XIII: Poczucie straty
Ten rozdział dedykuję każdemu z Was. Bo nie oszukujmy się, wszyscy doskonale wiemy, jak smakuje poczucie straty.
Dzień pierwszy
Obudziłam się późnym popołudniem, niechętnie wstając z łóżka i wyplątując się z tych wszystkich krwistoczerwonych tkanin. Z na wpół otwartymi oczami, nieustannie przy tym ziewając, dotarłam na balkon, gdzie na stoliku czekał na mnie parujący wciąż kubek z czarną kawą i drewniana misa z suchymi przekąskami, na które składały się słone krakersy i mniej przekonujące wyglądem orzeszki.
Od samego początku, kwestia idealnego wyczucia czasu z podawaniem mi posiłków, mocno mnie intrygowała. To było wręcz nieprawdopodobne, że jeszcze nikt z obsługi, ani razu, nie został przeze mnie przyłapany w trakcie serwisu. A mimo to zdążyłam przywyknąć do tej sprawy na tyle mocno, że przestała mi już zupełnie przeszkadzać. Bo przyzwyczaiłam się. Naprawdę przyzwyczaiłam się, że w twierdzy miały miejsce różne dziwne zdarzenia, ponieważ mogły być również sprawką mojej skrzywionej wyobraźni, która już nie jeden raz skutecznie mnie oszukała.
Będąc zaledwie dzieckiem, miałam wrogów z prawdziwego zdarzenia. Nie takich jak inni rówieśnicy. Ja, Lena Król, najpierw musiałam mierzyć się ze swoimi rodzicami, których grzechy po spisaniu z pewnością nie zmieściłyby się wyłącznie w jednym książkowym tomie. Lata później, ze starszymi mężczyznami, dla których moje dojrzewające nastoletnie ciało było ekskluzywnym placem zabaw. Miejscem, w którym każda ich chora fantazja miała szansę się ziścić. Ale, co najważniejsze, musiałam przede wszystkim i ostatecznie walczyć ze swoją własną głową.
Mój umysł był okrutnie skażony. Myśli brudne, parszywe i spaczone, ale przynajmniej wreszcie pasujące do nich. Do rodziny Królów. Właściwie, chyba nigdy nie potrafiłam myśleć jak normalny człowiek. Ale to nie sprawiło, że stałam się kimś wyjątkowym. Nie określiłabym tego w ten sposób. Może raczej, że byłam jednostką specyficzną. I wybrakowaną. Tak, to trafne określenie.
– Co panienka wyprawia? – powtórzyła kolejny raz szeptem, wyraźnie oczekując reakcji z mojej strony.
Ale ja milczałam. Milczałam, bo z żadnego zlepka słów, nie sformułowałabym wystarczająco satysfakcjonującej odpowiedzi. A doskonale o tym wiedziałam, bo wielokrotnie chciałam samą siebie przekonać, że nie oszalałam. Że ci wszyscy ludzie, którzy mnie maltretowali, nie osiągnęli swojego celu i mnie nie złamali. Tak bardzo chciałabym, żeby to właśnie była prawda.
Zawstydzona i częściowo rozdrażniona odwróciłam wzrok od gosposi. Nie mogłam na nią patrzeć. Na jej zaróżowione z emocji policzki, rozszerzone ze strachu niebieskie źrenice i usta rozciągnięte w niezręcznym półuśmieszku.
Najgorsze było jednak nie to, że nie potrafiłam dać jej odpowiedzi, której ode mnie oczekiwała, tylko to, że w tym wszystkim była ona tak irytująco zwyczajna, że bez najmniejszego wysiłku, zupełnie nieświadomie budziła we mnie dawno zapomniane uczucie zazdrości. Niezwykle silne uczucie, które wywoływało u mnie nieznośną gorączkę.
Bez przekonania opuściłam rękę w dół, a następnie wypuściłam z dłoni kuchenny nóż na podłogę. Jego metalowe ostrze wydało na sterylnie wypolerowanych kafelkach ciche brzęknięcie, które szybko ucichło, pozostawiając nas w niezręcznej ciszy.
– Pani Klara, co prawda, ostrzegała mnie, że niezłe z panienki ziółko, ale chyba mocno nie doszacowała tego określenia. – Jej spojrzenie było nieprzychylne i wyraźnie oceniające.
Nie lubiłam, kiedy ludzie patrzyli na mnie w t e n s p o s ó b. Bo to nie było w porządku. Nie mieli prawa budować opinii i ich tak po prostu wygłaszać, nie znając całej mojej historii, posiłkując się zaledwie jej niewielkim skrawkiem.
– To znaczy? – wymamrotałam jednak, ścierając wierzchem dłoni pot ze swojego rozpalonego czoła.
W pomieszczeniu panował nienaturalny zaduch, jakby ktoś celowo podkręcił temperaturę, żebym się roztopiła. I może nawet zechciałabym spełnić to życzenie, gdyby tylko mi nie przerwała.
– Takich jak ty. – Wskazała na mnie palcem, machając nim w powietrzu. – Trzeba izolować od reszty społeczeństwa i leczyć.
Uderzyłam ją mocno w twarz. To był impuls. Impuls, którego nie zamierzałam sobie wygarniać. Bo ona nie miała prawa tego mówić. Patrzeć na mnie z pogardą tymi cholernie niebieskimi oczami. I wskazywać na mnie swoim pierdolonym paluchem.
Rozsiadłam się wygodnie w wiklinowym krześle i zaczęłam niespiesznie pić kawę, której niebanalna gorycz przywodziła mi na myśl wspomnienie Kruma i jego szorstkich ust, które nie tak dawno temu, bo zaledwie wczoraj, z powrotem wtłoczyły we mnie uciekające w popłochu życie. Gdyby nie przypadek, że akurat zainteresował się moim losem w tamtej konkretnej chwili, przepadłabym. Lena Król oficjalnie przestałaby wreszcie istnieć.
Nie potrafiłam uwolnić się od przeświadczenia, że wiadomość o mojej śmierci, z pewnością, ucieszyłaby Klarę i Olgierda, z którymi rozstałam się w mało sympatycznych okolicznościach. Pozostawiłam ich samych sobie, żałośnie zakrwawionych na sterylnej podłodze w domu rodzinnym i nie miałam z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Jedyne, czego mogłam żałować to faktu, że nie odważyłam się skrzywdzić ich wcześniej.
Chyba musiałam dojrzeć do pewnych decyzji. Przejść nie tylko przez piekło, które stworzyli dla mnie Królowie, ale także przez to, które sama dla siebie wybudowałam. Może to wydawać się niedorzeczne, ale z początku, kiedy zatracałam się w tabletkach, nie traktowałam ich, jako coś, co może zniewolić mnie na kolejne lata.
Właściwie to ja lubiłam je zażywać. Często przed spożyciem układałam je sobie na dłoni, formułując z nich rozmaite kształty, którym z zaciekawieniem się przyglądałam. A później z nimi rozmawiałam. Chociaż, bardziej to był monolog z mojej strony, ale mi to nie przeszkadzało. Cieszyłam się, że mogłam opowiadać im o swoich planach i marzeniach. Spowiadać się z grzechów i żali, które przecież musiały w końcu znaleźć gdzieś swoje ujście.
Tak, pigułki były naprawdę dobrymi słuchaczami. I wiele mnie nauczyły. To właśnie na ich przykładzie zrozumiałam coś, co wcześniej próbował mi nieudolnie przekazać ojciec. Że nawet te najbardziej niepozorne, delikatne i niezwykle kruche elementy były zdolne wyrządzić wiele złego. Żadnego wroga nie można było nigdy lekceważyć. Tylko głupiec, głupiec albo szaleniec, obierali tę strategię.
Poprawiłam się na krześle, kierując swój wzrok na ogrodnika, który z werwą krzątał się po ogrodzie. I zaczęłam go obserwować. Jak cierpliwie plewił, znajdując się przez zdecydowanie większą część czasu w dość niewygodnej pozycji. Jak przycinał nierówne, odstające boki krzewów, żeby za bardzo nie wychylały się z proporcji, którą prawdopodobnie sam sobie narzucił. Aż wreszcie, jak oczyszczał basen z pływających w nim śmieci, które przywiał wiatr wraz z wczorajszą burzą.
Prawdopodobnie chciałam w ten nieudolny sposób oderwać swoje myśli od Kruma. Było mi niewyobrażalnie ciężko udźwignąć fakt, że nie zdążyłam go przeprosić przed jego wyjazdem. Może nawet trochę i ja sama miałam do niego żal, że mi o tym wcześniej nie powiedział. Nie przygotował na to rozstanie. Przecież musiał się przynajmniej trochę domyślać, że wcale nie był mi do końca taki obojętny, jak chciałam to symulować.
Odłożyłam głośno kubek z resztką kawy na stolik i spojrzałam na morze, rozciągające się na wysokości moich oczu, daleko na horyzoncie. I w końcu się zorientowałam. To, co czułam, wcale nie było przyzwyczajeniem.
Ja się po prostu zakochałam w tym miejscu.
* * *
Dzień szósty
Byłam wściekła. Poruszona. Rozgoryczona. Głównie wściekła.
A to wszystko z jego powodu.
Krum Manczenko mnie odczarował. Wyciągnął z tego beznadziejnego odrętwienia, w którym nie odczuwałam żadnych emocji. Z tej pustki, w której powoli zapominałam, kim właściwie byłam i przez co przeszłam.
Wcześniej zależało mi na tym, żeby wyprzeć większość swoich wspomnień z pamięci. Zupełnie tak, jakby ich utrata miała sprawić, że w końcu bym wyzdrowiała. Stała się normalna. Taka jak inni.
Popełniłam jednak błąd. Nie powinnam była wyrzekać się swojej własnej przeszłości. Przecież to właśnie ona mnie ukształtowała. A ja, bez swoich własnych wspomnień, nie byłabym już Leną Król. Stałabym się tylko jej marną kopią.
Boisz się prawdziwej siebie.
Byłam wściekła, bo Krum w krótkim czasie przejrzał mnie na wylot. A ja, zamiast się z tym pogodzić, okłamywałam samą siebie, że wcale mu się nie udało. Że się ze wszystkimi swoimi osądami pomylił.
Nie chciałam, żeby czytał ze mnie jak z otwartej księgi, poznając mnie i wszystkie moje żale, grzechy i pragnienia. Żeby przeniknął do mojego życia i się w nim bezczelnie zadomawiał. Nigdy go w nim nie pragnęłam. Nawet nie zauważyłam, kiedy to się wydarzyło. Kiedy zaczęłam go potrzebować. Uzależnił mnie od siebie.
Westchnęłam ciężko, kładąc dłonie na stół. Czułam się naprawdę dziwacznie, nie mając go przy swoim boku. Nikt nigdy nie zadawał mi tylu pytań i nie patrzył na mnie tak intensywnie, jak Krum Manczenko. On był inny niż reszta ludzi, a mimo to zdawał się tym nie przejmować. Nie wypierał się własnej przeszłości. Nie był takim tchórzem jak ja.
– Mam wrażenie, że mnie unikasz. – Usłyszałam nagle dobrze już znany głos Eliana.
Nie lubiłam z nim rozmawiać. Był zawsze taki arogancki i pewny siebie, a w dodatku z łatwością potrafił wyprowadzić mnie z równowagi. Co wydawało mi się boleśnie znajome.
– Oczekujesz, że zaprzeczę? – mruknęłam w końcu niechętnie, nie zaszczyciwszy go nawet przelotnym spojrzeniem.
– Wręcz przeciwne – odpowiedział beztrosko, wprawiając mnie swoim luzem w jeszcze bardziej posępny nastrój. – Chciałbym jedynie poznać przyczynę.
– Czy to nie jest dziwne, że przebywam tu od miesięcy, a ty dopiero teraz szukasz ze mną kontaktu? – odparłam cierpko, beznamiętnie wpatrując się w szorstką fakturę ogrodowego stołu i na swoje długie białe palce.
– To bardzo dobre pytanie. – Przyznał radośnie, na co przewróciłam oczami. – Pewnie będę tego żałował, ale zasługujesz na prawdę. – Wyraźnie zaakcentował ostatnie słowo, prowokując mnie do spojrzenia na niego. Uśmiechnął się szeroko, bo połknęłam jego haczyk. – Każdy, kto nie jest Krumem, dostał tu zakaz zbliżania się do ciebie, więc tym bardziej w grę nie wchodziła żadna rozmowa.
Skrzywiłam się, co z pewnością nie umknęło jego uwadze, ale było mi to obojętne. Wiedziałam, że powiedział prawdę. Bo kiedy tylko ją usłyszałam, wydała mi się dziwnie znajoma. Chyba już kiedyś odkryłam ją sama, ale zupełnie o niej zapomniałam.
– Wyleciał mi ten zakaz z głowy – wymamrotałam, wzruszając apatycznie ramionami.
– Och, czyli jednak ci o tym powiedział. – Elian wydał się na moment zaskoczony, ale szybko odzyskał charakterystyczny dla siebie wigor. – Ważne, że wraz z jego wyjazdem przestał mnie obowiązywać.
Nie byłam pewna, czego właściwie ode mnie oczekiwał, ale niespecjalnie mnie to interesowało. Nie zamierzałam się z nim spoufalać. Doskonale pamiętałam, jak Manczenko się w jego towarzystwie peszył. Ale jeszcze nie rozumiałam z jakiego powodu.
– Kiedy on wróci? – westchnęłam, leniwie prześlizgując się wzrokiem po jego bordowych szatach.
– Ciągle o to pytasz. – Zwrócił mi uwagę. – A ja ci ciągle odpowiadam, że nie mam bladego pojęcia.
– I ty niby jesteś jego najbliższym wspólnikiem? Prawą ręką? – ironizowałam, kręcąc przy tym głową.
– A ty kim dla niego jesteś, co? – Wyszczerzył zęby w złośliwym uśmieszku. – Nawet się z tobą nie pożegnał.
Elian uderzył w czuły punkt i doskonale o tym wiedział. Przez ostatnie sześć dni nieustannie zastanawiałam się, czy jeśli ugryzłabym się w język w tamtym momencie, to czy Krum wyjechałby bez słowa wyjaśnienia. Miałam wrażenie, że to ja sprowokowałam go do wyjazdu z Warny. Że uciekł przede mną. Przed nami.
– Być może już nikim – odparłam cicho, wstając z drewnianej ławy. – A być może kimś naprawdę ważnym.
Nie odpowiedział, ale zamiast tego pokiwał głową ze zrozumieniem i ściągnął z twarzy ten kpiarski półuśmieszek. Chyba powoli wychodziliśmy na prostą.
* * *
Dzień dziesiąty
Obudziłam się na podłodze w bibliotece, nie pamiętając, jak się w niej znalazłam, a tym bardziej, w jakich okolicznościach w niej zasnęłam. A obok mnie leżał dziennik w szmaragdowej oprawie. Ten sam nieszczęsny dziennik, od którego chciałam trzymać się z daleka, a w którym Krum spisał niektóre swoje przemyślenia.
Byłam zamroczona. Nie analizowałam nawet tej sytuacji. Po prostu usiadłam po turecku, wzięłam ten pamiętnik do ręki, otworzyłam go na losowej stronie i zaczęłam czytać, zupełnie niewzruszona skąpym oświetleniem. Wiedziałam, że nie postępuję właściwie. Że jeszcze mocniej rozdeptuję naszą już wystarczająco kruchą relację. Jednak to było silniejsze ode mnie. To pragnienie poznania tajemnic, które powinny były pozostać tajemnicami.
Dziewiąty maja, czwartek
Dzisiaj pierwszy raz od dwóch lat zobaczyłem się z ojcem. Staruszek nic się nie zmienił. Wciąż był tym samym, zadufanym w sobie egoistą. Biblijnym fanatykiem, który wszystkie swoje postępki usprawiedliwiał dziwaczną, tylko dla siebie zrozumiałą wiarą.
Nienawidzę go. To uczucie towarzyszy mi już od dziecka. Jednak wciąż łapię się na tym, że kiedy go przy mnie nie ma, kiedy znika w tych swoich pierdolonych Chinach, ja zapominam. Zapominam, jakim jest bezdusznym skurwysynem.
Nigdy nie chciałem być taki jak on. Przez wiele lat wzbraniałem się przed oślizgłymi mackami jego świata, które uparcie chciały mnie dopaść. I w końcu dopadły. W moje osiemnaste urodziny, które z pewnością będą prześladowały mnie do końca moich parszywych dni.
Wiem, że mam już prawie dwadzieścia sześć lat i pewnie powinienem był przywyknąć do tego całego gówna, w którym ugrzązłem, ale chyba nie potrafię. Nigdy nie chciałem żyć w ten sposób.
K.
Oblizałam nerwowo wargi, przyswajając słowa, które właśnie przeczytałam. Współczułam Krumowi, chociaż wciąż nie wiedziałam przez co dokładnie przeszedł i co wydarzyło się w jego osiemnaste urodziny. Mogłam jedynie podejrzewać, że świat jego ojca musiał być równie skrzywiony, jak Olgierda, a może i nawet bardziej.
Czułam się podle z faktem, że nie uszanowałam jego prywatności, chociaż mnie o to prosił. A przecież nawet nie musiał, bo zasługiwał na nią jak każdy inny człowiek. I pewnie powinnam była wymierzyć sobie symboliczny policzek, odłożyć dziennik na swoje miejsce i właściwie to zapomnieć o jego istnieniu, ale potrzebowałam przeczytać przynajmniej jeszcze jeden wpis. Ten pierwszy, od którego wszystko się zaczęło.
Siedemnasty lipca, niedziela
Nie wiem, od czego zacząć. Nigdy wcześniej nie przelewałem swoich myśli na papier. Być może dlatego, że nie miałem odwagi, bo ojciec od dziecka powtarzał mi, że prowadzenie tego typu dzienników jest mało męskim zajęciem. A ja przecież pochodziłem z rodziny, w której trzeba było zachowywać się i być twardym mężczyzną. „Prawdziwym" jak to zwykł kiedyś mawiać.
A być może dlatego nigdy wcześniej nie pisałem, bo byłem tchórzem. Bałem się. I wciąż się boję. Bo kiedy on wpada w szał, pozostawia na mojej skórze blizny, które dzięki, o, losie! przynajmniej z czasem bledną. Ale absolutnie nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Najgorzej jest nocą. Wtedy te rany bolą najmocniej. Pieką, przeraźliwie swędzą, a przede wszystkim mnie zawstydzają. Mam nieodparte wrażenie, że się ze mnie śmieją. Drwią ze mnie, że jestem taki słaby. Że nie potrafię się postawić.
Ale ja chciałbym wierzyć, że ojciec się w końcu zmieni. Że zacznie mnie kochać. Dał mi nawet słowo, że wraz z moimi osiemnastymi urodzinami wreszcie z tym skończy. Przestanie tłuc mnie tym grubym pasem, aż do nieprzytomności.
Nie dawało mi jednak spokoju, że powiedział mi wtedy coś jeszcze. Niby mimochodem, ale i tak to zapamiętałem. Powiedział: „Zaczniemy razem budować coś niesamowicie pięknego, synu." Czuję, że moje życie za tydzień bezpowrotnie się zmieni. I nie jestem przekonany, czy oby na pewno na lepsze.
K.
Zaklęłam cicho pod nosem, bo zorientowałam się, że wpadłam po same uszy. Nie mogłam skończyć czytać, utknąwszy na tym właśnie momencie. Musiałam się przecież dowiedzieć, co stało się tego pamiętnego dwudziestego czwartego lipca, kiedy to Krum skończył swoje osiemnaste urodziny.
Jakież było jednak moje zdziwienie, kiedy wertując pożółkłe kartki, odkryłam, że kolejny wpis po dwudziestym trzecim lipca, przypadał dopiero na koniec sierpnia. Już miałam pewność, że musiało wydarzyć się coś bardzo złego w jego życiu.
Dwudziesty piąty sierpnia, czwartek
Chciałbym się zajebać. Myślałem o tym. Wciąż myślę.
Mógłbym się powiesić. Zacisnąć sznur na swojej żałosnej szyi i skoczyć. Mógłbym podciąć sobie żyły i zażyć ostatniej gorącej kąpieli. Albo po linii najmniejszego oporu, strzelić sobie w głowę.
Ale to byłoby zbyt proste. Zbyt egoistyczne. Mało bolesne. A ja muszę cierpieć. Chcę cierpieć. Żyć ze świadomością tego, co zrobiłem i co jeszcze zrobić muszę.
Od początku byłem przeklęty. Szkoda tylko, że nie uwierzyłem w to wcześniej. Że...
Zamknęłam gwałtownie dziennik, nie chcąc zamoczyć papierowych stron swoimi żałosnymi łzami. Nie powinnam była tego czytać. Oczywiście, że bałam się, że zrobił coś naprawdę potwornego, ale pocieszało mnie, że żałował. Tak bardzo, że aż umartwiał się z tego powodu. Wciąż więc był człowiekiem. A ja musiałam go tylko do tego przekonać. Byliśmy przyjaciółmi. A przyjaciele się nie oceniają, tylko sobie pomagają.
* * *
Dzień trzynasty
Dzisiaj mijała trzynasta doba, odkąd Kruma nie było przy mnie. Tęskniłam za nim. Za naszymi wspólnymi rozmowami, które często przeradzały się w małe słowne wojenki, za jego błyszczącymi, brązowymi i pełnymi ciepła oczami, a także za jego uśmiechem, który tyle razy wywoływał u mnie napad szału, że w pewnym momencie przestałam już liczyć, ile razy dokładnie.
Nie doceniałam go. Czasem nawet nim gardziłam. Chciałam usilnie wcisnąć mu łatkę głupca oraz egocentryka. A to wyłącznie z powodu tego, że się wystraszyłam. Zlękłam się, bo on od samego początku mnie onieśmielał. Fascynował swoją złożoną i zawiłą osobowością. Nim się zorientowałam, byłam nim już oczarowana. A teraz jedyne czego pragnęłam, to z powrotem mieć go w swojej codzienności.
Oparłam się o zagłówek łóżka i uniosłam oczy na lustrzany strop. Nawet nie przypuszczałam, że kiedyś w końcu sama stanę się egoistą. A przecież spotkałam się ze stwierdzeniem, że każdy człowiek, chociaż w niewielkim stopniu nim jest.
Zawiodłam się na sobie. Zresztą nie pierwszy raz. Miałam do siebie żal, że doceniłam Kruma, dopiero wtedy, kiedy gwałtownie zniknął z mojego życia. Jasne, że wprowadził do niego chaos, że zafundował mi wiele złego, ale szczerze przeprosił i zmienił swoje nastawienie. Otworzył się na mnie. Niby powtarzałam sobie, że niektórzy ludzie nie zasługiwali na drugą szansę, ale czułem, że on nie należał do tej grupy.
Nagle do moich uszu dotarło głośne pukanie do drzwi. Zignorowałam je, bo nie chciało mi się z nikim rozmawiać. Nie wierzyłam, że mógł to być Krum. Przekręciłam jednak głowę w prawo i cicho jęknąłem, bo w progu stał Elian i szczerzył się do mnie w ten złośliwy, charakterystyczny dla siebie sposób.
– Zaczynasz mnie przerażać – warknęłam i wyskoczyłam z łóżka, prawie potykając się o leżące na podłodze poduszki.
Mężczyzna zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie, wciąż szeroko się uśmiechając. Był z tym niemożliwy.
– Mam propozycję, złotowłosa – powiedział i włożył lewą rękę do kieszeni czarnych spodni, wyciągając z nich telefon komórkowy. – Może do kogoś zadzwonimy, co?
Opadłam na materac, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami i nie ukrywając zaskoczenia. Nie widziałam żadnego telefonu od miesięcy. Mój skonfiskował mi Krum, zanim jeszcze dotarłam do Warny, a swojego nigdy nie używał w moim towarzystwie.
– Nie wiem, co powiedzieć – przyznałam i spuściłam wzrok na swoje drżące z poruszenia dłonie. – Ale tak. – Pokiwałam w końcu wolno głową. – Zadzwońmy do niego.
Nie musiałam nic więcej mówić, a tym bardziej tłumaczyć. Podszedł do mnie, usiadł obok na łóżku i wybrał odpowiedni numer, dając na głośnomówiący. Po zaledwie dwóch sygnałach usłyszałam głos Kruma. Serce od razu zaczęło bić mi szybciej.
– Czego chcesz? – mruknął po angielsku, a po jego tonie można było wywnioskować, że wcale nie był z tego połączenia zadowolony.
– Może tak grzeczniej, przyjacielu? – Zaśmiał się Elian, dając mi nieme znaki, żebym jeszcze przez chwilę pozostała cicho.
– W jakim celu dzwonisz? – westchnął przeciągle, a ja to po prostu poczułam. Poczułam, że był przeraźliwie zmęczony.
– Nie zapytasz, co u mnie słychać? – odparł Elian, szczerząc się do mnie. Dotarło do nas jedynie wymowne chrząknięcie. – Cóż, niech będzie – mruknął zrezygnowany. – Twoja luba za tobą tęskni i nie uwierzysz, wciąż wypytuje o ciebie. – Skrzywiłam się na określenie „luba", ale nie odczułam potrzeby, żeby temu zaprzeczyć. – Leno, przywitaj się.
Wzięłam głęboki wdech, a potem wydech, żeby mój głos nie wydał się zbyt przejęty i nie zdradził mojego poruszenia. I chciałam się już odezwać, kiedy usłyszałam:
– To jakiś żart? – warknął Krum, a potem na chwilę nastała głucha cisza. Kiedy znowu się odezwał, byłam już gotowa. – Złamałeś...
– Kiedy wrócisz? – wyrzuciłam z siebie, wyrwawszy telefon z dłoni blondyna. – Krum, halo? – zapytałam żałośnie, a on bez słowa się rozłączył. Nie uraczył mnie nawet głupim chrząknięciem. Nawet nim.
* * *
Lipiec – wrzesień to dla mnie ten bardziej spokojny czas, kiedy mam „wakacje studenckie". Nie ukrywam, marzy mi się odpoczynek z prawdziwego zdarzenia i odcięcie od świata wirtualnego. Ale jestem też małym dorosłym. Z pracą na karku, z finansowymi zobowiązaniami i ograniczeniami, więc nie mogę tak po prostu zniknąć.
Chciałam Wam więc tylko dać znać, że będę teraz na Wattpadzie częściej. A co za tym idzie? Mam nadzieję, że kilka solidnych rozdziałów wleci przez ten okres i nadgonimy sobie akcję.
Bądźcie czujni.
Promyczek
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro