przyda się trochę zmiany. Pałacowa codzienność zaczyna mu doskwierać. – Wilfred złapał za pokal i upił Czerwonego z Rykry.

– Dziękuję, panie.

– Z mistrzem Markusem zobaczy się ojciec za zgodą lady Winter. Nie chcę, aby gildia czuła się w jakiś sposób zagrożona. – Mocne szarpnięcie zaryglowanych wrót przerwało im rozmowę. – A, Hektor. Doskonale.

Cesarz poderwał się z siedziska i doskoczył do Wulkira ucieszony z rychłego końca tej wyczerpującej rozmowy. Powoli przestawał dziwić się ojcu, że wszędzie dostrzegał wrogów. Oskarżenia Sareda, choć w większości niedorzeczne, zasiewały pojedyncze ziarna podejrzliwości, które kiełkowały wątpliwościami – dlatego Wilfred w kontaktach ze świątynią Matki Imaltis przyjął zasadę „Im rzadziej i krócej, tym lepiej".

– Czy wszystko w porządku, panie? – spytał Hektor, spojrzawszy wpierw na kapłana, któremu od ciągłego zwilżania gardła zaczerwienił się nos.

– Tak. Będę miał dla ciebie specjalne zadanie. – Potężnej budowy weteran podążył za Wilfredem. – Arcykapłan Sared udaje się do Watenfel z powierzoną mu misją. Weź dwóch zaufanych ludzi i dopilnuj, by wrócił w jednym kawałku.

– Tak, wasza cesarska mość. Zaklinam się na honor, iż pókim żyw, włos mu z głowy nie spadnie – odparł Eldenfist, bijąc się w pierś. – Ale dwóch najlepszych pozostawię tutaj, wasza wysokość.

– Niech tak będzie.

– Dziękuję, panie. Nie spodziewałem się aż takiej troski i zaangażowania. Wyruszę niezwłocznie – oświadczył z ulgą Sared.

– Hektorze. – Wilfred zagabnął do wychodzącego Wulkira.

– Tak, panie.

– Na koniach. Pasiaste niedźwiedzie nie są na północy czymś powszechnym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro