Prolog
Trzask wydobywający się z kominka przełamywał ciszę, przerywaną stałym, ale i cichym skrzypieniem pióra o pergamin. Cienie mebli wiły się niemal w tym samym rytmie, co te ludzkie, należące do czwórki nastolatków, mających przybrać o poranku szaty w odcieniach domu Lwa.
— Żałujecie czasem? — Drobna szatynka poruszyła się nieznacznie na fotelu, opatulając mocniej zimowym swetrem. — Wiecie, wyjazdu do Hogwartu.
Irytujące skrobanie ustało, a trzech nastolatków wlepiło nic nierozumiejące spojrzenia w Gryfonkę. Ta zmrużyła z kolei oczy, oczekując już głupich i głupszych odpowiedzi, których miała nadzieję nie słyszeć.
— Co to w ogóle za pytanie? — James parsknął śmiechem, do którego niemal natychmiast dołączył się Syriusz. Dziewczyna mogła jedynie ciężko westchnąć, domyślając się, że nie może liczyć na większą powagę od uczniów po butelce ognistej. Albo dwóch, zależy czy liczyła też te wypite pod jej nieobecność.
Na samą myśl o trunku zacisnęła mocniej palce na szklance, w której pobłyskiwał bursztynowy płyn, przelewający się od ścianki do ścianki. Przymrużyła z lubością oczy, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że rano będzie mogła cieszyć się brakiem mdłości, w przeciwieństwie od rozbawionego towarzystwa.
— Czego tu żałować, Lee? Dobrej zabawy i przyjaciół? Wyrwania się z domu? — Syriusz oparł głowę na pięści, przechylając jednocześnie ciało i zmuszając szóstoklasistkę do cichego przeklęcia genów Blacków. Mogła jedynie żałować, że ten jeden nie odziedziczył wraz z ładną twarzą bystrego umysłu, który nie przesiąkłby żartami, zamiast wiedzą. — Pozbyć się Smarkerusa i można mówić o bajce.
Światło uwydatniło dołeczki w policzkach chłopaka, gdy tylko na jego ustach pojawił się kolejny półuśmiech.
— Mądrze prawisz, Łapa! — James przełożył rękę tak, aby objąć w barkach przyjaciela, jednocześnie uniósł palec wskazujący drugiej ręki w stronę piętrzących się na stole rolek jeszcze nie rozwiniętych pergaminów — Jeszcze to cholerstwo po drodze spalić!
— A co się naszej małej Lee zebrało na ckliwe rozmyślania, hmm?
— Syriusz, jeszcze raz powiesz do mnie po nazwisku, a urwę ci te kłaki. — Dziewczyna najeżyła się niemal, ostrzegawczo przejeżdżając kciukiem po swojej szyi.
Ponownie zapanowało krępujące milczenie pomiędzy czwórką uczniów, którzy nie byli nawet w calu tak dobranym towarzystwem dla siebie nawzajem, jak chciałaby tego połowa z nich. Po raz kolejny otrzymywali potwierdzenie na to, że przynależność do jednego domu, nie sprawi, iż będą do siebie podobni. A przynajmniej większość z nich.
Ten fakt miał jednak jeszcze przez bardzo długi czas nie dotrzeć do Syriusza Blacka.
— No ale wiecie — Lee wróciła do tematu, wcześniej zwilżając usta alkoholem — opuszczając domy straciliśmy kontakt z pierwszymi przyjaciółmi. Najpewniej większość z nich myśli, że wyjechaliście za granicę, staliście się omnibusami i wynieśliście do prywatnych szkół... No ale w to da się uwierzyć tylko przy Remusie, nie przesadzajmy. — Uśmiechem odpowiedziała na uniesioną brew Syriusza i przeciągły jęk Pottera, który mógł oznaczać zarówno oburzenie, jak i przyznanie racji. Wszystko zależało od interpretacji — Sporo z nich pewnie nie pamięta o naszym istnieniu...
— Nie dziw się, trudno by ci było utrzymać kontakt z mugolem, a poza tym, wybrałaś najgorsze towarzystwo do takich gadek, bo...
— Wiem, wiem. Wy i wasze rodziny czystej krwi. Mugole na stos i inne teorie godne średniowiecza. — Dwójka z Huncwotów zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc aluzji Gryfonki, ani tym bardziej co ta miała na myśli. Za to Lee potrzebowała chwili, aby sobie przypomnieć śpiących nastolatków na zajęciach Historii Magii. Zdecydowanie tracili na swoich działaniach, czego jednak nie chciała im jeszcze teraz uświadamiać. — Palenie czarownic na stosach? Salem? Tortury i egzekucja Wielkiej Bienvenidy? — Brak reakcji przywiódł jej nerwy na skraj załamania, wpychając duszę choleryka na piedestał. — Nawet ty, Remus?
Chłopak przez dłuższy czas nie reagował, wpatrując się w tańczące płomienie. Wysuszone oczy, zaszkliły się, choć sam Lupin nie odczuwał tego, obserwując dziki Walc języków ognia. Nie pamiętał czy ktoś tego dnia próbował rzucić na palenisko jakieś dziwne zaklęcie, czy umysł płatał mu figle przez zadane wcześniej pytanie. Myślał uparcie o tym, czy stracił coś na przyjeździe do Hogwartu. Wydawało mu się, że z każdym rokiem jedynie zyskiwał, nigdy nawet nie musząc niczego stracić.
Jednak wciąż miał wrażenie, że coś mu ucieka.
Ktoś, nie daje się pochwycić zazwyczaj niezawodnej pamięci.
Bezsilnie zacisnął palce na skórzanej oprawie książki, zamykając ją powoli, uspokajając się za pomocą szelestu poruszających samoistnie siebie nawzajem stronnic. Szumiąca melodia przywróciła go też do świadomości, dzięki czemu był w stanie wyczuć wpatrujące się w niego, wyczekujące czegoś, spojrzenia.
— Przepraszam, Cindy, zawiesiłem się. Mogłabyś powtórzyć? — Gryfonka niemal przyklasnęła mu za użycie imienia i powtórzyła pytanie o straty, ponownie nie dostając oczekiwanej odpowiedzi.
Tej nocy Remus Lupin nie przypomniał sobie pewnej osoby, która wraz z wrześniem sześć lat wcześniej, niemal rozpłynęła się w obrazach, jakie prezentował mu mózg. Możliwe, iż wydarzenia mające nadejść nigdy nie miałyby swojego finału, gdyby Lunatyk wysłuchał Cindy i Wielka czarownica odświeżyłaby mu pamięć i zniszczyła skutki zaklęć.
Historia dwóch przerażonych dusz, niegdyś przerwana koneksjami rodzinnymi i oczekiwaniami, miała pozostać znów spleciona w jedność. Potrzebowała jednak do tego dorosłości głównych postaci tego przedstawienia i lat, mających za zadanie dogłębnie zranić i przytłumić serce kobiety, a i otumanić pamięć mężczyzny do tego stopnia, aby nawet znajoma twarz, okazała się należeć do obcego.
Lecz w tej chwili było na to wszystko o wiele za wcześnie. Nić przeznaczenia nie potrzebowała rozgoryczonych nastolatków ze złamanymi duszami.
Potrzebowała więcej. Oczekiwała zdewastowania umysłów zdrowych, dorosłych istot, pragnących siebie pomimo fobii i przeciwwskazań.
Przeszło tysiące nocy później miała w końcu nadejść i ta ostateczna. Ta, w czasie której trzymał jej ciało w dłoniach – zakrwawionych, pobrudzonych kurzem i unoszącą się wokół klęską. Normalnie niewyczuwalny, słodki zapach śmierci miał wypełnić otaczającą go przestrzeń, motając i go samego. Wiotkie ramiona już dłużej nie mogły posiadać pełnej sprawności nad rękami, wcześniej z gracją wywijających różdżką.
Krzyki wokół miały też w końcu ustać i pozostawiając go w pustce, przez którą nie potrafiłby przejść.
Jednak czy tak naprawdę miało do tego wszystkiego dojść?
Ah, mam nadzieję, że nie widać, jak bardzo nie umiem w rozmowy ludzi. W końcu się zebrałam i mamy prolog, jak wypada?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro