XV: Babcia
Gdybym tylko mogła cofnąć czas, nie opowiedziałabym ci, co widziały moje niewinne oczy, a ty? Ty może wciąż byś żyła. Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam, babciu.
Z dedykacją dla tych, którzy odchodzą. Bo nie zawsze robią to z własnej woli.
Wpatrywałam się w jej bladą twarz pokrytą zmarszczkami i powoli, żeby się nie poparzyć, upijałam z dużego kubka herbatę doprawioną sokiem malinowym. W swoim domu rodzinnym mogłam jedynie pić wodę z kranu lub herbatę zieloną bądź czarną, ale koniecznie bez cukru. Rodzice bowiem uważali, że „życie powinno być gorzkie w smaku, bo już najdrobniejszy przejaw słodyczy psuje człowieka, czyniąc go słabym i nieodpornym na porażki".
– Co chciałaś mi opowiedzieć, kochanie? – Uraczyła mnie nagle szerokim uśmiechem, który do niej tak idealnie pasował.
Podobnie jak krótko przystrzyżone, stalowe włosy. Czy też zielonkawe oczy, z takimi małymi, szarymi plamkami pośrodku. Tak, moja babcia to piękna kobieta. Nic więc dziwnego, że moja mama, a jej córka, również. Niestety, ja nie miałam tyle szczęścia. Urodziłam się brzydka. Uciążliwie nijaka, co przy każdej możliwej okazji wytykała mi mama.
– Czy Bóg oby na pewno jest dobry? – zapytałam, ostrożnie odkładając kubek na biały obrusik.
– To trudne pytanie. – Zmarszczyła czoło. – Z jeszcze trudniejszą odpowiedzią – przyznała cicho. – Leno, chyba doskonale wiesz, że nie jesteś jak te wszystkie infantylne dziewczynki w twoim wieku, prawda? – Wyciągnęła dłoń w moim kierunku, chcąc, żebym ją uścisnęła. – Jesteś szalenie inteligentna, moje dziecko. Szalenie inteligenta! – powtórzyła, kręcąc przy tym głową. – I to sprawka twoich rodziców, a zwłaszcza...
– Sprawka? – Próbowałam jej przerwać, bo to słowo wcale nie kojarzyło mi się z czymś właściwym, a inteligencja już owszem.
– Olgierda – dokończyła jednak niewzruszona, wskazując winnego. Mojego tatusia. Mojego kochanego tatusia. – Starałam się wychować Klarę na wartościowego człowieka. Niczego jej też nigdy nie brakowało. Nie wiem, czemu w pewnym momencie tak bardzo zbłądziła. Dlaczego się ode mnie odsunęła? Mogę się jedynie domyślać, że to właśnie j e g o wina. Że to on sprowadził nieszczęście na nią i całą naszą rodzinę. On i to jego przeklęte nazwisko.
– Babciu! – pisnęłam z bólu, kiedy zatopiła swoje paznokcie w mojej dłoni.
Od razu przeprosiła, ale wcale nie musiała. Nie miałam do niej o to żalu. Wiedziałam, że z całego serca nienawidziła Królów, chociaż nigdy nie przyznała dlaczego.
– Bóg nie jest dobry – wymamrotała nagle i wstała gwałtownie od kuchennego stołu. – Ale nie jest też zły.
Przystanęła w miejscu, przeraźliwie się przy tym garbiąc, przez co sprawiała wrażenie o wiele niższej niż w rzeczywistości. I kruchej. Tak kruchej, jak te wszystkie małe ciasteczka, które często wypiekała w piekarniku obok.
– W takim razie neutralny? – Próbowałam sprecyzować.
– Nie o to chodzi, moje dziecko – westchnęła, z powrotem zajmując swoje miejsce na drewnianym krześle. – Bóg w pewnym sensie jest człowiekiem.
– Człowiekiem? – podchwyciłam podejrzliwie, na co ona szybko skinęła głową.
– Przez większość czasu postępuje słusznie. Przychodzi jednak taki moment, wiesz, taka chwila, którą my ludzie, zwłaszcza dorośli, nazywamy chwilą słabości. On również jej doświadcza. – Poprawiła się na krześle. – Może wtedy stawać się na tyle nieuważny, że nie dostrzega krzywdy w występkach, albo na tyle drażliwy, że ulega nęcącej sile grzechu.
– Nęcącej? – To określenie było mi obce. – Co to oznacza?
– A chcesz przekonać się na własnej skórze? – zapytała, uśmiechając się przebiegle pod nosem.
– Chyba tak – odparłam cicho, machając nerwowo nogami pod stołem. – Na pewno chcę – poprawiłam się.
Na te słowa od razu wstała i podeszła do masywnych drzwi, za którymi znajdowała się spiżarnia, pękająca zwykle w szwach od różnego rodzaju powideł, nalewek czy soków owocowych. Pociągnęła za klamkę, a ciszę przerwało niewyraźne skrzypnięcie.
– Podejdź no do mnie, kochanie – przywołała mnie do siebie. – I usiądź tam pod ścianą – rozkazała łagodnym tonem głosu, kiedy znalazłam się tuż obok niej, wskazując przy tym palcem najdalszy róg niewielkiego pomieszczenia. – A teraz zamknij oczy i otwórz je dopiero wtedy, kiedy cię o to poproszę – dodała, kiedy zdążyłam usiąść na podłodze.
Przejęta zacisnęłam powieki i cierpliwie czekałam na to, co miało nastąpić. Ufałam babci. Ufałam na tyle mocno, że nawet kiedy usłyszałam trzask zamykanych drzwi, nie zlękłam się i wciąż siedziałam na zimnych płytkach, z przymkniętymi powiekami.
– Możesz otworzyć – wyszeptała wreszcie, co też od razu uczyniłam.
W pomieszczeniu panowała ciemność. Jedyna zwisająca z sufitu żarówka nie została zapalona, a światło dzienne nie mogło wpadać do spiżarni, ponieważ pozbawiona była ona okien.
– Nie rozumiem – przyznałam wstydliwie.
Wtedy babcia odpaliła zapałkę i zapaliła nią stojącą na podłodze małą świeczkę, która skąpo oświetliła przestrzeń wokół nas. W milczeniu zaczęłam wpatrywać się w wąski język ognia, którym zajął się knot, doświadczając przy tym sprzecznych emocji. Bo był to zarówno strach, jak i spokój.
Ogień kojarzył mi się z piekłem. Ze słynnym rodzinnym powiedzonkiem: „Źli ludzie nie idą do nieba. Źli ludzie płoną". Ale kojarzył mi się również z niezwykłą siłą i pasją. Z życiem. A tym samym z wiarą, nadzieją i miłością, które były jego nieodzowną częścią.
– Co czujesz? – zapytała cicho.
– Czuję... – zawahałam się, nie spuszczając wzroku z ognia, a w głowie szukając najlepszego możliwego określenia. – Przyciąganie.
– Nęcenie – odparła, a ja wreszcie zrozumiałam. Zrozumiałam, że nęcenie to przyciąganie. Silne pragnienie, które nie do końca jest właściwe.
– Skoro sam Bóg ulega nęcącej sile grzechu, to nie dziwię się, że ludzie również – wyszeptałam, dotykając opuszkami palców rozgrzanej świeczki i dając się poparzyć. Nęcenie to również ból. To mierzenie się z konsekwencjami niewłaściwych wyborów. – Zastanawiam się tylko, na ile grzechów człowiek może sobie pozwolić, żeby po śmierci pójść do nieba, a nie spłonąć.
– Cóż – westchnęła. – Tego chyba nikt nie może wiedzieć prócz samego Najwyższego.
– Obawiam się, że się mylisz, babciu – mruknęłam i spojrzałam jej prosto w oczy. – Mój tatuś wie.
* * *
Wczoraj, po dwóch tygodniach wypełnionych ciszą, wyrzutami sumienia i tęsknotą, do twierdzy w Warnie wrócił Krum Manczenko. A dzisiaj już od samego rana spędzaliśmy razem czas w zacisznej altanie na tyłach przepastnego ogrodu, który upływał nam na wspólnych posiłkach, rozmowach czy też na ukradkowych spojrzeniach, które zaciekle między sobą wymienialiśmy. Jednak, kiedy zaczęło padać, a wiatr stał się dla nas zbyt natarczywy, zdecydowaliśmy się przenieść do biblioteki.
– Pamiętasz może ten dzień, w którym zrozumiałaś, że zbiór wierszy na tylnych regałach należy do mnie? – wymamrotał, zajmując miejsce w skórzanym fotelu i pozostawiając mi do wyboru, aż dwie duże kanapy. – Bo ja pamiętam doskonale. To był dzień, w którym z twojej twarzy zeszła pogarda, którą w tamtym okresie do mnie żywiłaś.
Poczułam się nieswojo, że o to zapytał. Nie lubiłam naszych początków. Nie tylko z powodu jego zachowania, bo ja również miałam sobie wiele do zarzucenia. Chciałam oszukać samą siebie, że u popaprańca, jak kiedyś często określałam Kruma, nie było nic interesującego. Wspólne chwile i jego sekrety, które stopniowo odkrywałam, skutecznie uniemożliwiły mi kontynuowanie tego postanowienia. Nie mogłam nienawidzić kogoś, kto był do mnie na wielu płaszczyznach tak bardzo podobny. Kogoś, kto mnie rozumiał.
– Czuję, jakby od tamtego zdarzenia upłynęło co najmniej kilka lat, a nie zaledwie cztery miesiące – wyznałam, prawdopodobnie się przy tym rumieniąc i zajęłam miejsce na sofie zlokalizowanej bliżej kominka.
Nie dało się ukryć, że nasze relacje na przestrzeni tych kilku tygodni diametralnie się zmieniły. I chociaż często było tak, że robiliśmy krok do przodu, żeby potem zrobić dwa do tyłu, mocno się do siebie przywiązaliśmy. Byłam jego obsesją, do czego zresztą się sam przyznał. A on moją. Chociaż ja nigdy nie powiedziałam tego wystarczająco głośno. Właściwie, to nigdy nie powiedziałam.
– A nie upłynęło? – Uśmiechnął się przebiegle pod nosem.
– Może. – Wzruszyłam ramionami. – Przy tobie wszystko jest możliwe.
To nie były puste słowa. Przy nim powoli przestawałam odczuwać wypalenie, które nie pozwalało mi cieszyć się z życia w Krakowie. I chociaż poczucie szczęścia odkryłam dużo wcześniej, przy nim smakowało inaczej. O wiele wyraźniej. Lepiej.
– Potraktuję to jako komplement. – Wstał z fotela i podszedł do kominka, żeby w nim rozpalić. W pomieszczeniu zwykle panował chłód, więc ucieszyłam się, że pomyślał o naszym komforcie.
Patrzyłam, jak najpierw rozrywał stare papierowe gazety, które służyły mu za podpałkę, a potem jak dokładał suchego drwa do powoli wzbijających się w górę języków ognia. W ich bladym świetle twarz Kruma była piękna.
– To był komplement – wymamrotałam wreszcie, wciąż wodząc wzrokiem po jego ciemnobrązowych, szklących się oczach, mocno zarysowanej szczęce oraz żuchwie z ponad dwutygodniowym zarostem, aż wreszcie po umięśnionym torsie, częściowo odsłoniętym przez niedopiętą białą koszulę.
Kiedy dostrzegłam, że on także mi się przyglądał, speszona oderwałam od niego wzrok i potrząsnęłam energicznie głową, tak jakbym chciała wytrząsnąć z niej obraz tej niezręcznej sytuacji.
– Ja również lubię na ciebie patrzeć, Leno Król – powiedział wtedy cicho i z powrotem zajął miejsce w fotelu.
Również. To niewinne słówko wdarło się niepostrzeżenie do mojej głowy, wywołując dziwny, ale przyjemny uścisk w brzuchu.
– Dlaczego „Ocalony" Różewicza? – Próbowałam desperacko zignorować to nieproszone uczucie.
– Nie odpowiadałem ci już na to pytanie?
– „A dlaczego nie?" nie jest satysfakcjonującą odpowiedzią – odparłam. – I nigdy nią nie będzie.
– Kto by się spodziewał, że akurat od ciebie coś podobnego usłyszę – rzucił zgryźliwie. – Znasz przynajmniej tekst?
– Nie znam – przyznałam zmieszana, zaciskając usta w cienką linię.
– To trochę utrudnia – mruknął, sprawiając wrażenie niepocieszonego.
– Ale tylko trochę? – Uśmiechnęłam się nieśmiało, ale to wcale nie rozładowało niezręcznego napięcia między nami.
Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, a on sam zastygł na kilka niewyobrażalnie długich sekund. Kiedy już powoli zaczęłam się o niego martwić, nerwowo zaszurał nogą po podłodze, poprawił czarny materiał rękawiczek starannie naciągniętych na duże dłonie oraz palce i spojrzał mi prosto w oczy.
– Mam dwadzieścia cztery lata. Ocalałem. Prowadzony na rzeź – wyszeptał nieco chrapliwym głosem. – To są nazwy puste i jednoznaczne: człowiek i zwierzę, miłość i nienawiść, wróg i przyjaciel, ciemność i światło. – Bez ostrzeżenia zamilkł, a jego piękne, ciemnobrązowe oczy pociemniały. Wydawało się, że walczył. Walczył ze samym sobą o prawo głosu. – Człowieka tak się zabija, jak zwierzę – wydusił wreszcie, a jego głos wydawał się niższy o kolejne dwa tony. – Widziałem. Furgony porąbanych ludzi. Którzy nie zostaną zbawieni. – Westchnął, wciąż nie odwracając ode mnie wzroku przepełnionego niemym krzykiem. – Pojęcia są tylko wyrazami: cnota i występek, prawda i kłamstwo, piękno i brzydota, męstwo i tchórzostwo. – Sposób, w jaki akcentował te wszystkie słowa, wywoływał u mnie gęsią skórkę. Może i nawet przyjemną, ale nie potrafiłam się jej w pełni poświecić. Bo absorbował mnie tylko on. Chłopak z pamiętnika, którego Krum pozwolił mi na moment zobaczyć. – Jednako waży cnota i występek. Widziałem. Człowieka, który był jeden. Występny i cnotliwy. – Pokręcił głową tak, jakby nie chciał już dłużej mówić, ale nie mogłam mu na to pozwolić.
– Kontynuuj, proszę – wyszeptałam nieco dramatycznie, kładąc nacisk na ostatni wyraz.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że w tej chwili stawialiśmy kolejny krok do przodu. I to może właśnie z tego powodu zaczęło tak szybko i głośno bić mi serce.
– Szukam nauczyciela i mistrza – wymamrotał. – Niech przywróci mi wzrok, słuch i mowę. Niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia. Niech oddzieli światło od ciemności.*
Nastała cisza. Może nie zupełna, bo zakłócał ją mój urywany oddech. Wpatrywałam się w szeroko rozwarte oczy Kruma, współodczuwając jego emocje skoncentrowane na bliżej nieokreślonym strachu. I cholera, chciałam poznać jego przyczynę.
– Teraz już znam tekst – powiedziałam cicho, wywołując na jego twarzy przelotny grymas. – Dlaczego więc „Ocalony" Różewicza?
Chrząknął, przygryzając na moment wargę. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Może nawet żałował, że nasza rozmowa znalazła się na takich, a nie innych torach. Że w końcu rozmawialiśmy wyłącznie o nim samym.
– Utożsamiam się z podmiotem lirycznym, Leno – odparł, głośno wciągając powietrze lekko rozchylonymi ustami. – Przynajmniej po części.
– Widziałeś wiele złego, prawda? – Chciałam go objąć, kiedy tak stał przede mną zmarnowany, ale obawiałam się, że wzgardzi moim współczuciem. Przerażała mnie wizja odrzucenia z jego strony.
– Widziałem – wyznał, przełykając nerwowo ślinę. – Ale nie wiem, czy jestem gotowy, żeby ci o tym opowiedzieć – wykrztusił, marszcząc czoło.
– Myślisz, że kiedyś będziesz? – Wstałam gwałtownie z sofy, na co on od razu poderwał się z fotela.
– Myślę, że... – Zamarł, kiedy dotknęłam jego odsłonięte ramię i spuścił na nie wzrok. – Nie będę miał w końcu wyjścia – wymamrotał.
– Nie będziesz miał? – Dociekałam, jednocześnie muskając palcami jego rozgrzaną skórę.
Nigdy wcześniej nie byłam wobec niego taka bezpośrednia. Nie dotykałam go w ten sposób. Ale czułam nieodpartą potrzebę bliskości. Zaznania ciepła, które mógł zaoferować wyłącznie drugi człowiek.
– Specjalnie mnie dekoncentrujesz? – Zmarszczył pytająco brwi.
– Może tak. – Uśmiechnęłam się niewinnie. – A być może nie.
– Nie baw się mną, proszę – odparł surowym tonem głosu, który zamiast mnie zniechęcić, sprowokował do działania. Wspięłam się na palcach, żeby moje usta znalazły się możliwie blisko jego prawego ucha i wyszeptałam:
– Nie robię tego.
Opadłam miękko na stopy i w końcu go objęłam, czego absolutnie się nie spodziewał. W pierwszej chwili spiął całe swoje ciało, ale później równie szybko je rozluźnił i odwzajemnił mój uścisk, mocniej mnie do siebie przyciągając.
– Czy śnię? – wychrypiał cicho, delikatnie głaszcząc moje plecy. – Zmęczenie czasem płata mi figle. Drwi ze mnie, wiedząc, że nie jestem w stanie się skutecznie przed nim bronić.
– Przede mną nie musisz tego robić – mruknęłam, wtulając się w delikatny materiał jego koszuli. – Bronić się. Uciekać. Grać kogoś, kim tak naprawdę nie jesteś. Albo już nie jesteś.
Odsunął się bez słowa ostrzeżenia, posyłając mi uważne, trochę chłodne spojrzenie, którego już dawno u niego nie widziałam.
– Zabiorę cię dzisiaj w jedno miejsce – oznajmił, nie prosząc mnie o pozwolenie.
– Drewniana chatka czy kamienny las? – zapytałam, starając się zachować przed nim rezon, mimo że zmiana jego nastroju bardzo mnie zaskoczyła.
– Savannah – rzucił krótko.
* * *
Klub Savannah. To właśnie tam tego wieczoru Krum zamierzał mnie zabrać. Do miejsca, w którym będą inni ludzie. Tłum ludzi. Mogłabym w końcu poprosić o pomoc. Wyznać, że zostałam uprowadzona. Spróbować uciec, bo w twierdzy otoczonej grubym, wysokim murem nie miałam na to najmniejszych szans.
Przez pierwsze dni zarzekałam się, że jeśli nadarzy się okazja, to z niej skorzystam. Miałam być sprytniejsza od niego. Odporna na jakiekolwiek przywiązanie i pozytywne uczucia. Miałam go zwieść. Przekonać do siebie. Zdobyć zaufanie, a potem...
Przepadłam. Polubiłam swojego oprawcę i chociaż niezwykle mocno drażniło mnie to określenie, bo wierzyłam, że zrobił to w dobrej wierze, to wciąż było ono prawdziwe. Krum mnie uprowadził i uwięził w swojej twierdzy. Przez długi okres faszerował lekami i bawił się moimi wspomnieniami. A ja nie czułam do niego żalu. Już nie. Wybaczyłam mu.
– Proszę! – krzyknęłam, kiedy nagle usłyszałam energiczne pukanie do drzwi. – Co ty tu robisz? – Mina mi zrzedła, kiedy to nie Krum, a uśmiechnięty od ucha do ucha Elian przekroczył próg mojej sypialni.
– Ptaszki ćwierkały, że w końcu wychodzicie razem do ludzi – odparł rozbawiony, ignorując rozciągającą się na mojej twarzy konsternację.
W tym człowieku było coś przerażającego, ale także coś wzbudzającego sympatię, przez co zbytnio nie oponowałam, kiedy do mnie podszedł i wręczył mi kartonowe pudełko.
– Co w nim jest? – Ściągnęłam pytająco brwi, obawiając się, że podarunek od Eliana może przynieść mi więcej szkody niż pożytku.
Spuścił kaptur z głowy, odsłaniając burzę pokręconych, krótkich blond loków i obrzucił mnie tak silnym spojrzeniem, że przez chwilę zaparło mi dech w piersiach.
– Zachwyć go, złotowłosa – wyszeptał tak cicho, jakby ściany wokół nas miały uszy. – I baw się przy tym dobrze – dodał głośniej i nie zdradzając nic więcej, szybko wyszedł z pokoju.
Niepewnie uniosłam wieko pudełka i...
– Nie wierzę – syknęłam zduszonym głosem.
Elian sprezentował mi czerwone szpilki oraz satynową suknię o pięknym, szmaragdowym odcieniu. Zupełnie takim jak moje oczy.
* * *
Czekałam na Kruma na parterze, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, czemu towarzyszył cichy stukot szpilek o posadzkę. Byłam podekscytowana, bo wyglądałam naprawdę dobrze w satynowej sukience o intensywnej, zielonej barwie, którą otrzymałam od Eliana. Była niczym moja druga skóra. Idealnie skrojona i z tak delikatnego materiału, że praktycznie nie czułam jej na sobie.
– Nareszcie jesteś. – Ożywiłam się, kiedy nagle szybkim krokiem wyłonił się z ciemnego korytarza.
Gwałtownie się zatrzymał na dźwięk mojego głosu, a czarne rękawiczki, których nie zdążył jeszcze nałożyć na dłonie, upadły na podłogę między nami.
– Skąd to wszystko masz? – Wydawał się zakłopotany moim nowym wyglądem.
Nie patrzył mi prosto w oczy, ale czułam, że jego wzrok błądzi gdzieś po moim ciele. Parę tygodni wcześniej nie byłoby to dla mnie zbyt komfortowe, ale teraz sprawiało mi dziwną satysfakcję. Chciałam być piękną obsesją.
– Od wróżka chrzestnego – odparłam żartobliwie i schyliłam się po jego rękawiczki. – Wszystko w porządku? – zapytałam, kiedy wziął je ode mnie bez żadnego słowa podziękowania.
– Pasuje ci ta sukienka – wymamrotał lakonicznie, w końcu krzyżując ze mną spojrzenie. – Podkreśla doskonały kolor twoich oczu.
Doskonały. Ciężko było mi się nie uśmiechnąć, słysząc z jego ust taki komplement. Idealna Klara Król z pewnością by się z nim nie zgodziła, bo przez lata wmawiała mi brzydotę, ale jej zdanie się nie liczyło. Mogła iść do diabła, jeśli jeszcze nie zdążyła tego zrobić.
– Wyjechałem już samochodem na dziedziniec – rzucił nagle, kiedy zamierzałam skręcić w kierunku wejścia do garażu.
– Dlaczego? – zapytałam podejrzliwie, myślami rozbijając się o beczki ułożone w długie rzędy, które zajmowały aż połowę wielkiej, podziemnej kondygnacji. O beczki, które były zabawkami jego ojca.
– Tak wyszło. – Wzruszył ramionami.
– Tak wyszło – powtórzyłam do siebie cicho, dając się mu zaprowadzić na dziedziniec, tymczasem myśli zdążyły już przycupnąć na nakreślonym czarnym tuszem wyznaniu na pożółkłej kartce papieru.
Jest też mordercą.
* * *
Warna nocą tętniła życiem. Na wąskich uliczkach kotłowali się roześmiani ludzie, którzy wydawali mi się nierealni. Od tak dawna ich nie widywałam, zwłaszcza w takim skupisku, że zdążyłam zapomnieć, że kiedyś z całego serca tego nienawidziłam. Zupełnie nie przypuszczałam, że można było za czymś podobnym zatęsknić.
A jednak można.
Widząc gromadkę szczęśliwych kobiet, przemierzających dziarsko chodnik i sprawiających wrażenie wzajemnie się przekrzykujących, po moim policzku spłynęła pojedyncza łza, którą szybko starłam wierzchem dłoni. Nie chciałam, żeby Krum ją dostrzegł. Nie wiedziałabym, jak się z niej wytłumaczyć. Bo sama nie do końca rozumiałam tę nagłą tkliwość, która ścisnęła mój żołądek w takim stopniu, że z trudem oparłam się mdłością.
– O czym myślisz, Leno? – zapytał niczego nieświadomy kilka minut później, kiedy zaparkował samochodem pod wysokim budynkiem, którego wejście oprawiał wielki, zielono-żółty neon z napisem: SAVANNAH.
– Nie zdradziłeś mi powodu, dla którego się tu znaleźliśmy – wymamrotałam, odpinając cicho pas.
– A musi jakiś być? – Odwrócił głowę w moim kierunku, żeby na mnie spojrzeć. – Chciałem spędzić z tobą czas inaczej niż do tej pory. I to wszystko.
Jego głos, mimika twarzy i spojrzenie wydawały mi się całkiem szczere. Jednak podświadomie czułam, że wizyta w tym miejscu ma jakieś drugie dno. Ale nie wiedzieć czemu, Krum nie zamierzał się zdradzić, jakie konkretnie.
– Idziemy? – Otworzył drzwi samochodu od mojej strony i podał mi rękę, pomagając wysiąść.
– Dziękuję – mruknęłam, niepewnie stając szpilkami na brukowanej kostce chodnika. Widząc moje zakłopotanie, złapał mnie pewnie pod ramię, a potem razem weszliśmy do Savannah.
W środku przywitała nas ogromna, ale pozbawiona żywej duszy recepcja, którą szybkim krokiem minęliśmy, kierując się w stronę wysokich, złotych schodów. W ostatnim jednak momencie skręciliśmy gwałtownie i wpakowaliśmy się do niepozornej, stalowej windy. Krum nacisnął numer szesnaście, przez co drzwi od razu się zamknęły, a potem zaczęła grać cicha, aczkolwiek na tyle nieznośna muzyczka, że mimowolnie skrzywiłam się pod nosem.
– Wiem, okropna jest – skwitował, widząc moją reakcję.
– Pomyśleć, że kiedyś narzekałam na te ciche – wyznałam, na chwilę wracając myślami do Krakowa i do bloku, w którym przez dłuższy czas mieszkałam.
– A to niby czemu?
– Uważałam, że pozbawione są charakteru.
– Bo nie miały irytującej melodyjki? – Dopiero kiedy zadał to pytanie na głos, zdałam sobie sprawy z tego, jak dziwnym, gburowatym człowiekiem wcześniej byłam.
– Tak, dokładnie – odparłam, przejeżdżając nerwowo językiem po zębach. – Nic nie mów!
– Nie zamierzam. – Zaniósł się cichym śmiechem i właśnie w tym samym momencie drzwi od windy otworzyły się.
Pierwsze co do mnie dotarło to drażniący, duszący zapach papierosów, w którym przebijały się jakieś słodsze tony, mogące pochodzić od owocowych olejków. Dopiero później zwróciłam uwagę na otoczenie. Na czerń i złoto, które całkowicie zniewalało obserwatora swoim przepychem. I na ogromny fortepian w kolorze krwistej czerwieni, za którym rozciągała się szyba z panoramicznym widokiem na Warnę.
– Nie podoba ci się? – wyszeptał do mojego ucha, obejmując mnie nagle w pasie. – Musisz mi wybaczyć, ale w tym miejscu jesteś moją kobietą, Leno. Oni muszą w to uwierzyć.
– Jacy oni? – odpowiedziałam również konspiracyjnym szeptem, czując, że wplątuję się w coś ryzykownego.
– Nie teraz – skarcił mnie i podprowadził w kierunku baru, za którym uwijało się dwoje, elegancko ubranych barmanów.
– Co dla państwa? – zagadał do nas po angielsku jeden z nich. Na ręce miał biały tatuaż przedstawiający ryczącego lwa, który wyłonił się spod rękawa zbyt krótkiego smokingu.
– Glenfiddich z lodem. Dwa razy – mruknął do niego Krum i spuścił dłoń z moich pleców dopiero wtedy, kiedy nieznajomy postawił przed nami gotowe zamówienie. I to właśnie wtedy zauważyłam, że ów lew pozbawiony był oczu.
* * *
– Chcesz ze mną zatańczyć? – Powtórzyłam głośnym szeptem jego słowa, które wywołały u mnie panikę, mimo że zdążyłam się już lekko wstawić. Podobnie jak zresztą on sam, a miał przecież później prowadzić samochód.
Pochylił głowę w moją stronę, a jego niesforne włosy opadły mu na czoło. Wyglądał bardzo niewinnie, ale jego oczy zdradzały go, że wcale taki nie był. Miał wiele różnych warstw. A ja wszystkie chciałam poznać.
– Czy to coś wielkiego dla ciebie?
To pytanie zawisło między nami na kilka długich sekund, w których to zastanawiałam się, dlaczego właściwie próbuję mu odmówić?
– Nie – zaprotestowałam, kręcąc energicznie głową. – Nie wiem – odparłam jednak po chwili. – Może? – wydukałam wreszcie zrezygnowanym tonem głosu.
Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech, ale wcale nie był on oznaką radości. Krum przy mnie uśmiechał się często. Jednak za każdym razem kryły się za tym zupełnie inne emocje.
– Co więc musiałbym zrobić, żeby sobie na to zasłużyć?
– Krum, nie o to chodzi. Ja, j-ja po prostu... – zaczęłam się zdradziecko jąkać, prawdopodobnie się przy tym rumieniąc. – Nie potrafię.
– Tańczyć? – Zmarszczył brwi. – Nie może być tak tragicznie, Leno – stwierdził, wstając z krzesła i wyciągnął dłoń w moją stronę. – A jeśli tak, to cię nauczę.
Kiedy stał tak przede mną, a złoto i wszechobecna czerń opływały zewsząd jego ciało o władczej posturze, zrozumiałam, że ktoś taki jak on wcale nie musiał pytać o zgodę, tylko mógł brać to, na co miał w danej chwili ochotę.
A mnie jednak czasem pytał.
– Mówił ci już ktoś, że jesteś niemożliwy? – mruknęłam, ale splątałam swoje palce z jego palcami osłoniętymi miękkim materiałem czarnych rękawiczek i dałam się pociągnąć na parkiet, na którym tańczyły już inne pary. Kiedy do nich dołączyliśmy, z niewidocznych głośników ryknęły słowa nowej piosenki.
Wciąż śnisz i knujesz mroczne intrygi
Tak, robisz to
Jesteś trucizną i ja wiem, że to prawda
Przełknęłam nerwowo ślinę, unosząc wyżej głowę i skrzyżowałam swoje spojrzenie z Krumem. Jego źrenice przeraźliwie się rozszerzyły, a dłonie śmiało błądziły po moich plecach i odsłoniętych ramionach, a tam, gdzie zatrzymywały się na dłużej, wywoływały na mojej skórze małe pożary, które mój umysł nie potrafił skutecznie ugasić.
Czuję się jakbym tonął
Tonę
Przytrzymujesz mnie i
Pochylił się, a nasze czoła zetknęły się ze sobą. Czułam, że zaciąga się moim zapachem. Że przekracza jakieś niepisane granice naszej przyjaźni, a mimo to nie protestowałam. Dałam się zniewolić. Zarówno temu miejscu, jak i jemu samemu.
Trzymając mnie
Zabijasz mnie powoli **
* * *
Krum lubił alkohol. I wydawało się, że nie miał w tym żadnego umiaru. Przechylał kolejne whisky, nie bacząc na to, że przyglądałam mu się z coraz większym grymasem wymalowanym na twarzy. Fakt, że był człowiekiem zbudowanym z wielu warstw, sprawiał, że nawiedzało go również wiele różnych nastrojów w przeciągu dość krótkiego czasu.
– Ale on pięknie gra – wymamrotałam do siebie, skupiając w końcu swoją uwagę na kimś innym niż Manczenko. Na przypadkowym mężczyźnie, który postanowił podzielić się swoim talentem z innymi i zrobić użytek ze stojącego w sali krwistoczerwonego fortepianu.
– Nic podobnego – skomentował moje słowa Krum, odsuwając w końcu barowe szkło od swoich ust.
– Jesteś niby ekspertem? – Prychnęłam rozbawiona jego reakcją, co wyraźnie mu się nie spodobało.
– A on amatorem – rzucił cierpko, odstawiając głośno szklankę z niedopitym whisky na stolik. – Amatorem – powtórzył oschle i odszedł ode mnie, kierując się oczywiście w stronę nieznajomego grajka.
Nie zdziwiłam się, kiedy ów mężczyzna od razu posłusznie zwolnił swoje miejsce. Zdziwiłam się natomiast później. Nie z powodu faktu, że Krum rzeczywiście potrafił grać. I to dobrze grać. Ale z powodu, jaki utwór sobie wybrał.
I że go zaśpiewał.
To mnie denerwuje
Więzi mnie
I obraca mną wokoło
Bez końca
Zapadam się
I wywracam na drugą stronę ***
Wzięłam pozostawioną przez niego szklankę i szybko przechyliłam jej zawartość, a pociąg wspomnień uderzył we mnie z niewyobrażalną siłą.
– Mamo, czemu policja wypytuje tatusia o babcię?
– Nie trzymałaś języka za zębami – odparła, mocno łapiąc mnie za rękę. – Więc to ty jesteś za to odpowiedzialna, Leno.
– Puść, to boli! – jęknęłam stłumionym głosem, kiedy zaczęła mi ją wykręcać.
– Ją też bolało.
* * *
* Frag. Ocalony Tadeusza Różewicza
** Tłumaczenie frag. Two Feet I Feel Like I'm Drowning
*** Tłumaczenie frag. Muse Hysteria
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro