Rozdział 1.1 - Dziwny mężczyzna
— Jeden, dwa...
W niewielkiej, starej drewnianej chatce pamiętającej najprawdopodobniej istnienie samej Solis, pośrodku lasu, daleko od wszelkiej cywilizacji, siedziała zgarbiona postura człowieka, który mając zaledwie kilka promieni słońca wydobywającymi się z niewielkich szczelin zabitego dechami okna; albo bardziej dziury, w której kiedyś ów okno było, pomrukiwał pod nosem, wypełniając tym samym całe pomieszczenie. Co jakiś czas dom dawał znać, że mimo wszystko, nadal żyje, skrzypiąc to tu, to tam, rozchodząc się echem po niemalże pustym pokoju. Pod lewym kątem znajdował się niewielki stos futer, zdartych z wilka czy kocura; które spełniały rolę niemal wszystkiego - materaca, poduszki, prześcieradła, kołdry. Tuż nieopodal, cały dobytek obecnego lokatora, w postaci kija, rozwiązanego tobołka, szarego mydła, dzidy i bielizny. Do reszty zawartości należał jeszcze sztylet, jednak dla samego bezpieczeństwa, był wiecznie przy pasie, pod płaszczem. Stanowił deskę ratunkową, używaną tylko w wyjątkowych sytuacjach, gdy ta od tego wymagała. W innym przypadku, nigdy w życiu sam z siebie nie skrzywdziłby nikogo; pomijając, co prawda parę zwierząt, jednakże je już zabijał w celu jedzenia lub futra, byleby przetrwać. Sam z siebie i nie ważne ile by mu zapłacili, nie zrobiłby krzywdy zwierzęciu, by tylko zadać mu ból.
Natomiast sam człowiek, dosłownie godzinę temu, był na swoim ,,polowaniu" gdzie tym razem zdecydował się na kradzież monet. Człowiek ten trwał w ciągłej podróży, nie stojąc nigdzie dłużej niż kilka dni. Wiecznie na pieszo, zatrzymując się w opuszczonych, odludnych budynkach, a jeśli nigdzie w pobliżu ich nie widział, spał pod gołym niebie, na wysokim drzewie. Tym razem miał nadzieję na chociaż krótką podróż wozem, ponieważ miał problem z plecami, który się pogłębiał i sprawiał mu coraz większy ból, więc w ten sposób może by sobie chociaż trochę ulżył. Zapewne lepszym rozwiązaniem byłoby udanie się do lekarza, kręgarza, czy zielarki jednak wtedy musiałby zaplanować kradzież na większą skalę i na pewno nie sam, ponieważ takie dogodności są drogie i mało kogo można na to stać. Oczywiście, istnieją Ci co mniej się cenią, jednak wtedy jest to jak wyrok śmierci, bo albo jesteś fachowcem i oczekujesz sowitego wynagrodzenia albo jesteś amatorem i przy okazji, po wykonaniu swojej pracy, możesz łaskawie doliczyć trumnę w cenie.
— Kurwa, jeden haling i trzy gongole... - powiedział pod nosem załamany człowiek. — Za tyle mogę się jedynie podetrzeć. Ledwie starczy na pół bochenka, więc na wóz tym bardziej mogę sobie pomarzyć.
Następnie po tych słowach, położył się płasko na podłodze, wyciągając ramiona nad głową i szukając pozycji, która wydałaby zgrzyt w kręgosłupie, a przy tym krótką chwilę ulgi. Długo przed przedstawieniem nicości swoich przemyśleń, wziął głęboki oddech, przy zamkniętych oczach.
— Muszę spróbować zrobić jeszcze jeden rabunek. Tym razem wezmę po prostu kogoś, kto będzie tylko stał i mało się ruszał. Wtedy zrobiłam błąd, że zbyt nastawiłam się na fortunę od tego spasionego goblina. Kuśtykał, to głupia myślałam, że zdołam mu uciec. Przy goblinach jednak trzeba mieć stale oczy otwarte, bo nigdy nie wiesz czym mogą Cię zaskoczyć.
Krótką chwilę później, wstał gwałtownym ruchem, wydobywając z siebie pojękiwania bliskie starcowi w starczym wieku. Poprawił pas i upewnił się, że sztylet jest na swoim miejscu. Swoją skromną sumę schował pod luźną deską w podłodze. Chociaż rzadko ktokolwiek zapuszczał się w te tereny, a już tym bardziej wchodził do pustych budynków - chyba, że inni tułacze - wolał na wszelki wypadek zabezpieczyć się i schować swoje oszczędności. Jeszcze tylko przemył ręce w pobliskim strumyku, założył kaptur i udał się w stronę miasta, mając nadzieję, że o tej porze jeszcze ktoś będzie handlować. Jeśli nie, będzie musiał spróbować następnego dnia, bo zwykłych cywilów nawet by nie pomyślał, by okraść. Nie miał pewności, czy na pewno będą mieć przy sobie taką sumę jaką potrzebuje i czy w ogóle będą mieć jakiekolwiek monety przy sobie. Dlatego wolał celować w handlarzy, głównie tych bez swojego straganu. Od takich najłatwiej było kraść towary, wystawione pokazowo, by zachęcić potencjalnych klientów do zakupu ich produktu. Monety to zupełnie inna para butów, bo z oczywistych względów, były tak chowane, że jedynie mordując lub atakując straganiarza, mogłeś świsnąć pieniądze; lecz wtedy musiałbyś działać szybko, zwinnie i pod przykryciem, gotowy, że w każdej chwili zacznie Cię gonić strażnik. Czy też nie kilku.
***
Gdy tylko człowiek znalazł się na targowisku, zaczął go obchodzić, zlewając się w otoczenie i starając się trzymać jak najbliżej cienia. Bacznie obserwował handlowców, czasem zerkając na konsumentów, dzieciaków, rybałtów. Po prostu, na cudze życie. Miał wielki żal do Królestwa, że jako człowiek, nigdy nie będzie mu dane żyć w taki spokojny, stabilny sposób - kupując potrzebne rzeczy, za uczciwe pieniądze; podsłuchiwać czy nawet tańczyć do wesołych śpiewek na lutni; czy nawet prowadzić krótkie, uprzejme konwersacje, bez konieczności chowania się za kapturem, chowając swoją tożsamość i tym samym zaryzykować krzywym, pełnym pogardy spojrzeniem, splunięciem, czy też nie samym pobiciem. Nie mógł sobie jednak długo pozwalać na takie smęty. Takie było życie, musiał się z tym pogodzić i jakoś to ciągnąć.
W trakcie swojego ,,patrolu", zaburczało mu w brzuchu, więc żeby tylko uciszyć żołądek, wyrwał się na moment z cienia. Chodził między straganami, udając, że się rozgląda, zastanawia. Podczas gdy naprawdę, upatrzył sobie kobietę, handlującą owocami; jak jabłka, winogrona, gruszki. Idealnie, w momencie, gdy kobiecina była zagada ze swoją stałą klientką, pytając o zwykłe, błahe rzeczy, jak zdrowie męża, jak rozwijają się jej pociechy. Człowiek szybko i zwinnie świsnął jabłko, chowając rękę pod płaszcz. Dopiero po znacznym oddaleniu się i wróceniu w cień, wyjął je, przetarł o płaszcz i kontynuował rozglądanie się na swoją ofiarą, pałaszując przy okazji swoją zdobycz. Akurat w idealnym momencie, gdy ten brał gryz, zauważył inną zakapturzoną postać. Był to handlowiec, trzymający na prawym ramieniu całkiem spory, lniany kosz, pełen ziół. W odróżnieniu od tamtego goblina, choć wydawał się znacznie wyższy, sprawniejszy, głównie stał w miejscu i to do niego podchodzili. Czasem wyjątkowo zrobił jeden, czy kilka kroków. Właśnie takiego handlowca człowiek chciał znaleźć, jednak tym razem, by nie odwalić podobnego błędu i nie zasugerować się samym wyglądem, postanowił w trakcie jedzenia, obserwować mężczyznę. Starał się wyłapać coś, co mogło być niedostrzegalne na pierwszy rzut oka, jednak zupełnie nic nie udało mu się wyłapać.
Gdy tylko skończył jabłko, jedząc wszystko poza pestkami i szypułką, udał się do samotnie stojącego handlowca-zielarza, stojącego do człowieka plecami. Wpierw spokojnymi, cichymi krokami, jak drapieżnik skradający się na swoją ofiarę, by tylko tej nie spłoszyć. Ustawił się jak najbliżej kieszeni, do której mężczyzna schował swoją sakiewkę, a następnie błyskawicznym ruchem, wyciągnął ją. Po zabraniu jej, zaczął uciekać ile sił w nogach.
Jak tylko przebiegł odpowiednią odległość, odwrócił się na krótką chwilę, by przekonać się, czy ten szybko się zorientował i właśnie w tej chwili, jest niedaleko niego, gotowy odzyskać swoją własność. Jednak, tajemniczy handlowiec nie zrobił zupełnie niczego, czego spodziewałby się człowiek. Nie zrobił chyba nawet nic, co zrobiłaby rozumnie myśląca osoba. Bowiem, handlarz ten... stał i patrzył, prosto na człowieka. Nie wykonał żadnego kroku, nawet nie wyglądał jakby choć spróbował pobiec za złodziejem. Po prostu... stał i patrzył. Sam człowiek z szoku stanął i tak nawzajem spoglądali na siebie. Po jakimś czasie, handlowiec w końcu odwrócił się i wrócił do swojej pracy, pozostawiając człowieka wciąż w wielkim szoku. Zrobił kilka kroków w przód, potem znów się odwrócił by zobaczyć, czy ten jednak nie pobiegnie nagle za nim; jednak ten nadal nic. Człowiek jeszcze parę razy powtórzył swój ruch, by w końcu po prostu zostawić handlarza i pobiec w stronę wyjścia z miasta.
— Dziwak... - skwitował pod nosem, na koniec.
***
Na okradzionym zielarzu, człowiekowi całkiem nieźle udało się zarobić. W sakiewce trzymał sześć gongolów i dwadzieścia halingów. Za drugie tyle, mógł już sobie pozwolić na taką jedną przejażdżkę wozem, może nawet obok powożącego? Nie, pewnie nie... ale zawsze warto pomarzyć. Przez taką sumę, człowiek jeszcze bardziej postrzegał handlowca ziół za idiotę i nie miał pojęcia, jak ten był w stanie utrzymywać się na rynku, skoro nie zna wartości pieniądza i tak łatwo daje się ogołocić.
Jednakże, jednocześnie z ciekawości, jak z samej chęci ,,zarobienia" więcej pieniędzy w tak łatwy sposób, następnego dnia, człowiek wrócił się do miasta, na to samo targowisko, wyszukując tego samego handlowca. Nie ciężko było go przegapić, ponieważ przeważnie lud chodził z odkrytą twarzą. Człowiek i ten handlowiec byli wyjątkami. Podczas czekania na odpowiedni moment, gdy ten pozostanie sam, obserwował jednocześnie z nudów samego mężczyznę. Poniekąd poznawał go przez jego gestykulację i sposób chodzenia, który wydawał się spokojny i niespieszny. Wydawało się, jakby dla niego czas stał w miejscu i na wszystko znajdzie czas. Była to kolejna dziwna rzecz, zważając, że nawet osoby żyjące dostatnie, nie muszące o nic się martwić, kombinować, były w ciągłym ruchu i pośpiechu, jakby stale czas przeciekał im przez palce i nigdy na nic nie mogli znaleźć dostatecznie czasu. Na takich jak ten handlowiec istniało tylko jedno znaczenie - głupiec. Nie inaczej sądził człowiek.
Gdy tylko zielarz został sam i podobnie, jak wczoraj, stał tyłem do człowieka, złodziejaszek powtórzył wcześniejszą czynność, zabierając kolejną sakiewkę, z dokładnie tej samej kieszeni, co wcześniej.
— Nic się nie uczy - zakpił sobie w głowie człowiek z idioty, a następnie poszedł, tym razem idąc szybkim krokiem, ale już nie biegnąc.
Ciekawość jednak ponownie wzięła górą i człowiek ponownie, gdy był w odpowiedniej odległości, odwrócił się w stronę handlowcy, by zobaczyć, czy tym razem ten straci cierpliwość i w końcu pogoni za swoimi pieniędzmi. Ten jednak... znów stał i znów... patrzył na człowieka. Prosto na człowieka.
— ...To chyba jeden z tych, który był karmiony z procy... - skomentował pod nosem człowiek i szybko wyszedł z miasta.
***
Przez niemal cały tydzień, człowiek non stop wracał do swojego handlarza i już niemal jak rutynę wykonywał swoją kradzież, która kończyła się tak z jego samo, dziwnym niepokojem, zdziwieniem, pytaniem, po czasie nawet pewnym zdenerwowaniem, podczas gdy u handlarza tak przez cały czas, nie dało się w ogóle dostrzec zmartwienia, czy nawet małego wysiłku by odzyskać swoją zdobycz. Zawsze tylko wpatrywał się dokładnie w człowieka, jakby go badał, myślał jakoś o nim, a następnie wracał do swojej rutyny sprzedawania ziół.
Podobnie było i tym razem. Choć w przeciągu niecałego tygodnia, uzbierał aż 31 gongoli i 72 halingów, o których nigdy by nawet nie śnił, aby mieć za jednym razem aż tyle monet, zdecydował, że dzisiejszy dzień będzie już ostatnim i wyruszy w dalszą podróż. Może nawet tym razem, poszczęściłoby mu się i uzbierałby wystarczającą ilość na chociażby kręgarza? Pozytywnie nastawiony, że w końcu może udać mu się wyleczyć swoje plecy albo przynajmniej uśmierzyć ból na kilka miesięcy, wyruszył do miasta, na już doskonale znane targowisko. Jak każdego dnia, w tym samym miejscu, o tej samej godzinie, napotkał swojego zielarza. Standardowo czekał, aż ten pozostanie sam, jednak tym razem, już nawet nie skradał się, nie stwarzał żadnych pozorów, że wcale nie chce go okraść, że tylko przechodzi obok. Po prostu podszedł normalnym krokiem. Wyraźnie dało się usłyszeć ugniatają ziemię pod skórzanym butem człowieka. Mimo tego, zielarz nadal stał odwrócony plecami, jakby po prostu udawał, że nic nie słyszy i nic nie widzi. Z tej samej kieszeni, została zabrana po raz kolejny sakiewka. Następnie, zwykłym krokiem, po prostu zaczął udawać się do wyjścia ze swoją zdobyczą.
Ten ostatni raz, człowiek odwrócił się. Niby żeby upewnić się, że ten nie pobiegnie za nim, nie będzie domagał się zwrotu - a tymczasem i tak będzie doskonale wiedział, że ten nic nie zrobi. Jednak, tak samo, i tym razem zielarz ponownie spoglądał na oddalającego się człowieka.
Mając w sobie zbyt wielką pokusę, korzystając z tego, że człowiek najprawdopodobniej przez lata albo może już nigdy nie zobaczy zielarza, na ten ostatni raz widzenia się, postanowił tym razem zawrócić się i podejść do tajemniczego... dziwnego mężczyzny. Stojąc obok niego, człowiek był niższy o głowę.
— Dlaczego nigdy mnie nie gonisz? - zapytał w końcu, stojąc tuż na przeciwko mężczyźnie.
— ...Wydajesz się, jakbyś potrzebował je bardziej ode mnie - ujął krótko zielarz, którego głos w końcu mógł wyraźnie usłyszeć człowiek. Był praktycznie taki sam jak jego chód, postawa. Spokojny, stonowany, przyjemny dla ucha.
Jednak, pomimo podejścia zielarza i jego tonu głosu, wydawało się, jakby człowiek nagle się zagotował w środku. Zaczął nawet żałować, że w ogóle nawet pomyślał o tym, by podejść i zapytać. Czuł niewyobrażalny wstyd, upokorzenie. Jakby był kimś gorszym i było to widoczne na pierwszy rzut oka, więc najwidoczniej, zielarz w ogóle go nie gonił, ani nawet nie starał się, bo najzwyczajniej w świecie, było mu go szkoda.
— Wiesz ty co?! W dupę je sobie wsadź, nie potrzebuję twojej jałmużny! - krzyknął zdenerwowany aż do czerwieni człowiek, czego jednak nie mógł zobaczyć mężczyzna. W trakcie, rzucił w handlarza sakiewką, którą dopiero co człowiek świsnął, jakby już nie było w środku monet, a błoto i patyki.
Reakcja człowieka, poniekąd zadziwiła zielarza. Ten niepewnie schylił się po swoją sakiewkę, otrzepując powierzchownie z ziemi i zapytał człowieka:
— Myślałem, że naprawdę, bardzo mocno potrzebujesz tych pieniędzy... nie wiedziałem, że aż tak się zdenerwujesz. Nie miałem naprawdę tego na myśli... po prostu... trzeba sobie nawzajem pomagać, jak druga osoba ma gorzej od Ciebie, to chyba wypadałoby pomóc...
Przez dłuższą chwilę człowiek stał w milczeniu, nie wiedząc do końca, co mógłby na to odpowiedzieć. Walczył ze swoimi emocjami, które buzowały w środku. Nie mógł winić zielarza, źle zrozumiał jego intencje, jednak nadal, nie potrafił pozbyć się uczucia bycia kimś gorszym. Wszyscy zawsze poniżali i zaniżali do parteru ludzi. Taki akt dobroci był czymś obcym, czymś co nie miało prawa bytu, że zielarz usiłuje jedynie wybielić się i przedstawić w lepszym świetle, w momencie gdy uznał, że upokorzy człowieka, uświadamiając go jakim jest marginesem społecznym, który by jedynie mieć na życie, może kraść.
— Gorzej... - prychnął zirytowany człowiek. - Wiesz na co tak naprawdę chcę wydać te pieniądze? Na wóz. Tak, zgadza się, doskonale usłyszałeś. Chcę najzwyczajniej w świecie przewieźć swoją dupę, by nie musieć chodzić.
— ...Cóż, warto sobie czasem udogodnić życie... wtedy tak szybko nie traci się jego sensu...
— Przestań, bo tylko bardziej mnie wkurwiasz. Wykurwiaj ze swoimi mądrościami gdzie indziej.
— Przepraszam...
— I przestań przepraszać, bo to też wkurwia. Wkurwia mnie też to, że przez ciebie czuję się kurwa jak zła osoba. Przestań być taki soft, kurwa.
— ...Przepraszam...
— NOSZ KURWA! - wykrzyknął człowiek niemal na całe miasto, głosem potężniejszym od ryku samego orka, zwracając przy tym uwagę wszystkich z pobliżu. Miał w tej chwili ogromną ochotę udusić zielarza gołymi rękami, ale miał w pobliżu za dużo świadków, którzy w tym momencie patrzyli.
— Wiesz... na pewno mam takie zioła, które pomogłyby Tobie w zrelaksowaniu się. Poczekaj, niech tylko ich poszukam - ujął uprzejmym głosem, sięgając do swojego kosza w poszukiwaniu ziół na uspokojenie.
— NIE CHCĘ ŻADNYCH TWOICH JEBANYCH ZIÓŁEK! JESTEM OAZĄ SPOKOJU, KURWA!
— Mam melisę. Tygrysi liść. O, jest nawet dziki fiołek. Jego płatki akurat można rzuć - wspomniał zielarz, wyciągając ów płatek i kierując w stronę ust człowieka, zupełnie nie słuchając, co ten właściwie wcześniej powiedział.
— SPIERDALAJ Z TYM GÓWNEM - powiedział hardo, uderzając z płaskiej dłoni w rękę mężczyzny, którą trzymał płatek.
— ...Mój płatek... - odezwał się tym razem posmutniałym tonem mężczyzna, schylając się po niego, mając nadzieję, że zadziała zasada pięciu sekund. Tuż po podniesieniu go, przytrzymał go delikatnie, zdmuchując z niego grudki ziemi, a następnie obdarowując krótkimi całusami.
— ...Ty serio jesteś jakieś specjalnej troski - skwitował człowiek, spoglądając na zielarza z góry, dosłownie oraz w przenośni.
— Cóż... mama zawsze powtarzała, że jestem wyjątkowy.
Człowiek już więcej nie miał za krzty siły kontynuować tę dziwną konwersację. Był w stanie zakończyć swoją odpowiedź ciężkim wdechem, prosząc Solis o siły. Jedynie, jeszcze bardziej upewnił się, że nie tyle, co mężczyzna był dziwny, ale najwidoczniej był również odchylony od normy.
Miał już zamiar zostawić zupełnie samego dziwnego zielarza, rezygnując z wcześniejszych monet. Mówi się trudno. Może, kiedy indziej człowiekowi udałoby się uzbierać podobną sumę, która starczyłaby na kręgarza, a póki co, skorzysta jedynie z wozu. Człowiek jednak ledwo, co postawił jakieś trzy kroki, gdy nagle wydobył się z jego ust siarczysty jęk starego dziadygi i skulił się w pas.
— Coś się stało? - zapytał zaniepokojony handlarz, od razu wstając z ziemi i podchodząc do człowieka.
— Nic. Spierdalaj. Zostaw mnie w spokoju. Kurwa, dajże Solis siły - ledwo wycedził człowiek przez zęby, czując największy niż dotychczas ból.
— Wiesz, jestem nie tylko zielarzem... znam się też na ziołolecznictwie. Jeśli coś Ci dolega mogę pomóc.
— Sory, ale nie stać mnie. A teraz zostaw mnie. Za chwilę powinno przejść - machnął człowiek w stronę zielarza, jakby chciał przegonić denerwującą muchę.
— Nie musisz zupełnie za nic płacić.
Po słowach zielarza, człowiek spojrzał na niego, jakby ten pozjadał ostatnie rozumy.
— Zapierdoliłem ci grubo ponad trzydzieści gongoli, a ty jeszcze oferujesz mi, że mi pomożesz za darmo. Gdzie haczyk? Mam ci dać ciało? Chcesz kurwa niewolnika? Co chcesz?
— Nic takiego... tylko chciałbym pomóc. Lubię Cię nawet.
Trwała między nimi krótka cisza, w której to człowiek musiał dokładnie przetrawić słowa zielarza. Nadal garbiąc się, zrobił kilka kroków w stronę mężczyzny, by móc się odwrócić i móc dokładniej spojrzeć na zielarza.
— Z orkiem na łby się pozamieniałeś? Nie znasz mnie. Nie masz nawet pojęcia jak mam na imię.
— Co nie zmienia jednak faktu, że zdążyłem Cię polubić... - powiedział, nieco speszony mężczyzna, nie kryjąc prawdy.
— Czyli chcesz randki?
— Może bardziej... wspólnie spędzonego czasu...?
— Aha. Po prostu nie masz przyjaciół. Po tym jak się zachowujesz, nie dziwię się ani trochę.
Kolejna cisza pomiędzy tą dwójką. Znacznie różnili się od siebie - było to widać na pierwszy rzut oka. Pytanie tylko, komu w tym momencie bardziej brakowało piątej klepki? Zielarzowi, który przez poczucie samotności, chciał zaprzyjaźnić się z własnym złodziejem, który przez bity tydzień okradał go z zarobionych pieniędzy, czy złodziej, który w ogóle wdawał się w dyskusję z osobą, która w każdej chwili mogła wydać go władzom, za liczne kradzieże?
Pomimo iż mężczyznę, poniekąd zabolały słowa powiedziane przez człowieka, nie powiedział na ten temat ani słowa. Nie było nawet do końca wiadomo, jaki teraz dokładnie miał wyraz twarzy spod kaptura. Chociaż człowiek nawet by się nie zdziwił, że pomimo raniących słów, ten uśmiechałby się miło w jego kierunku.
— Trafiłeś w sedno - zgodził się mężczyzna, tonem, który nie wyjawiał żadnego urazu, ani smutku, tego co właśnie usłyszał.
Kolejny raz dzisiaj, człowiek poczuł się głupio przez zielarza, co było dla niego czymś nowym. Musiał mieć cięty język i umieć jakoś odpowiadać, bronić się przed pozostałymi. Tym razem natrafił na kogoś, kto póki co, jeszcze ani razu nie powiedział w jego kierunku czegoś wrednego. Nie miał pewności, czy z czasem by to się nie zmieniło, gdyby faktycznie poznał jaki jest człowiek i gdyby w ogóle dowiedział się o jego rasie, nie zacząłby traktować go jak każdy inny.
— Niech ci będzie... nic nie stracę...
— Wspaniale! Wyruszajmy od razu. W domu mam swoją pracownię i najważniejsze zioła. Ach. No tak, tak. Wpierw potrzebuję wozu. Poczekaj tu taki momencik, za chwilkę wracam - rzucił zielarz całą falę słów, pośpiesznie i chaotycznie, odradzając swoje nogi z powrotem do życia, które już zamiast spokojnym, niespiesznym krokiem, poruszały się błyskawicznie we wszystkie możliwe strony, jakby nie wiedziały którędy najpierw powinny się ruszyć.
— Zluzuj nieco pantalony... kto normalny cieszy się, że zaprasza złodzieja do chaty i zużyje zioła bez zysku? - napomknął skołowany człowiek.
Nie dostał jednak żadnej odpowiedzi, ponieważ zielarz natychmiast czmychnął, by znaleźć powożącego.
— Obym nie żałował tej decyzji...
***
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro