X: Przyjaciel
Pięć dni później, Warna.
Siedziałam wygodnie na białej ławie, wpatrując się w milczeniu w parujący kubek ze świeżą paloną kawą. Nie miałam siły, żeby go podnieść, zwłaszcza że co jakiś czas przeraźliwie drżały mi obie dłonie, co wydało mi się zresztą dość nietypowym symptomem, ponieważ na zewnątrz było ciepło, a i ja sama nie byłam w żadnym stopniu niczym rozdrażniona, czy też zestresowana. Na uwagę zasługiwał również fakt, że od wczesnego ranka nieustępliwie towarzyszył mi ból z tyłu głowy, dokładnie w okolicy potylicy, ale na tyle umiarkowany, że wciąż mogłam funkcjonować normalnie.
Jasne więc było dla mnie, że tego dnia nie czułam się najlepiej, ale zdążyłam doświadczyć przez dwadzieścia pięć lat swojego życia, wegetacji, tak wielu różnych, bardzo skrajnych stanów, że moje słabsze samopoczucie nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Musiałam jedynie uzbroić się w cierpliwość i to przeczekać, a przede wszystkim nie dawać się ponieść pierwszym lepszym pobudkom i sięgać po tabletki przeciwbólowe. Wciąż pamiętałam, pomimo usilnych prób wyparcia, jak ciężko było mi z tych wszystkich, różnorodnych piguł zrezygnować.
Pierwszy zespół odstawienny dopadł mnie na przełomie osiemnastego roku życia, wyciskając z mojego wychudzonego ciała litry śmierdzącego potu, oblepiającego dosłownie każdy milimetr mojej skóry. Pobudzenie, jakie wtedy mi towarzyszyło, doprowadziło mięśnie do granicy wytrzymałości, tym samym sprawiając, że nawet sam bezruch wywoływał udrękę. Towarzyszyła mi tak silna chęć autodestrukcji, że obijałam się o ściany, dotykając je drżącymi, wilgotnymi dłońmi, obsesyjnie badając ich fakturę, a niedokładnie przycięte nożyczkami, ostre paznokcie, przy każdej możliwej okazji rysowały i tak odpryskującą się już kremową farbę.
Cierpiałam w milczeniu. W samotności. Zgadzając się na rozdzierającą, pogłębiającą się żałość, która każdego dnia dewastowała nawet najmniejszy przejaw pozytywnych myśli, na ból, który smakował zupełnie inaczej niż przed laty i upokorzenie, bo dopiero wtedy zrozumiałam, że nawet wchodząc w dorosłość, nie mogłam i nie decydowałam sama. Zawsze robił to za mnie ktoś inny. Klara, Olgierd, alkohol, ale przede wszystkim benzodiazepiny, o których nie zapomniałam i z którymi w rzeczywistości nigdy nie wygrałam, co zostało niestety już z góry przesądzone.
Nałóg w moim przypadku był niczym nowotwór złośliwy, który zbyt późno zdiagnozowany i na tyle postępujący, zdążył poczynić wiele nieodwracalnych szkód. Choć w końcu udało mi się odstawić tabletki na bok, to żadna moja odsłona nie stała się nieoczekiwanie wytrawnym kłamcą, tylko po cichu pielęgnowała w sobie wizję, że to jedynie przejściowe, nie na zawsze. W chwilach słabości pojawiała się u mnie niepohamowana obawa, podsycona silnym lękiem, czy oby na pewno zdołam oprzeć się pokusie, szprycowaniu. Tym samym moja głowa nigdy nie zaznała upragnionej wolności od natrętnych myśli, krążących wokół uzależnienia. Wokół lekomanii.
Nie dało się więc ukryć, że cierpiałam. Ale robiłam to dla niego. Dla Luke'a. Człowieka o złotym sercu, jak się mogło wydawać z początku, który pojawił się w mojej przykrej codzienności w najmniej odpowiednim momencie, od razu skupiając całą swoją uwagę na mojej osobie. Bez wahania wyciągnął do mnie pomocną dłoń, czego nie zrobił nigdy nikt wcześniej, chcąc umożliwić mi wyjście z bagna, w którym ugrzęzłam na potwornie długie lata. To właśnie z jego powodu zapragnęłam normalności. Chciałam stać się zwyczajna, przeciętna i nudna, żeby jak najlepiej wpasować się do pożądanego przez niego modelu osobowości.
Zamknęłam oczy, uśmiechając się krzywo, bo każda, nawet przelotna myśl o moim niedoszłym narzeczonym sprawiała, że miałam ochotę na przemian wymiotować i śmiać się, ponieważ im dłuższa stawała się nasza rozłąka, tym coraz mocniejsza budziła się we mnie odraza do niego. Oszukał mnie. Sama dałam się oszukać. Przynajmniej na samym końcu, przyparty do muru, pokazał prawdziwe oblicze. To ja w końcu przestałam być niewidoma i głucha.
Pomimo iż próbowałam wielokrotnie wyprzeć zdecydowaną większość swoich wspomnień, zwłaszcza tych z nastoletniego okresu, to dziwnym trafem, odkąd zamieszkałam w Warnie, zaczęły one do mnie powracać i to ze zdwojoną siłą. Niektóre, wcześniej zamglone, teraz stawały się wyraźne, a ich kontur niebezpiecznie się wyostrzał. Jednak, czy one oby na pewno były prawdziwe, a nie stanowiły wytworu, chyba trochę znudzonej zamknięciem, wyobraźni?
Odnosiłam wrażenie, że coś złego działo się ze mną, a także i z tym miejscem, w którym się znalazłam, chociaż nie umiałam jeszcze tego zdefiniować. Właściwie to nie wiedziałam, czego konkretnie się obawiałam. Być może przerażała mnie pewnego rodzaju bliskość emocjonalna, która wywiązała się między mną, a Krumem, którego nie tyle, ile lubiłam, ale na wielu płaszczyznach rozumiałam. Oboje doświadczyliśmy w przeszłości przemocy domowej, a nasi rodziciele mogliby śmiało rywalizować o pierwsze miejsce w konkursie na największych psychopatów dwudziestego pierwszego wieku.
Z całego serca chciałabym nienawidzić popaprańca. Za jego bezceremonialność, zuchwałość, pewność siebie, nadmierną dominację i tę cholerną przenikliwość. Jednakże czy na dłuższą metę niektóre z nich były wadami, czy może raczej zaletami? Im więcej z nim obcowałam, tym częściej miałam wrażenie, że był człowiekiem tak wielowymiarowym, że nie udałoby mi się go zaszufladkować.
Położyłam gwałtownie dłonie na drewnianym stole, wywołując tym natychmiastowe drżenie ceramicznego kubka. Mimo że moja pamięć ostatnio działała na wysokich obrotach, to wciąż występowały w niej niedorzeczne luki. Chcąc sobie przypomnieć przebieg wczorajszego dnia, przed oczami stawał mi jedynie podziemny basen i półnagi, szczerzący się do mnie głupkowato Manczenko.
Prześladował mnie fakt, że nie kojarzyłam nic więcej. Nie przypuszczałam, że mogłyby nam puścić hamulce ostatniej nocy, bo przecież nie pragnęłam go w ten sposób. Jakaś moja cząstka była nim oczywiście zafascynowana, ale jeszcze nie zdążyłam odkryć, co konkretnie mnie do niego przyciągało. Wydawało mi się, że to nie mogło być związane z pociągiem fizycznym, bo wcale nie miałam ochoty zdzierać z niego ubrań, kiedy tylko go widziałam. Ale wyłącznie mi się wydawało.
– Mogę ci coś wyznać, Krum? – odezwałam się wreszcie, mając już dość narzuconej przez siebie ciszy.
– Coś się stało, Leno? – Od razu zareagował, jakby tylko czekał na mój ruch.
Spojrzałam na niego uważnie. Nie wyglądał dobrze. Miał zmęczoną twarz i podkrążone oczy, które teraz czujnie mnie obserwowały.
– Nie wiem, może to głupie, ale... – zawahałam się nagle, przygryzając drażliwie wargę. – Słuchaj, kojarzę, że kiedyś napomknąłeś, że zapomniane przed laty wspomnienia mogą do człowieka wrócić. Wiesz, ja chyba właśnie czegoś takiego doświadczam i...
– Coś ci się przypomniało? – Wstał gwałtownie, a książka, którą chwilę wcześniej miał pod palcami, upadła głośno na podłogę, szeleszcząc kartkami.
– Ty się oby na pewno dobrze czujesz? – Ściągnęłam brwi w geście zdumienia, szczerze zdziwiona jego impulsywną reakcją.
– Tak – wymamrotał cicho, prawdopodobnie skruszony swoim zachowaniem i z powrotem zajął swoje miejsce. – Co to konkretnie są za wspomnienia? – Próbował szybko wrócić do przerwanego tematu.
– Okres nastoletniego buntu – mruknęłam posępnie, zatapiając palce prawej ręki w swoich włosach. – Ale nie jestem pewna, czy niektóre sytuacje wydarzyły się naprawdę.
Popapraniec raczej zdążył się już domyślić, że byłam uzależniona od wielu przedziwnych substancji. Aczkolwiek na pewno nie śmiał przypuszczać, że z niektórymi zabawiałam się z własnej, niczym nieprzymuszonej woli.
– Skąd wątpliwości, że mogły się nie wydarzyć? – zapytał spokojnie, a jego mina nie wyrażała żadnej dezaprobaty. Nie oceniał mnie. Był po prostu zainteresowany.
– Nie wiem – westchnęłam, bijąc się z myślami, czy się przed nim, a przede wszystkim przed samą sobą przyznać na głos. – W porządku – powiedziałam wreszcie. – Kiedy zaczęłam uczyć się w szkole średniej, rodzice trochę mi odpuścili, zresztą byli w tamtym czasie w ciągłych rozjazdach. – Oblizałam szybko spierzchnięte wargi. – Niestety, ja sobie nie odpuściłam, Krum.
– Nie rozumiem? – Zmarszczył czoło, wpatrując się w moją twarz z nadzwyczajnym skupieniem.
– Nie domyślasz się? – Uśmiechnęłam się cierpko. – Sama sobie zaczęłam wyrządzać krzywdę. Podawać dokładnie to samo świństwo. I wpędzać w jeszcze głębsze uzależnienie. – Nerwowo bawiłam się palcami pod stołem. – Godziny zlewały mi się w dni, a dni w miesiące. Niektóre wspomnienia wydają mi się obce, bo kiedy one miały miejsce, ja nie byłam w pełni ich świadoma. – Zamilkłam, wychwytując jego ciężkie, pełne niedowierzania spojrzenie.
– Dlaczego? – wyszeptał, wydając się poważnie poruszony moim wyznaniem. – Dlaczego to sobie robiłaś, Leno?
Czułam się tak, jakbym została wywołana do odpowiedzi do tablicy za karę, bo zrobiłam coś złego i bezsensownego. A najgorsze, że tak właśnie przecież było.
– Nie pamiętam – spłoszona skłamałam i żeby odwrócić jego uwagę, sięgnęłam szybko po wystudzoną kawę.
Delikatnie zbliżyłam kubek do swoich warg, które od rana stanowczo domagały się balsamu i zaczęłam łapczywie pić, zachwycając się gorzkim aromatem napoju. Chciałam chyba, jak najszybciej zapić wyrzuty sumienia z powodu tego błahego, jak się mogło wydawać, kłamstwa.
– Przeszłości już nie zmienimy – powiedział w końcu Krum, podnosząc z ziemi książkę. – Ale mogę dać ci jakiś dziennik, w którym będziesz mogła zapisywać wszystkie te wspomnienia, których nie kojarzysz, a które postanowiły do ciebie wrócić. Dzięki temu łatwiej będzie ci to uporządkować, a przede wszystkim łatwiej będzie ci się z nimi oswoić.
– Tak. – Pokiwałam głową. – Świetny pomysł. – Uśmiechnęłam się do niego ciepło, szczerze wdzięczna, że podsunął mi rozwiązanie.
– Dziękuję – odparł, bez trudu odwzajemniając uśmiech. – Może odwiedzimy dzisiaj chatkę nad morzem? – zaproponował niewinnie.
Przygryzłam ostrożnie język, wpatrując się w jego wielkie, brązowe oczy i zastanawiając się, dlaczego właściwie kiedyś budziły we mnie lęk.
– Z chęcią – odpowiedziałam, nie potrzebując się nad tym dłużej zastanawiać. – Przyda mi się moment wytchnienia, zwłaszcza po wczorajszym dniu, po którym czuję się bardziej obolała niż zwykle – wyznałam. – Właściwie, to co się wczoraj wydarzyło? Nie mogę sobie przypomnieć nic konkretnego.
Wciągnął głośno powietrze, spuszczając na moment wzrok. Wyraźnie pobladł.
– A co kojarzysz, żebym nie musiał się powtarzać? – Dotknął swoimi dłońmi moje dłonie, które ponownie obejmowały kubek z zimną kawą.
Nasze palce oddzielał teraz cienki materiał jego czarnych, ściśle przylegających do skóry rękawiczek. Nie wiedzieć czemu, ale ich obecność zaczęła mi powoli przeszkadzać.
– Pokazałeś mi podziemny basen, który jest pod kluczem – wyszeptałam, przymykając oczy, żeby lepiej sobie zwizualizować przebieg ostatnich wydarzeń. – I pływaliśmy – westchnęłam, dostając przyjemnej gęsiej skórki na rękach. – Bardzo długo pływaliśmy. – Uniosłam powieki do góry. – Ale co było potem?
– W pewnym momencie miałaś już dość – oświadczył oschle, zabierając swoje dłonie. – Szybko wyszłaś z basenu i... – zawahał się. – Leno, ty. – Nie potrafił się wysłowić, co nie było do niego podobne. – Ty się pośliznęłaś na płytkach, uderzając przy tym głową o posadzkę.
– Pośliznęłam się – powtórzyłam za nim apatycznie, czując bolesny ucisk w brzuchu, a serce zaczęło bić mi szybciej.
– Straciłaś wtedy przytomność. – Podniósł się i okrążył gwałtownie stół, żeby zasiąść obok mnie. – Dobrze, że nic poważnego ci się nie stało – dodał, sprawiając wrażenie wciąż przejętego całą tą sytuacją.
– To chyba wszystko wyjaśnia. – Odwróciłam się w jego stronę, a zapach namiętnie używanej przez niego wody kolońskiej wdarł się do moich dziurek od nosa, bombardując je intensywnością tej przyjemnej woni. – Dziękuję, że mi pomogłeś.
– Nie ma o czym mówić. – Mała zmarszczka przecięła jego czoło. – Ale nie mówmy już o tym więcej.
– Jasne – przytaknęłam i odwróciwszy wzrok, dopiero wtedy dostrzegłam krzątającego się po ogrodzie ogrodnika.
– Dużo mu płacisz? – Zainteresowałam się, obserwując, jak biały trybik tego ogromnego organizmu, jakim była ta twierdza, ze skupieniem doglądał swojego królestwa. Swoich przykuwających uwagę roślin.
– Ogrodnikowi? – Niespodziewanie się ożywił. – Właściwie pracuje u mnie za darmo.
– Jak to możliwe? – Skrzywiłam się, kierując wzrok na uśmiechniętą już twarz Kruma.
– To emeryt, były botanik, który nie miał pomysłu, jak zabić dłużący mu się czas. – Wziął bez pytania moją kawę i upił duży łyk. Podobnie jak ja uwielbiał jej gorycz. – I to on sam mnie odnalazł.
Na dłuższą metę, ciężko było pozostać normalnym w tym groteskowym miejscu, w którym zasady trzymające je w ryzach każdego dnia się zmieniały, a absurd gonił za absurdem.
* * *
W milczeniu wpatrywałam się w morze, nie przejmując się parzącymi w stopy drobnymi ziarenkami piasku, wchodzącymi między palce. Czułam się szczęśliwa, bo każde takie opuszczenie twierdzy dawało mi, chociaż chwilowe zapewnienie, że nie byłam jej więźniem, a wolnym człowiekiem, który mógł decydować samodzielnie o swoim losie.
– Mógłbyś zabierać mnie tu częściej – wymamrotałam tkliwie, przekonana, że moje słowa zagłuszą uderzające o brzeg fale.
– Dobrze – odparł głośno, wywołując tym u mnie konsternację. Przecież on nie miał prawa tego usłyszeć. – To może być nasz wspólny azyl, Leno.
– Słucham? – Gwałtownie odwróciłam się w jego stronę, przekonana, że moje uszy mnie oszukały. Że tak naprawdę tego nie zaproponował. – Nie – jęknęłam przeciągle, kręcąc energicznie głową, bo jego wzrok zdradzał wszystko. A na pewno zdradzał więcej niż do tej pory. – Ty naprawdę to powiedziałeś – wyszeptałam grobowym tonem, wpatrując się w jego twarz szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
Krum natomiast był spokojny. Nie przeszkadzał mu nawet fakt, że wiatr skrupulatnie niszczył ułożenie jego włosów i szarpał luźną, granatową koszulę, odsłaniając część jego dobrze zarysowanej klatki piersiowej.
– Jestem kłamcą i egoistą, ale domyślam się, że to już chyba od początku było dla ciebie jasne – stwierdził, uśmiechając się do mnie z sympatią. – Jednak przy tobie nie chcę dłużej taki być. – Poczułam nagły przypływ paniki, instynktownie cofając się o dwa kroki, żeby się od niego odsunąć, co też nie umknęło jego uwadze. Zmarszczył pytająco brwi. – Bo ostatnio zrozumiałem, że cię potrzebuję.
– Zamilcz – warknęłam ostro, obawiając się, że jeśli w porę mu nie przerwę, to się zagalopuje i powie coś, czego absolutnie mówić nie powinien. – Miałeś nie liczyć na to, że zostaniemy przyjaciółmi – wycedziłam, czując, jak od środka zalewała mnie tym razem ciężka do przełknięcia gorycz.
Nigdy nie chciałam od niego usłyszeć czegoś podobnego, chociaż było to miłe. Może dlatego, że za bardzo zaczął mi odpowiadać stan rzeczy, w którym nie musiałam w żaden sposób się określać, w którym żyłam dniem bieżącym, nie zastanawiając się godzinami nad możliwymi konsekwencjami. A Krum chciał to teraz wszystko zniszczyć, wpędzając mnie w poczucie winy, bo nie umiałam wyznać mu tego samego. Że ja również go potrzebuję.
– Najlepszymi – wtrącił, przekrzywiając głowę. – Co jest, Leno? Czyżbyś się wstydziła, że mogłabyś polubić kogoś takiego jak ja?
Zaschło mi w buzi. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czy zaprzeczyć, czy też potwierdzić jego słowa. Zaskoczył mnie. Przyparł do wielkiego niewidzialnego muru, odbierając mi dech w piersiach.
– A uważasz, że mogłabym? – wypaliłam, boleśnie napinając całe ciało. – Daleko ci do tych ludzi, którzy bywali dla mnie ważni. Ty jesteś irracjonalny. Ekscentryczny. Drażniący przy dłuższym kontakcie. – Wciągnęłam głośno powietrze, a serce zaczęło bić mi szybciej. – Ale jesteś w tym cholernie autentyczny. I wiesz? Bliżej mi teraz do ciebie niż do tamtych ludzi – wykrztusiłam.
– Ale nie wydajesz się z tego powodu szczęśliwa – odparł, uważnie lustrując moją twarz wzrokiem.
Miał rację. Nie byłam. Ponownie, w tak krótkim czasie, zapędził mnie w kozi róg. Otworzyłam usta, chcąc z grzeczności zaprotestować, ale od razu je zamknęłam.
– Ja... – wymamrotałam, cała już drżąc. – Ja cię przepraszam, Krum – wyszeptałam ze łzami w oczach, gwałtownie odwracając się do niego plecami i puściłam się biegiem w kierunku drewnianego ogrodzenia, pamiętając, że tym razem zostawił je otwarte.
Pragnęłam znaleźć się jak najdalej stąd. Jak najdalej od Kruma Manczenko, który był dla mnie ważny, a czego nie chciałam przyznać przed nim, a zwłaszcza przed samą sobą. Bo się wstydziłam. Wstydziłam się, że tak łatwo mu wybaczyłam. Że prawie zapomniałam o tym, jak na samym początku naszej znajomości zastraszał mnie i niewzruszony faszerował różnymi środkami. Widziałam wyłącznie jego wady, których miał naprawdę wiele i uważałam się za lepszą od niego. Nie miałam prawa tego robić. Byłam tchórzem, hipokrytką, która wyparła swoje własne przewinienia, chcąc strugać przed nim nieskazitelną.
Zerknęłam przez ramię, natychmiast przystając w miejscu, ciężko dysząc po wysiłku. Krum nie puścił się za mną biegiem. Nie próbował mnie zatrzymać. Zamiast tego, spacerował sobie wzdłuż morza, a uderzające o brzeg fale opłukiwały jego gołe stopy. Wyglądał bardzo niewinnie. Uroczo. Gdybym go nie znała, pomyślałabym, że to normalny, elegancki, przystojny mężczyzna na wakacjach. Ale może gdybym wpatrywała się niego dłużej i uważniej, dostrzegłabym coś więcej. To jego ciągłe skupienie. Wyważone, przemyślane ruchy każdej części ciała. Zmęczenie i zgryzotę, których powód wciąż nie był dla mnie znany.
Właściwie, tak się skupiłam na jego wadach, że poznałam go jedynie powierzchownie. On też mnie nie poznał dobrze. Nie dlatego, że nie chciał, czy zbyt mało się starał, bo starał się i to bardzo, dbał o mnie na swój skrzywiony sposób i nie oceniał, chociaż w niektórych sferach życia byłam wynaturzeniem. Ukrywałam prawdę. Często ją przeinaczałam. I nie mogłam tak dłużej. Nie chciałam. On zasłużył, żeby się wreszcie dowiedzieć, kogo przez cały ten czas utrzymywał i ukrywał za grubymi, wysokimi murami twierdzy. Bo nie byłam tylko i wyłącznie kruchą istotą, grzecznie trzymającą się narzuconych przez społeczeństwo ram. Miałam krew na rękach. Wielokrotnie.
– Zabijesz ją! – wrzasnął gardłowo, rzucając się w moją stronę, niezdarnie potykając się przy tym o swoje własne stopy.
Zręcznie wyciągnęłam z jej idealnego ciała nóż i tym razem wbiłam pobrudzone krwią ostrze w brzuch Olgierda, perfidnie śmiejąc mu się w twarz.
– Jak to szło, tatusiu? – warknęłam, kiedy upadł na podłogę. – W życiu albo jesteś ofiarą, albo to ty atakujesz?
Zamrugałam energicznie, uśmiechając się szeroko i upadłam na kolana, co nie umknęło uwadze popaprańca, który rzucił się biegiem w moim kierunku, sprawnie przeskakując większe zwały piasku.
– Leno! – wrzasnął histerycznie.
Zacisnęłam zęby, opadając tyłkiem na rozgrzany piach, kiedy mnie dopadł, przyciągając z całej siły do siebie. Słyszałam wyraźnie jego cięższy, przyspieszony oddech. Czułam przyjemny zapach wody kolońskiej.
– Co się stało? – wymamrotał, czule głaszcząc mnie po włosach. – Możesz mi o wszystkim powiedzieć.
– Możesz mi o wszystkim powiedzieć, złota dziewczynko – wyszeptał, obejmując mnie, a jego palce zaczęły błądzić po moich włosach.
– Wyjeżdżasz. – Odsunęłam się od niego, wpatrując się ze smutkiem w jego duże, brązowe oczy. – I znowu będzie tak jak dawniej.
– Twoi rodzice nie będą krzywdzić cię wiecznie – odparł. – A kiedy dorośniesz, wrócę po ciebie.
– Obiecujesz? – Ujęłam jego ciepłą dłoń, chcąc mieć pewność, że na pewno był tu przy mnie i ze mną rozmawiał.
– Obiecuję – szepnął, przykładając swoje wargi do mojego czoła i składając na nim ciepły pocałunek.
– Chyba sobie kogoś przypomniałam – wydusiłam, przełykając głośno ślinę. – Mojego byłego przyjaciela, którego ostatni raz widziałam, jak miałam lat...
– Trzynaście. – Usłyszałam.
– Co? – wybełkotałam, nerwowo zrywając się na nogi. – Co ty powiedziałeś?
– Nic nie powiedziałem – zaprotestował.
Siedział, wpatrując się ze skupieniem w piasek, z na wpół rozpiętą koszulą, przypominając mi jego. Mojego przyjaciela z dawnych lat, który nigdy po mnie nie wrócił, pomimo złożonej obietnicy. Zapomniał, perfidny kłamca. Ja również o nim zapomniałam. Gdybym tylko pamiętała, jak się nazywał, albo gdzie mieszkał, odszukałabym go, stanęła przed nim twarzą w twarz i właściwie, nie wiedziałabym, co dalej. Minęły lata. Zapewne był już kochającym mężem, może i ojcem. Nie zrobiłabym na nim najmniejszego wrażenia. Pewnie by mnie nie poznał. Byłam jego przeszłością. A on sam powinien być moją.
– W przeszłości zrobiłam wiele złych rzeczy – przyznałam, ściągając z siebie niewidzialną dla innych ludzi maskę, która zbyt długo ciążyła mi na twarzy. – W przeszłości i teraz – mruknęłam niewyraźnie. – Znałam kiedyś kogoś takiego jak ty. Miał w głębokim poważaniu cały świat, tylko nie mnie. – Przejechałam językiem po zębach, milknąc na moment. – Naiwnie myślałam, że jestem dla niego ważna, że mu zależy. Był przecież ode mnie o wiele starszy. Musiał być świadomy tego, jakie obietnice mi składał. Na pewno zauważył, że się w nim zakochałam. – Zamrugałam, chcąc odgonić łzy. – Tak bardzo się pomyliłam. Oszukał mnie. Pewnie byłam dla niego tylko głupim dzieciakiem z bogatego domu, który zmyślił swoje problemy z rodzicami. – Krum spojrzał na mnie, kręcąc głową. – Ale właśnie coś zrozumiałam. Że instynktownie skreśliłam cię, bo mi go przypominałeś. To głupie – parsknęłam, czując, że się czerwienie. – W rzeczywistości jesteś inny niż on. Ty wierzysz mi naprawdę.
– Sam wyrządziłem wiele złego – odrzekł, wyraźnie ważąc słowa. – Sęk w tym, że odkąd jesteś przy mnie, tu, w Warnie, pojąłem, że naprawdę nie chcę, żeby przeszłość definiowała moje dalsze postępowanie. Staram się zmienić. Ja naprawdę próbuję się zmienić. I to ty mnie do tego motywujesz. – Wstał, wpatrując się we mnie z dziwnym błyskiem w oku. – Więc proszę cię, żebyś zapomniała o przeszłości i została moim przyjacielem. Ale nie takim, jakim jest dla ciebie Ludmiła, Fabian czy jeszcze ktoś inny. Chcę być twoim najlepszym przyjacielem, Leno Król.
* * *
Rozłożyłam się wygodnie na szerokim łożu, zakopując się w miękkich w dotyku, czerwonych tkaninach, które każdej nocy bez zarzutu dopasowywały się do mojego ciała, otulając go czule. Byłam zmęczona, ale sen nie przychodził. Za bardzo dekoncentrowały mnie zapachy. Mimo że wzięłam dłuższą kąpiel, niż miałam w zwyczaju, wciąż pachniałam morzem, piaskiem i wodą kolońską Kruma. Kąciki moich ust mimowolnie uniosły się do góry. Nagle myśl o nim zaczęła sprawiać mi przyjemność. A od środka rozgrzewała mnie świadomość, że byłam dla niego ważna. Że byłam potrzebna. Ja, Lena Król, we własnej osobie.
Żałowałam tylko, że w zamian nic ode mnie nie otrzymał. Żadnego ciepłego, krzepiącego serce słowa. Dwuznacznego gestu, który mógłby zrodzić w nim nadzieję. Zupełnie nic. Nie odważyłam się odpowiedzieć twierdząco na jego prośbę, prosząc jedynie o dodatkowy czas do namysłu. Próbowałam sobie własne zachowanie tłumaczyć faktem, że zachowywałam się w taki, a nie inny sposób, ze względu na to, że darzyłam go coraz większym szacunkiem. I z tego też powodu nie mogłam się zgodzić, kierując się chwilowym impulsem. Musiałam mieć pewność. Bo nigdy nie składałam podobnych obietnic, czy deklaracji, kiedy nie byłam ich pewna w stu procentach. Jednak czy można być pewnym czegokolwiek w tych sprawach?
Obróciłam się na bok i spojrzałam w kierunku masywnych, drewnianych drzwi, prowadzących na korytarz. Ogarnęło mnie dziwne uczucie niepokoju, więc szybko usiadłam, drapiąc się po głowie. Pokój, w którym tak swobodnie sobie pomieszkiwałam, był dostępny właściwie dla każdego. W dzień. W nocy. Zawsze otwarty. Nie dostałam żadnego klucza, żeby móc się zamknąć od środka. Jak mogłam wcześniej nie zwrócić na to uwagi? Czy podświadomie od samego początku ufałam temu człowiekowi?
Nie znałam go dobrze, a co dopiero jego pracowników, których właściwie nie widywałam, nawet przelotnie na korytarzu, czy w przestrzeniach wspólnych. Niczym służba widmo, prześlizgiwali się przez te wszystkie tygodnie bezszelestnie i niewidocznie. Wyjątkiem był biały trybik. Ogrodnik. Chciałam z nim porozmawiać. O tym miejscu. I o jego pracodawcy.
Westchnęłam ciężko, opadając na materac, z zamiarem ponownego otulenia się w ciepłe koce, kiedy usłyszałam ciche pukanie. Z początku pomyślałam, że się przesłyszałam, ale wtedy dźwięk się powtórzył. Zerwałam się na równe nogi i podbiegłam do drzwi, gwałtownie pociągając za klamkę, tak, że osoba, która stała na korytarzu, wpadła prosto na mnie.
– Przepraszam. – To był Krum. – Obudziłem cię czy nie zdążyłaś jeszcze zasnąć?
– Po co przyszedłeś? – Odsunęłam się od niego, ledwo dostrzegając jego kontury w tej ciemności.
Jego nocna wizyta mnie zdziwiła. Zastanawiałam się, czy była to jego pierwsza. Czy często tak sobie tu spontanicznie wpadał, być może licząc, że już nie kontaktowałam.
– Ja nie mogę spać – odparł, bez ostrzeżenia łapiąc mnie za dłoń. Nawet o tej porze założone miał rękawiczki. Może rzeczywiście chorował na mizofobię. – Pomyślałem, że jeśli ty też nie, to zabiorę cię na wycieczkę.
– Dobrze się czujesz? – Zabrałam swoją dłoń, co skwitował długim westchnieniem.
– Poczuję się lepiej, jak się zgodzisz – wymamrotał, wymijając mnie i stając za moimi plecami.
Zachowywał się niecodziennie, ale przywykłam do tego, że nie był przewidywalny. I może byłam naiwna albo głupia, ale się go nie obawiałam. Najwidoczniej naprawdę mu ufałam.
– Jest za późno – mruknęłam, odwracając się do niego przodem. – Za późno, rozumiesz?
– Leno, proszę! – Ponownie złapał mnie za rękę, przyciągając do siebie zdecydowanym ruchem. – Bardzo cię proszę.
– Dobrze – odpowiedziałam wreszcie. – A teraz mnie puść.
* * *
– Po co ci tyle tego? – zapytałam zdumiona, kiwając głową na kilka rzędów beczek, których było tak dużo, że zajmowały niemal połowę wielkiego, podziemnego garażu, w którym znalazłam się po raz pierwszy. Wcześniej zabierał mnie do innego, zlokalizowanego na parterze.
– Zabawki ojca. – Krum przystanął i zaczął spoglądać to na mnie, to na nie. A w tym skąpym świetle, migających, co jakiś czas jarzeniówek, jego twarz wyglądała mało przyjaźnie.
– Pobladłeś, wiesz o tym? – skłamałam i nie uprzedzając go, podeszłam do jednej z baryłek, żeby dotknąć jej ścianki. – Szklana? – Zmarszczyłam brwi, szybko dotykając kolejnej. – A ta plastikowa? – Nic z tego nie rozumiałam.
– Proszę, odsuń się od tych beczek. – Zmniejszył dzielący nas dystans. – Mój ojciec mógł w nich przechowywać różne, niebezpieczne związki – wymamrotał, gwałtownie łapiąc mnie za rękę i odsuwając od nich.
– Czemu więc trzyma je u ciebie? – mruknęłam, dając się pociągnąć w kierunku czarnego, terenowego samochodu, którym nigdy jeszcze nie jechałam.
– Trzyma je u siebie – westchnął, otwierając przede mną drzwi i siłą wpychając mnie do środka. – To jest jego twierdza – dodał po dłuższej chwili, wchodząc i zajmując miejsce od strony kierowcy. – Gotowa na wycieczkę?
* * *
Nie byłam pewna, jak długo jechaliśmy autostradą, na której znaleźliśmy się może niecały kwadrans po opuszczeniu twierdzy. Obrazy migały mi przed oczami. Migały tak szybko, że nie zdążyłam uchwycić nic szczególnego. Rozdrażniona opuściłam powieki. Wydawało mi się, że tylko na kilka sekund. Jednak, kiedy ponownie je uniosłam, znajdowaliśmy się na bocznej drodze. A chwilę potem skręcaliśmy na opustoszały, strzeżony parking, którego szlaban uniesiony został do góry.
– Widziałaś kiedyś kamienny las? – zagaił, wyłączając samochód i wyciągając kluczyki ze stacyjki.
– Kamienny, co? – Nie kryłam swojego zdezorientowania.
Uśmiechnął się, przygryzając na moment dolną wargę i wciągnął na głowę kaptur, chowając pod nim czuprynę brązowych włosów. Zmarszczyłam brwi. Musiałam się dopiero przyzwyczaić do widoku Kruma w sportowych, luźnych dresach. Do tej pory widywałam go w eleganckich, dopasowanych do jego sylwetki ubraniach.
– Spodoba ci się – odpowiedział, wyskakując z samochodu.
Już miałam sama pociągnąć za klamkę ze swojej strony, kiedy mnie uprzedził, szarmancko podając mi rękę, żeby pomóc mi wyjść.
– Dziękuję – bąknęłam, stając stabilnie na ubitym żwirze i podejrzliwie rozglądając się po okolicy.
Parking położony był u podnóża lasu, spowitego poszarzałą mgłą, nadającą temu miejscu złowrogi, tajemniczy klimat. W oddali nieśmiało mrugał niewielki, kolorowy neon, umiejscowiony na niepozornym, trochę przypominającym ruderę budynku, z którego wyszedł postawny mężczyzna.
– Chodź – powiedział Krum i ruszył w jego stronę.
Miniaturowy, murowany obiekt okazał się w rzeczywistości czymś na wzór kasy biletowej, a nieznajomy łysym gościem, może w wieku pięćdziesiątki, który zapewne pełnił tu rolę stróża nocnego.
– Jak leci, Mauro? – Manczenko zwrócił się do niego po angielsku i uścisnął jego dłoń. – Przywiozłem ze sobą anglojęzyczną towarzyszkę, którą chcę rozkochać w Warnie.
– Czyżby tylko w Warnie? – Mężczyzna uśmiechnął się i spojrzał na mnie uważnie. – Mauricio Kolev – przedstawił się i ujął moją prawą dłoń, składając na niej grzecznościowego całusa.
– Lena – wykrztusiłam onieśmielona. – Lena Król.
– Bardzo miło mi poznać – skwitował, wkładając ręce do kieszeni dżinsowych spodni. – Zwłaszcza że musisz być kimś wyjątkowym, bo on od lat przyjeżdża tu sam.
– Nie wiedziałam – przyznałam szeptem, uzmysławiając sobie, że podobnie nie zabierał nikogo do drewnianej chatki nad morzem.
Zerknęłam na niego z ukosa. Kołysał się na piętach, wpatrując się we mnie z nieodgadnioną miną. Z tej odległości nie widziałam na tyle wyraźnie jego brązowych oczu, żeby móc spróbować odgadnąć towarzyszące mu emocje.
– Dzisiejsza mgła jest zwodnicza – stwierdził niskim głosem Mauricio, wywołując u mnie gęsią skórkę. – Chcecie może latarkę?
– Może się przydać – odparł Krum, a ten wyciągnął ją zza pazuchy skórzanej kurtki i podał.
– Для чего нужны эти перчатки? * – Kolev warknął coś po rosyjsku, wykrzywiając twarz w nieprzyjemnym grymasie.
– Это не то, что вы думаете! – Manczenko krzyknął, popychając swojego znajomego na drzwi budynku. – Для нее я хороший. **
– Co ty wyprawiasz? – wrzasnęłam przerażona. – O co chodzi? – Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić.
Mężczyźni wpatrywali się w siebie, oddychając głośno, najwyraźniej próbując się uspokoić. Niezmiernie żałowałam, że nie miałam pojęcia, co oznaczała ich wymiana zdań.
– Zwykłe nieporozumienie. – Nagle zwrócił się do mnie po angielsku Mauricio, uśmiechając się krzepiąco.
Krum odsunął się od niego, zataczając się lekko i podciągnął lewy rękaw bluzy, odsłaniając skórzany zegarek z czarną tarczą. Spojrzał na niego i się skrzywił.
– Musimy się pospieszyć – wymamrotał i ignorując Koleva, chwycił mnie mocno za nadgarstek i pociągnął w kierunku wąskiej, błotnistej ścieżki, wchodzącej do lasu.
Byłam tak bardzo oszołomiona zaistniałą sytuacją, że nie stawiałam żadnego oporu. Zgodnie z jego wolą, zaczęłam się z nim wspinać na niewielkie wzniesienie, a mała latarenka, którą w końcu zdecydował się zapalić, oświetliła nam drogę.
Maszerowaliśmy w milczeniu. Nie miałam odwagi zapytać, o co tak naprawdę poszło, a nie wierzyłam w zwykłe nieporozumienie. Trochę przecież go znałam. Nie zareagowałby tak nerwowo bez konkretnego powodu. Kontrolował się. Zwłaszcza przy mnie. Więc coś musiało poważnie wyprowadzić go z równowagi. Nie była to błahostka.
Wreszcie Krum przystanął, wyciągając latarkę w moją stronę. Bez słowa wzięłam ją od niego i skierowałam światło drżącą ręką przed siebie. Z ziemi wyrastały wysokie, grube, kamienne pionowe słupy przypominające konary drzew. Nigdy czegoś podobnego nie widziałam.
– Można powiedzieć, że to mój drugi azyl – odezwał się wreszcie. – Boję się jednak, że ludzie, bez znaczenia, czy turyści, czy miejscowi, w końcu go zniszczą – dodał zbolałym głosem i ruszył, mijając kilka mniejszych skalnych posągów.
– Co masz na myśli? – krzyknęłam, zwracając uwagę na piaszczyste, białe podłoże.
Stąpając, miałam nieodparte wrażenie, że znalazłam się na księżycu. I zostałam astronautką. To odczucie było tak zniewalające, że chciałam się w tym zatracić. Zapomnieć, kim naprawdę byłam.
– Człowiek to najgorszy gatunek, jaki żyje na ziemi – odparł, czekając, aż zrównam z nim kroku. – A wiesz, że w starożytności to miejsce uważane było za święte?
– A teraz? – zapytałam.
– Obecnie ludzie nie przywiązują uwagi do przyrody. Zmienili definicję piękna. – Zasępił się. – Zdecydowana większość wyznaje sztuczność, która jest o wiele prostsza i tańsza w utrzymaniu.
Przystanęliśmy na środku ziemistego placu, a ja wykorzystując moment, rozejrzałam się wokół. Część z tych kamiennych słupów była popękana, przez co przybierały różne, fantazyjne formy. Niektóre przypominały twarze ludzi, inne finezyjne grzyby z dużymi kapeluszami. Zdarzały się też takie, który były podobne do dzikich zwierząt.
– A jak jest w twoim przypadku? – Skierowałam światło na twarz Kruma, a ten oślepiony gwałtownie zamrugał.
– Naprawdę musisz o to pytać? – Pokręcił głową, wydając się poniekąd mną rozczarowany. – A pamiętasz pokaz Iwana w Sofii?
To właśnie wtedy nasze drogi skrzyżowały się na stałe. Manczenko zachowywał się wówczas inaczej. Teraz już wiedziałam, że była to jedynie wyjątkowo niekorzystna maskarada. Człowiek, który przede mną stał, okazał się w rzeczywistości wrażliwym, ale doświadczonym przez życie i przez to zamkniętym w sobie, wciąż młodym mężczyzną.
– Prawdę powiedziawszy, niespecjalnie – przyznałam zawstydzona, marszcząc czoło.
Podczas tego pokazu myślałam tylko o nim. O popaprańcu z Krakowa, któremu bez zająknięcia się chciałam przypisać zabójstwo dwóch osób.
– Kolekcja poświęcona była ochronie środowiska, a dochód ze sprzedaży miał zostać przekazany na walkę ze zintensyfikowanym betonowaniem przestrzeni miejskich w Bułgarii – poinformował, ściągając kaptur z głowy i niedbale przeczesując palcami włosy.
– Zgaduję, że ty byłeś inicjatorem tego pomysłu. – Przypomniałam sobie jego przemówienie, alarmujące o kryzysie klimatycznym.
– Dokładnie – potwierdził. – Poprosiłem również wuja, żeby zaangażował w akcje innych znajomych z branży.
– Iwan jest twoim wujkiem? – Nie mogłam w to uwierzyć. – Czekaj, czyli Jordan to twój kuzyn?
– Zgadza się – ponownie potwierdził.
Najnowsze fakty wprawiły mnie w osłupienie. Z boku musiałam wyglądać dla kogoś komicznie, bo stałam przygarbiona, z szeroko otwartą ze zdziwienia buzią.
– Ale dlaczego zwracacie się do siebie tak oficjalnie? – dociekałam, wyłączając latarkę, ponieważ powoli świtało.
– Tak wygodniej prowadzi się interesy – stwierdził, wodząc wzrokiem po mojej twarzy. – Nie ma potrzeby, żeby osoby postronne wiedziały o możliwych więzach krwi.
Sama byłam przecież postronna. Tak mi się przynajmniej wydawało.
– Czy ta wiedza może mi w jakikolwiek sposób zagrozić? – Oblizałam wargi.
– Nie pozwolę cię skrzywdzić, rozumiesz? – podniósł głos i bez żadnego ostrzeżenia, w miejscu, tak jak stał, usiadł na zakurzonym podłożu, opierając się o bryłę w kształcie grzyba.
– Co ty wyprawiasz? – parsknęłam nerwowo.
– Możesz usiąść na moich kolanach, jeśli boisz się pobrudzić. – Wyprostował nogi, śmiejąc się pod nosem, wracając do roli pewnego siebie i wyniosłego.
– Nie rozumiem, co się z tobą ostatnio dzieje – wykrztusiłam, niechętnie zajmując miejsce obok niego i podciągając kolana do góry.
– Ja wręcz przeciwnie – wyszeptał, poprawiając materiał rękawiczek. – Ostatnie dni otworzyły mi oczy.
– To znaczy? – również odpowiedziałam szeptem.
– Później – zganił mnie. – Teraz patrz – rozkazał.
Nie zdążyłam się odgryźć, kiedy kamienne słupy rozświetliły się, przenosząc nas do zupełnie innego wymiaru. Światło zlało się z ciemnością, a ja miałam wrażenie, że przypadkowo stałam się świadkiem zstąpienia na świat wszystkich aniołów, w które wcześniej nie wierzyłam.
– Już rozumiem – wymamrotałam, pod wpływem impulsu opierając głowę o jego ramię. – Ty w ten sposób definiujesz piękno.
* * *
* Po co ci te rękawiczki?
** To nie jest to, co myślisz. Następnie: Dla niej jestem dobry.
Do następnego!
Ściskam,
Wasz Promyczek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro