Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[1] Źródło perypetii


Tak, dobrze widzicie. Kolejny PrusPol i kolejna opowieść. Tak samo jak w ubiegłym roku, tak i teraz postanowiłam coś dla was napisać, aby chociaż trochę ze swojej strony umilić wam ten dzień. Nie chciałam kończyć tego roku z kompletną ciszą na profilu, a ta cisza była już przez ostatnie dwanaście miesięcy wystarczająca, także proszę bardzo, świąteczny prezent! 

I drobna uwaga zanim zaczniecie czytać; w tym uniwersum koronawirusa jeszcze nie ma albo po prostu go nie ma. Fabuła musiałaby zostać zmieniona o sto osiemdziesiąt stopni, gdybym brała pod uwagę aktualną sytuację na świecie. Z wielu wydarzeń musiałabym zrezygnować, a naprawdę nie chce mi się bawić z dostosowywaniem realiów uniwersum do obecnych realiów. 

I jeszcze jedno; bez komentarzy pokroju "jebać policję". Rozumiem, że teraz jest nieciekawie, lecz patrząc na fakt, że w tym opowiadaniu nie ma covida, strajków, itd., to sytuacja w tym uniwersum też jest inna. Nie przelewajmy gówna tego świata do miejsca, gdzie mamy o nim zapomnieć. Myślę, że nikomu taki zabieg nawet nie przeszkadza. 

Więcej mojego gadania dostaniecie na końcu i po przeczytaniu prawidłowej części rozdziału oczywiście tam zapraszam. 

Na razie miłego czytania! I mam nadzieję, że się wam spodoba. <3 

***

          Wewnątrz głowy roiło się od pytań co jest prawdziwą wartością w życiu, czy to życie może być szczęśliwe, a może jak potkniesz się raz, to każdy następny będzie gorszy i nieprzerwany. Do końca istnienia się potykać o własne buty, które teraz funkcjonują jako przenośnia do błędów, byłoby trochę słabe. Również mocno niepożądane.

          Jednak niektórzy ludzie mieli po prostu tak zwanego pecha, jakiego w żaden sposób nie szło się pozbyć. To się zwyczajnie działo. Albo pięć minut drzemki zamieni się w dodatkową godzinę oraz spóźnienie w pracy, albo szef będzie miał problem ze wszystkim i mimo punktualnego przyjścia co do sekundy, to i tak dołoży tonę kolejnej makulatury do wypełnienia, zwanej powszechnie tymi ważnymi papierami służbowymi.

          Jak dobrze, że Feliks miał gorsze zmartwienia! Chociaż z jakiegoś powodu zamiast się cieszyć, że jego system snu działał perfekcyjnie, a kierownik nie był awanturnikiem, ciągle chodził przygnębiony i z miną jakoby prowadzono go na ścięcie. Trudno było uwierzyć, że to był ten sam Feliks co jeszcze rok temu. Zmiana była diametralna i to nie taka, jakiej Łukasiewicz sobie życzył.

          Z co dwa tygodnie pielęgnowanych paznokci u manikiurzystki, których zazdrościły nawet same kobiety, zrobiły się niezrozumiale obgryzione kawałki pazurów. Koleżanka raczej nie dałaby teraz zniżki po znajomości, skoro kontakt urwał się na ponad pół roku, a Feliks ustanowił sobie za cel zachowywanie się jakby nigdy nie istniał. Więc po co miałby tam iść? Lub przynajmniej przestać obgryzać paznokcie?

          Lecz ktoś mógłby powiedzieć, że samo zjadanie części siebie nie jest dowodem na to, że w życiu dzieje się źle. Wielu ludzi skrobie paznokcie zębami, a wiodą piękne życie jakiego jedynie pozazdrościć.

          To jest przykład, który w Łukasiewicza zawsze uderzał najmocniej, gdyż ilekroć oglądał na zdjęciach swoje zadbane dłonie sprzed miesięcy, to robiło mu się smutno. Zapuścił się. Z zimy korzystał w stu procentach, a bardziej z cudownego wynalazku zwanego rękawiczkami. Nikomu nie musiał pokazywać co zniszczył.

          Jednak rzecz jasna to nie była ostatnia zmiana na gorsze pojawiająca się w egzystencji wtedy radosnego blondyna. Później było generalne zmęczenie nawet sięgnięciem pilota od telewizora, brak troski o włosy, własne ciało, wygląd, sposób ubioru, ignorowanie rodziny oraz przyjaciół, a końcowo rzadki uśmiech na twarzy. Można powiedzieć, że Feliks przechodził ewolucję, ale do tyłu.

          Z drażetki, które kochają wszyscy, po słodkie cukierki z kwaśnym nadzieniem, aż po wykrzywiające twarz landrynki, których nikt nie lubi, ale każdy je wpycha do ust, bo nic innego w szafce na słodycze nie ma.

          Kochająca matka by powiedziała, że kryzys wieku średniego.

          Wyrozumiała siostra z bratem, że Feliks przestał udawać kogoś kim nie jest i nareszcie pokazał naturalnego siebie.

          Niezainteresowani współpracownicy, że ludzie się zmieniają i to nic dziwnego.

          Pozytywnie nastawieni sąsiedzi uśmiechając się stwierdziliby, że różnicy nie dostrzegają i jak Łukasiewicz nadal mówi na klatce "dzień dobry" to jest tym samym człowiekiem.

          Z udawanym optymizmem przyjaciółka by się zaśmiała, że Feliks stał się potworną sknerą pieniężną, lecz i życiową. Brakuje jeszcze, żeby specjalnie przestał słodzić herbatę, bo przecież cukier kosztuje, a ceny idą w górę.

          Za to niespokojny przyjaciel nic by nie odpowiedział, ponieważ jego zmartwienia zabroniłoby racjonalnego myślenia i palnąłby głupotę.

          Nie był zdolny znaleźć słów na określenie czym się stał i jaki dokładnie był powód tej przykrej zmiany. Na pewno nie była to kwestia pracy, albowiem zadbaną ślicznością był jeszcze w zaawansowanym stadium swojej policyjnej kariery.

          Dla wielu nie nadawał się na stróża prawa oraz bezpieczeństwa, bo za drobny, zbyt delikatny, nie wygląda na silnego i w przestępcach nie wywołuje strachu. Pozory myliły. Nie musiało minąć dużo czasu, aby stał się wzorem do naśladowania i każdego dnia zgarniał dziesiątki pochwał. W robocie był skuteczny, a niewinny wygląd jako że wyłączał czujność zagrożenia, stanowił większe ryzyko na niepowodzenie wśród chuliganów.

          Bo kto miałby brać na serio chłopaka mającego niecałe 1.70 wzrost, z wyglądem na miarę wyjścia przed sekundą z pokazu mody nowej kolekcji policyjnej? Po kilku latach od rozpoczęcia działalności w tym zawodzie nie mógł stwierdzić ilu chamskich tekstów się nasłuchał. Pewnie tylu ile niestety jego koleżanki z pracy, a od niektórych kolegów dostawały równie niepochlebne komentarze.

          Z jednej skrajności przeszli w drugą kiedy Feliks stanowczo zaczął zmieniać się na gorsze. Podczas gdy dłonie nie wyglądały już jak dzieło sztuki, a promienisty uśmiech na dłuższe chwile znikał z rumianych ust, współpracownicy zaczęli się niepokoić. Doszli do wniosku, że wesoły i "niepoważny" Łukasiewicz był znacznie lepszy od gbura, który miał czelność zasiadać w biurze tamtego aniołka.

          Zaczęły się więc uwagi, że może niech weźmie urlop, wyciszy się, poukłada wszystko w głowie, wróci do starego stylu życia, przemyśli niektóre kwestie. Takie zachowanie u wzorowego policjanta nie było akceptowalne. I gdy wcześniej jęczący idioci teraz się martwili, Feliksowi pękała żyłka za żyłką.

          Choćby został reinkarnacją Matki Świętej, to i tak każdy będzie narzekać! Ludziom się nie dogodzi. Ewentualnie źle ich rozumiał, ale prośby o danie normalnego spokoju nie powinno być żadną abstrakcją. Do nich nie dochodziło, że nawet sam siebie nie rozumiał i nie potrafił dojść do momentu, w którym diametralna metamorfoza miała start.

          Strach pomyśleć gdzie dopiero jest meta i co na niej spotka. Emerytowany policjant z otyłością oraz miliardem kompleksów, który lata temu wyrywał kobiety i mężczyzn, a teraz własny kot brzydził się na niego spojrzeć?

          Wypadało wziąć się za siebie, ale pojawiała się w głowie kusząca myśl, że nie będzie tak źle i co za tym idzie – nie musi ogarniać sobie życia! Lenistwo zawsze było jedną z jego bardziej wyrazistych cech i w tym przypadku również go dziwiło, że znalazł się w pracy mającej wymagające warunki.

          Lecz co mógł poradzić? Życie staczało się dalej. To znaczy toczyło! Tak, właśnie to słowo Feliks zawsze miał na myśli, gdy opowiadał nowo poznanym osobom o swojej codzienności. To wcale nie tak, że chciał uniknąć wstydu i naginał fakty. To też nie tak, że pewne jednostki w ciągu dalszym siedziały w wykreowanym kłamstwie, a że zażenowanie zrobiło się jeszcze większe, to Łukasiewiczowi tym bardziej nie uśmiechało się przyznawać do błędu.

          Aczkolwiek o tym czerwonym lamborghini będzie trzeba powiedzieć. Sąsiad za miesiąc się wyprowadza na drugi koniec miasta, a na prędki zakup własnego samochodu go nie stać.

          Ciche westchnięcie rozniosło się echem między zaniedbanymi, szarymi blokowiskami, których wiek już można było liczyć w dziesiątkach. Teoretycznie rok temu ściany były czyszczone z pleśni i malowane na jaskrawe, wesołe kolory, ale niewiele to dało. Warunki pogodowe, jak i wandale ze sprejami w puszkach byli nieuchwytni. To drugie denerwowało go z dodatkową siłą, jako że był policjantem i takimi śmieszkami należało się zajmować. Za to identyfikacja śmieszków pozostała nieznana.

          Cisnął mu się na twarz zirytowany wyszczerz, gdy na garażu przy ulicy widział jeden z wielu napisów pokroju "jebać Żydów". Nie dość, że zniszczenie własności publicznej, to jeszcze antysemityzm. Zdenerwowanie brało się z aspektu, że nic nie dało się zrobić z ludźmi, którzy za takie akcje odpowiadali, a rzadko zdarzały się sytuacje, gdy ktoś ich przyłapał. Jednakże wizja aresztowania tych idiotów była tak słodka, że mieszała negatywne uczucia z uśmiechem.

          Nadepnął na zbiorowisko liści, które w realiach budzącego się z zimowego paraliżu świata były zaskakującym widokiem. Zapewne pozostały z ubiegłej jesieni, a nagłe opady śniegu dały w tamtym roku popalić. Pominięcie tej sterty liści było prawdopodobne. Nie wydały cieszącego uszy szelestu ani pod ciężkością butów nie dały wrażenia chodzenia po mięciutkiej poduszce.

          Ciepły wiatr kręcił się po bladym licu chłopaka, wkradał się pod cienki płaszcz okrywający chude ciało i w zamian za brak szmeru liści dawał swój pocieszny świst. Wraz z wiosną budził się Feliks. Nie było to obudzenie, jakiego najbardziej oczekiwał w kontekście negatywnej zmiany, lecz poczuł dziwną, ale też oczekiwaną lekkość, której nie zaznawał od kiedy grudzień zapukał do drzwi. Cieszyły go nawet nieistotne szczegóły, jak pierwsze stokrotki wychylające się zza rosnących źdźbłów trawy.

          Może nie będzie tak źle? Tyle tygodni, dosłownie miesięcy, spędził na zastanawianiu się nad własnymi problemami, aż chyba doszedł do wniosku, że był to chwilowy kryzys. Na większą skalę oraz bardziej uprzykrzający od stłuczenia ulubionego kubka, ale nie była to również tragedia, z której rodziła się trauma. Możliwe, że matka miała rację mówiąc o kryzysie wieku średniego. Nie żeby był nie wiadomo jak stary. Zaledwie dwadzieścia siedem lat na karku.

          Dwadzieścia siedem lat i nic nie osiągnął.

          Nie idziemy drugi raz w tę stronę.

          – Nie będzie źle! Poradzisz sobie w życiu i na pewno nie zawiedziesz oczekiwań otoczenia drugi raz. Gorszy moment zdarza się każdemu i nie musi od razu definiować reszty tego nędznego istnienia, prawda? Prawda! Więc bierz się w garść i idź przed siebie. – Monolog skwitowany nerwowym śmiechem był gwoździem do trumny w streszczaniu obecnej powszechności Łukasiewicza. Gadanie do siebie przestało być czymś specyficznym, a zwykłą okazją do porozmawiania z kimś na swoim poziomie.

          Uniósł głowę wysoko do góry nie dając po sobie wrażenia, że może go coś nurtować. Pokazywał pewnego siebie, bez zmartwień, obowiązków, a z samymi prawami oraz dożywotnim uwielbieniem od społeczeństwa. Takim go stworzono i takim będzie. Żadne kryzysy go nie zmienią! W jego życiowym słowniku takie słowo nawet nie istnieje!

          Usta ułożył w urokliwy uśmiech, włosy zarzucił na tył, gdzie ułożyły się niczym sztabka złota na drugiej sztabce, a przed chwilą schowane w kieszeniach palto dłonie teraz majestatycznie ukazywały obgryzione paznokcie wszystkim przechodzącym obok na osiedlu. Dzieci na placu zabaw, ich matki, ojcowie, starsze państwa na ławkach, biegnące psy z obrożą lub bez – wszyscy patrzyli. Była też opcja, że mu się wydawało. Kogo by obchodziły paznokcie losowego przechodnia?

          Choć byli i tacy, którzy rozpoznawali w nim stróża prawa oraz bezpieczeństwa, a wtedy uprzejmie się witali i co odważniejsi zaciągali do krótkiej konwersacji. Czynnik bycia policjantem rzutował na to, że jednak będzie przez niektórych dostrzegalny i szanowany. Bądź wręcz przeciwnie. Nie zliczy ile razy ktoś do niego krzyknął "jebać policję" podczas służby, a potem te same osoby, które tak entuzjastycznie wykrzykiwały znajome słowa, dzwoniły na tę samą policję i zgłaszały, że ktoś miał czelność ich pobić.

          Kochał ludzi.

          Lecz w dniu wolnym starał się nie przejmować zmartwieniami jakie miał. To był jeden z niewielu przypadków gdzie faktycznie miał czas dla siebie i nie musiał trzymać w sercu wrażenia, że zaraz ktoś zadzwoni z kolejnym zgłoszeniem i prośbą o pomoc. Miał wolne. Co prawda szef mógł – ale nie musiał! – zadzwonić i ściągnąć go do pracy pod pretekstem poważniejszej akcji, jednakże nastawiał się na pozytywniejszy przebieg tego dnia. Piękne słowo "wolne".

          Modlił się tylko w duchu by telefon nie zawibrował, a na jego ekranie nie dostrzegł niepożądanego numeru.

          Kontynuował więc swój spacer, który miał służyć zrelaksowaniu się oraz wyciszeniu szarych komórek, które chwilami pracowały na zbyt dużych obrotach. Przechodził skrótami, gdzie na ich końcu miałby ostatni skręt i tam prostą uliczkę do mieszkania. Tam ciągnąłby odpoczynek i psychicznie nastawiał na przyszły dzień, który spędzony zostanie na komisariacie.

          Nie lubił tej okolicy, ale na tyle pragnął znalezienia się w ciepłym łóżku, że gotów był ryzykować. Szemrane towarzystwo tu było standardem, lecz jako człowiek z prawidłowym doświadczeniem nie panikował. Był środek dnia i bliższa interakcja z kimś niebezpiecznym graniczyła z cudem. Lub przekleństwem, ale ono było codziennością w niefortunnym życiu.

          Niespodziewanie dotarł do niego głośny śmiech. Wzrok automatycznie skierował się w stronę schodków przy jednym z bloków, gdzie swoje miejsce zajęła chcąca zabawy młodzież. Nie mógł być na tyle stary, żeby nie rozumieć, że nastolatki również czasem potrzebują się wyszaleć. Zainteresowanie młodymi zniknęło wraz z momentem, jak tamci wrócili do rozmowy w akceptowalnej głośności dla człowieka spokojnie spacerującego.

          I naprawdę nie miałby zamiaru czepiać się kogokolwiek, ale po zobaczeniu dymiącego się śmietnika, na którym siedział chłopak w wieku od osiemnastu do dwudziestu paru lat, coś się w nim zagotowało. Brązowowłosy osobnik chyba nie zdawał sobie sprawy, że pod nim zapewne jest ogień lub inne niekorzystne zjawisko.

          Z drobnego otworu w koszu wylatywały chmury dymu, które wprost wbijały się w twarz faceta stacjonującego wyżej. Sprawa nie wyglądała tak, jakby mu przeszkadzała, a wręcz pasowała. Rozglądał się na boki obawiając się, że zaraz przyjdzie ktoś niemile widziany i zrobi aferę za kłęby szarości. Poza tym nie wyglądał ani na pijanego, ani naćpanego. Po prostu niepewna twarz robiła swoje.

          – Co się tam do cholery dzieje? – Mijały następne chwile, a coraz większa ilość oparu nie wywoływała reakcji nawet głupiego rozsądku w szatynie. Feliks stanął w bezruchu i wdrążał swój wzrok w miejsce niepokojącego zjawiska i im dłużej na to patrzył, tym intensywniej utrzymywał się w przekonaniu, że jak on nie zareaguje, to nikt inny tego nie zrobi.

          W ciągu dalszym pozostawał policjantem i obowiązkiem było reagowanie na wydarzenia tego typu. Nie chciał popełniać błędów znajomych, którzy mimo zauważenia alarmów nie zareagowali, a potem czuli się zwyczajnie głupio i byli współodpowiedzialnymi.

          W tym samym czasie zielonooki uparcie próbował udawać, że nie zauważa w oddali przyglądającego mu się blondyna i że nie stresuje go świadomość, że za chwilę może do niego podejść. Wiedział, że dymiący się kosz jest trochę intrygujący, ale miał sytuację pod kontrolą. Albo bardziej kontrolę miało to co w tym śmietniku się działo.

          – Nie podchodź, błagam. – Szepnął brązowowłosy, wygodniej się sadzając na pojemniku i nadal zgrywając, że nie ma czym się przejmować. Jeżeli informacja rozniesie się po całym osiedlu, to będzie gorzej niż źle. Jednak widocznie los chciał czegoś innego, bowiem zanim obejrzał się ponownie na prawo, to nieznajomy szedł w jego stronę z tylko jedną intencją; zapytaniem co tu się odwala.

          Ścisnął dłonie w pięści, za wszelką cenę się starając nie spojrzeć na niskiego mężczyznę. Z każdym krokiem był bliżej, a co za tym szło jego serce przyspieszało w diametralnym ilościach. Nie ma prawa wymierzyć na nich kary, to zwykły przechodzień! Byli też pełnoletni, także rodzice mieli zero do powiedzenia. To że nie będą dumni jest kwestią osobną.

          Dyskretnie walnął garścią w ściankę śmietnika. Był to ustalony znak, że sytuacja potoczyła się fatalnie i trudno będzie odkręcić to co się wylało im prosto na twarze. W nogach już miał odruch ucieczki, jak to zrobił poprzednim razem. Jednak wtedy to była reakcja uzasadniona, bo przechodziła policja! Teraz właściwie też, lecz nie w mundurze. Skąd miał wiedzieć, że jest w większym bagnie niż przewidział?

          Zachowuj się naturalnie, nie rób z siebie idioty, pewnie jest nowy w mieście i chce zapytać o drogę dokądś, nawet nie zauważył dymu, ten podejrzliwy wzrok to pewnie z innego powodu, może ma gorszy dzień. Nie może mi zabronić siedzieć na koszu na śmieci, co nie?

          – Dzień dobry! Śliczny mamy dzisiaj dzień, nie uważa pan? – Nie rób z siebie idioty. Feliks był zaintrygowany, gdy nieznajomy swoim zapewne gestem ratunkowym wkopał siebie jeszcze mocniej. Lata doświadczenia dzięki pracy w zawodzie nauczyły go, że im bardziej czyjeś zachowanie nie współgrało z dziejącym się momentem tym pewniejsze, że ma coś za uszami. Ową mądrość postanowił wykorzystać. Stanął prosto przed siedzącym i tym razem z bliska przyjrzał się wychodzącemu z pojemnika kłębie.

          – Tak, dzień jest przepiękny. – Najpierw wypadało wprawić cel w poczucie, że nie ma się wobec niego podejrzeń i wszystko gra po ich myśli. Później dopiero należy przejść do własnego interesu, żeby wyznaczony punkt tak łatwo się nie wywiązał. To była taktyka, która skutecznie działała przynajmniej u niego. Reszta współpracowników lamentowała. – Co się dzieje z tym śmietnikiem? – Wymierzył pewny krok do przodu, a brązowowłosy aż skulił się z wrażenia.

          Przekleństwo pchnęło się na usta, a palenie głupa wydawało się być jedynym wyjściem. Z drugiej strony długo tak nie wytrzyma. Można uciec, lecz nie miał zamiaru potem wysłuchiwać narzekania na niego, które miało miejsce już raz przy incydencie z policją. Dokładniej, to policjanci go nie zaczepili, ale kto wie co by się stało jakby nie uciekł.

          Zielone spojrzenie wwiercało się w niego, nie dawało spokoju i zmuszało do powiedzenia prawdy od razu. Czuł się tak jakoby blondwłosego chłopaka skądś znał i był on większym zagrożeniem niż za jakiego go uważał.

          – Nie wiem o czym mowa. – To brzmiało lepiej w jego głowie. Złączył nogi próbując zasłonić otwór kosza, ale na próżno. Przyjaciele siedzący na schodach niedaleko powoli się interesowali.

          – Nie wygłupiaj się! Widzę co tutaj się dzieje. Gadaj szybko i pokaż. – Co jeśli naprawdę jest tam coś niebezpiecznego i niepotrzebnie przedłuża? Instynktownie załączała się myśl, że teraz zależy od niego nawet cudze życie, ale wątpił by "niewinne" zabawy dzieciaków kończyły się cudzą śmiercią. Choć w swojej pracy widział tyle przypadków, że i tutaj wszystko było prawdopodobne. – Złaź w tej chwili! Jak będziesz współpracować, to nie wyciągnę konsekwencji. – A grożenie było jego ulubioną częścią.

          Szatyn zgarbił się przygnębiony, ostatni raz spoglądając na lewo i zastanawiając się jak szybki może być blondyn i jak bardzo go zdenerwuje, jeśli do biegu faktycznie się zerwie. Wbrew pozorom Łukasiewiczowi nie chciało się dzisiaj za nikim ganiać, a zwykła odpowiedzialność obywatelska kazała mu po ludzku zapytać co tamten tworzy.

          Wydobyło się z chłopaka marne westchnięcie. Ten przypadek musiał w końcu przejść do rzeczywistości, a i tak mieli sporego farta, że był to ledwie losowy spacerowicz.

          – To koledzy.

          – Nie obchodzi mnie kto to zrobił. Powiedz co się tam dzieje. – Feliks nie wyłapał, że słowa rozmówcy są w wyższym stopniu dosłowne.

          – Nie, mówię poważnie! To koledzy. – Łukasiewicz pomału rozumiał coraz mniej. Były dwie opcje; pierwsza, w którą wierzyć chciał tyle co wcale, czyli że naprawdę wsadzeni tam zostali znajomi podejrzanego i skąd dym, to tylko oni wiedzieli. Oraz opcja druga, która była równie absurdalna, ale robiła nieco więcej sensu, miał do czynienia z mało upartym zabójcą o niskim poziomie psychopatii i zawzięcia, żałujący swojego morderczego czynu na bliskich. Widocznie jedyne czego pragnął, to pożegnania się z ukochanymi rodzicami i smrodem bloków ulicznych oraz przywitać metalowe kraty więzienne.

          Im dłużej stał w jednym miejscu, mrużąc oczy od konsternacji, tym mniej chmur ulatniało się z wnętrza pojemnika. Brązowowłosy był przekonany w swoich zeznaniach, a od braku cierpliwości w zmęczonym umyśle człowieka mającego wolne wytworzył się odruch zepchnięcia go z klapy. Dzień miał dla siebie, a czuł się jak na służbie.

          – Złaź stąd i nie upokarzaj się dalej. – Złapał za zamknięcie, lecz ilekroć próbował ciągnąć do góry coś zawracało go w dół.

          – Nie upokarzam się! – Po części to robił.

          Łukasiewicz męczył się z otworzeniem śmietnika bardziej niż było to zamierzone, a spowodowane to było tym, a raczej tymi, którzy w tym miejscu stacjonowali.

          Dymowe opary uderzyły z ogromną siłą w twarz, tworząc obok nosa nieprzyjemny odór oraz kręcenie, a oczy przymuszając do łzawienia. Momentalnie rozszerzył chwilę temu mokre powieki. Gdyby miał machinę czasu, to cofnąłby się w niej i nie negował dłużej czy odpowiedzi zielonookiego mają sens.

          – Kurwa, Tośka! Miałeś nas kryć! – Na równe nogi stanął wysoki albinos trzymający w dłoni e-papierosa. Blada twarz krzywiła się w nerwach, a specyficznie czerwone oczy co i raz przeskakiwały z zażenowanego przyjaciela na speszonego policjanta. Nie wyglądał na przyjaznego. Feliks kusił się o stwierdzenie, że poza szlugiem mężczyzna mógł zażyć coś więcej. Bez odpowiednich narzędzi przy sobie nie czuł się na tyle pewny, aby wchodzić w interakcję. – Mam nadzieję, że jesteś dumny. Idziemy!

          Nieznajomy postawił wielki krok na ziemi i bez skrupułów odszedł. Antonio, zgadując po przezwisku, stał jak wryty i nie potrafił sobie poradzić ze zdenerwowaniem przyjaciela. Co drogą prywatnych spraw niepokoiło go, gdyż Gilbert stawał się raz po razie krzykliwiej targany przez szał spowodowany przerwaniem palenia. Podobne zmartwienia wysnuł Francis, podnoszący się z niekoniecznie wygodnego siedzenia obserwując palacza. Nie był lepszy od niego, lecz znał umiar.

          Mogło im się wydawać. Sytuacja była napięta sama w sobie.

          – Co wy tutaj odwaliliście?! – Od donośnego krzyku blondyna zatrzymał się albinos. Nie uciekł daleko, ale również nic nie zapowiadało, żeby się zawrócił i tłumaczył z karygodnego zachowania. Był dorosły. Nikt nie miał prawa zwrócić mu uwagi. Tak przynajmniej sobie wmawiali ci nie skażeni jeszcze dłonią mandatu. – Mogliście sobie zrobić krzywdę lub coś zniszczyć! – W Feliksie nie zmieniła się jedna rzecz; pozostawał troskliwy na swój osobliwy sposób.

          – Proszę, nie mów mojej mamie. – I te słowa padały z ust dwudziestopięcioletniego mężczyzny o niewątpliwie obiecującej oraz dumnej karierze, którego głównymi cechami był rzadko spotykany romantyzm, charyzma wraz z uzupełniającym trio uroczym poczuciem humoru. Palić mógł każdy i też każdy miał prawo wpaść na idiotyczny pomysł. To był właśnie Francis. – Nie będzie dumna jak się dowie! Wiem, że już nie może mi nic zrobić, ale wolę by nie wiedziała, bo obiecałem, że to odstawię i przestanę siać głupotę.

          – Ogólnie nikomu nie mów! Wapowanie w koszu na śmieci nie jest niczym złym. Tym bardziej, że nic nie zniszczyliśmy. – Owszem, poza swoim zdrowiem nic nie zniszczyli, lecz Feliks w ciągu dalszym miał więcej wątpliwości niż odpowiedzi. Tkwił w miejscu i jakakolwiek odpowiedź mu wpadła do głowy, to wypierał jedną po drugiej. Żadna nie spełniała kryteriów dziwności sytuacji.

          – Powiecie mi po co to było? – Niezręczna cisza była perfekcyjnym streszczeniem następujących sekund. Ani Francis, ani tym bardziej Antonio nie mieli lepszego uzasadnienia od "nudziło nam się". Również im dłużej stali w miejscu bez postępu, Łukasiewiczowi odechciewało się tracenia na nich czasu. Już dawno temu mógł być w domu.

          – Ty nigdy nie robiłeś komory gazowej papierosami? – Białowłosy wrócił się po plecak pozostawiony w pojemniku, przy okazji zadając mocno retoryczne pytanie chłopakowi. Zielone oczy ponownie rozszerzyły się od zdziwienia. Trudno było stwierdzić czy było negatywnie, bowiem Feliks już nie odróżniał od siebie uczyć w nim buzujących.

          – Specjalnie zamknęliście się w śmietniku, żeby podduszać się dymem z e-papierosów? – Zapytanie wypowiedziane zostało z typowym zwątpieniem w ludzkość, które było mu brutalnie znane od początku wykonywanej pracy.

          – Wyraziłem się niejasno? – Sięgając bagaż rzucił kpiącym uśmiechem do awanturnika. Najwidoczniej nie miał co robić w życiu i czepiał się pierwszych lepszych ludzi, normalnie próbujących się dobrze bawić. On nie wnikał w to co kto pali i czy w ogóle pali. – Polecam spróbować, a może w twoim przypadku duszenie się będzie sukcesywne. – Teatralnym obrotem na pięcie oddalił się i długo go już nie przetrzymali.

          – Nie jesteście pod wpływem czegokolwiek? – Rozsądek kazał zignorować jawne zachęty do samobójstwa za samą troskę. Pocieszał się faktem, że przemądrzałego jegomościa nie spotka nigdy więcej w życiu, a gdyby miał odwalić coś złego wobec prawa, to sprawę przejmie inny pracownik. Z takimi nienawidził mieć styczności.

          – Nie! – Podniesiony głos nie był konieczny. Właściciel rubinowych oczu kopał własny grób. Dodało to wątpliwości czy mówi szczerze, ale blondwłosa głowa bolała na tyle, że nie wnikała głębiej. Z głupszymi od siebie się nie rozmawia.

          – Akurat w tym aspekcie możesz mu zaufać. Nic nie braliśmy. – Pocieszny wyszczerz Antonia dodawał plusów do zaspokojonej doli i dało pozwolenie na w miarę spokojny powrót do domu. Liczył, że żadni znajomi Gilberta nie będą od teraz go zaczepiać czy nękać, gdyż zostali przez niego nasłani. Gdyby zdawał sobie sprawę, jak problematyczną jednostkę spotka, to by ominął kosz szerokim łukiem.

          Francis z Antoniem pobiegli za przyjacielem, a Łukasiewicz nie zwlekał ani momentu dłużej i zakręcił do najbliższej uliczki, z której daleko dostrzegał drzwi do klatki schodowej jego bloku. Zauważał okna na trzecim piętrze, uprane niedawno firanki w nich, panią kotkę Fridę siedzącą na parapecie oraz siłą wyobraźni czuł jak nad patelnią unosi się piękny zapach pierogów. Dla nich warto było czekać.

          Przy okazji uratował kosz na śmieci! Jak powie szefowi, to powinien mu dać awans za heroiczne, dodatkowe prace policyjne podczas dnia wolnego. Wtedy z większą ochotą chodziłby do tego burdelu.

          Kogo on oszukiwał, nie dostanie żadnego wynagrodzenia. Trudził się na darmo!

***

          W świetle ostatnich strug słonecznych przedzierających się przez błękitne zasłony, siedział blondyn z kotem na kolanach i wewnętrznym spokojem, jakiego nie osiągał nawet podczas spaceru. To nie było to samo. Wtedy wokół niego krążył zgiełk uliczny, dziesiątki samochodów jadących obok, inni rozmawiający ludzie, słyszał afery za oknami mieszkań, nie wspominając nawet o incydencie z koszem.

          Widział mnóstwo drastycznych scen w życiu. Wykonywana praca ciągnęła za sobą tylko jedno rozwiązanie. Jednak dymiący się śmietnik oraz sprzeczka, o ile można to było tak nazwać, z nieznajomymi przewyższyła jego najśmielsze oczekiwania w skali specyficzności. Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie. Do kradzieży czy morderstw można przywyknąć, lecz nieczęsto było się świadkiem takich wybryków.

          Chciał dopowiedzieć słowo "nastolatków", ale to stanowczo nie były byle jakie latki przekonane do robienia głupot przez starszych kolegów. Wcale by się nie zdziwił, gdyby tamta trójka miała powiązanie z grupą na schodach, a obydwa zbiorowiska na siebie dużo zerkały. Jednak czy był sens bardziej się w to zagłębiać? Skoro nigdy więcej ich nie spotka, a do ingerowania częściej w dymiące śmietniki nie planował, to po co?

          Aktualnie liczyła się ta do połowy wypita lampka rozgrzewającego wina, mruczący kot oraz delikatny głos przyjaciółki, który przed momentem z konfuzją próbował odpowiedzieć na historię o trzech gówniarzach co wapowali.

          Feliks, to nie są gówniarze. Są pewnie w twoim wieku.

          Choć okazjonalnie miał rozkminy życiowe czy aby na pewno wiek, w kontekście ile jest się na świecie, ma znaczenie w porównaniu do wieku jakiego zachowanie praktykuje dana osoba. Czy jeżeli zachowywał się na zgorzkniałego sześćdziesięciolatka, to miał prawo nazywać się sześćdziesięciolatkiem? Czy jak ci dwudziestoparolatkowie prowadzili się jak rozbrykane czternastolatki mające papierosa pierwszy raz w dłoni, to bezbłędne było nazywanie ich czternastolatkami?

          To chyba tak nie działało. Była różnica między rozdzielaniem wieku fizycznego od psychicznego oraz tym, co właśnie wykombinował. Dobrze, że nie dzielił się wszystkimi przemyśleniami na głos, bo zamiast pełnić dyżury jako policjant na ulicach miasta, pełniłby wartę w szpitalu psychiatrycznym dla innych pacjentów i mówił czy rozkładają już obiad, czy nie.

          – Niekoniecznie zrozumiałam. – Erizabeta miała mnóstwo cierpliwości do swojego przyjaciela. Znała go od podstawówki i na przestrzeni lat wiedziała rzeczy, których nawet Feliks nie chciałby o sobie wiedzieć. Głównie dlatego zawsze przed rozmową przechodziły ją dreszcze niepokoju co jej kochany kompan tym razem powie ciekawego. Również była oryginalna w swoim sposobie bycia, a życie czyniła wyjątkowo ekscytującym, lecz Feliks wyprzedzał ją o dobre setki kilometrów. – W śmietniku było dwóch typów, którzy palili papierosy i się podduszali dymem?

          – Tak, dokładnie tak! Chore, co nie? – Po drugiej stronie telefonu zapanowała głucha cisza. Można by powiedzieć, że słyszało się o każdej głupocie, ale świat prędko wyciągał z błędu i pokazywał, że ludzie nigdy nie przerwą prześcigiwania się w idiotyzmie. – I na tym śmietniku siedział trzeci chłopak, kryjący ich. Potem przyszedłem ja, wydało się, wytłumaczyli o co chodzi i poszli. Teraz rozumiesz? – Milczenie nie ustąpiło, a Łukasiewicz nerwowo zrobił łyk wina. – Co tu jest do rozumienia?

          – Próbuję ogarnąć co to była za zabawa. – Oryginalna przede wszystkim. Utrata wiary w ludzkość była czymś, do czego Eliza się w pełni przyzwyczaiła. – Wiesz, dobrze, że zareagowałeś, ale myślę, że gdybyś ich zostawił w spokoju, to nic złego by się nie stało. Nie straciłbyś tylu nerwów, zaoszczędziłbyś czas.

          – A skąd miałem wiedzieć, że siedzi w środku dwóch palących facetów? Jakbym był poinformowany od początku, to bym ich wyśmiał, a nie ratował! – Korciło, aby znaleźć bliskich tych gości na facebooku i powiedzieć jakie atrakcje sobie sprawiają synowie, bracia, wnuki, acz szkoda było cierpliwości. Istotnie, był złośliwy, aczkolwiek też lubił ignorować co tylko się dało, a to akurat mógł bez poczucia winy.

          – Po tobie mógł przyjść ktoś inny. To twój dzień wolny, jeden z niewielu, i nie powinieneś przeznaczać tak krótkiego momentu dla siebie na jakichś randomowych oszołomów. – Jednakże mimo wrodzonej chamskości, Feliks był również cholernie empatyczny. Mógł kogoś nie lubić, życzyć tej osobie źle, robić komuś pod górkę, a finałowo na koniec byłby zapłakany i przeklinałby siebie, że miał czelność się tak zachować. – Jeszcze ich wkurzyłeś i zamiast naprawdę komuś pomóc, to wcisnąłeś się gdzieś, gdzie cię nie potrzebowano. – Brzmiało to oschle. Hedervary nie miała wobec przyjaciela złych intencji, lecz nienawidziła, gdy z jednej strony narzekał na brak wolnych dni, a z drugiej nie rezygnował z policyjnej odpowiedzialności nawet kiedy czas dla siebie otrzymywał.

          – Jak uważasz. Ja nie mam możliwości się cofnąć i ich olać. To już się stało, a może jednak uratowałem im życie? Lub chociaż zdrowie. Gdyby siedzieli tam choć odrobinę dłużej, to może by się tam podusili. – Obydwoje westchnęli. Teraz będą się wielce zastanawiać "co gdyby", a nic nie zmienią. – Powiedziałem sobie, że mam na nich wywalone. Prawdopodobieństwo, że ich spotkam drugi raz jest malutkie.

          – To, w jaki sposób o nich opowiedziałeś, daje mi to myślenia, że nie są przyjaznymi osobami i niedługo odwalą coś z obowiązującą interwencją policji. Szczególnie ten, który od razu poszedł i mówił byś spróbował tego co oni. – Możliwe, że przewrażliwienie Erizabety wynikało również z pracy wykonywanej przez Łukasiewicza. Ilekroć ją informował, że jedzie na poważniejszą akcję, to siedziała w jednym miejscu zestresowana, ściskając dłonie w pięści i błagając, aby wyszedł z tego cało.

          Bezgłos od nowa zapanował między nimi, ale w odróżnieniu od poprzedniego nie wynikał z niewiedzy co odpowiedzieć, a nie mieli co rzec ani nie trzymali w głowach tematu zastępczego. Blondyn siedział z męczącym uczuciem, że dzisiejsze wydarzenia wpłyną na niego w przyszłości; że to nie koniec i dwóch w miarę sympatycznych osobników oraz tamten trzeci jeszcze mu namieszają. Nienawidził takich fatum. Towarzyszyły mu z chwilami napotykania potencjalnego przestępcy albo kiedy jakiś miał wrócić.

          Aczkolwiek rozziew między tym samym przypadkiem, a jednak tak różnym stawiał go w przekonaniu, że kiedy spotka ich raz jeszcze, to będzie pozytywny nowy start. Ciężko było stwierdzić, który dokładnie napatoczy mu się pod nogi, lecz liczył się z każdym.

          – Momentami czuję, że powinienem zrezygnować z tej roboty i zająć się czymś innym. Doskwiera mi wrażenie, że to nigdy nie było dla mnie i na początku czułem się szczęśliwy, bo nareszcie miałem jakąś pracę. – Zielonooki oparł się ospale o kanapę, odganiając z nóg kota, a kielich wina kładąc na malutką półeczkę. Niezidentyfikowane dotąd emocje toczyły w nim wojnę. Uniemożliwiały racjonalne myślenie i prowadziły jego mechanizm w sposób taki, że za pół godziny stwierdzi, że wszystko doskonale gra i kocha swoją pracę; niczego mu nie potrzeba, marzenia spełnił i wystarczy czekać z uśmiechem na emeryturę. Było do niej kilkanaście ładnych lat, ale wiadomo co po drodze się zdarzy?

          De facto miał tyle co nic. Nie był typem człowieka, którego zadowoli byle pierdółka materialna albo nawet prezent za grube tysiące. Pragnął bliskości, ciepła, niezliczonej miłości, a w międzyczasie nie dostawał żadnego z wymienionych. Przez lata pomagała satysfakcja z pracy, ale kiedy rozważał opuszczenie jej oraz rozejrzenie się za czymś nowym, to w środku kotłujące się liryzmy tworzyły wręcz mordującą pustkę, której ani zrozumieć, ani się pozbyć.

          Pozostawało pytanie co w końcu z tym zrobi.

          Uśmiechać się mógł, ale lepsze by to było szczerym wydaniu. W pracy może zostać do czasu jak posiwieją mu wszystkie włosy, ale czy ma sens męczenie się przez niewiadomą ilość lat, skoro ma siłę odejść stamtąd po paru tygodniach? Również na pewno kiedyś trafi na tę jedyną osobę, z którą siwych włosów się doczeka, jednak to wymagało od niego już nadludzkiej mocy. Miał interesujące priorytety.

          – Myliłem się twierdząc, że tam należę. – Dodał po chwili czując, że jak wypowie te słowa choć sekundę później, to głos mu się załamie, a z tego powstanie prosta droga do płaczu. Robił to coraz częściej. Zawsze był drobny fragment, gdzie w obliczu ciemności chował twarz w poduszce i nasiąkała ona słonymi łzami. Nie cierpiał nie wiedzieć co mu jest.

          – Nie mów tak! – To nie było wcale prostsze dla Erizabety. Od miesięcy tłukła się psychicznie z kłopotami przyjaciela, będącego dla niej jak brat, przy tym mając własne zmartwienia. Prosiła wielokrotnie chociażby rodzeństwo Łukasiewicza, by go wsparli i nie udawali, że nic nie widzą, acz odpowiadali, że nie widzą różnicy w jego zachowaniu i to normalne, że ludzie ulegają zmianie. Rodziców o tej samej mentalności nie było co błagać. – To chwilowy kryzys. Nie ma szans, że...

          – Eliza, zrozum, że nie sprawia mi to dłużej radości. Może i jest to kryzys, ale męczący. Siedzę z nim za długo i wyniszcza mnie od środka. Wiesz, że się zmieniłem i to nie jest to samo co rok temu, dwa lata temu, a co dopiero pięć. – Jeżeli pozostawienie dotychczasowego życia za sobą będzie błędem, to wzruszy ramionami. Popełnił od cholery fałszywych kroków i nie zawaha się zrobić tego powtórnie. – Trzeba się zmieniać, a nie stać w miejscu.

          – Ale można dokonywać zmian w lepszy sposób niż spontanicznie i bez kontroli nad własnym życiem. Jesteś w takim punkcie, że powinieneś bardziej się zastanowić. Nie masz dziesięciu lat, że w razie czego rodzice cię wyciągną z gówna, w które wpadłeś! – Na pewno spróbują swoich sił w ratunku, lecz nadszedł taki etap codzienności, że to syn powinien pomagać rodzicom, a nie na odwrót. Nie byli w kwiecie wieku, że mogli się przy nim kręcić od poniedziałku do niedzieli. – Uwierz mi, jesteś genialny w swojej pracy. Pomogłeś dziesiątkom albo już nawet setkom ludzi w potrzebie. Ratujesz każdego, pracujesz w pocie czoła i wszyscy są ci wdzięczni. Chwalą cię, dają czego potrzebujesz. Nie zmieniło się twierdzenie, że w swoich szeregach jesteś najlepszy. Ja też miałam paraliż w swoim życiu, że gardziłam wszystkim co mnie otaczało i przede wszystkim pracą. Wstawałam rano, szłam tam by odbębnić osiem godzin, wracałam do domu i kolejnego dnia ponownie to samo. Popadłam w schemat. Zaczęłam myśleć o pracy w sposób zerojedynkowy, czego stanowczo nie można! Jesteś zwyczajnie zmęczony pracą, ale nie nienawidzisz jej. Potrzebujesz przerwy. Może weźmiesz urlop? – Po gadce motywacyjnej tym bardziej nie wiedział co sądzić.

          Eliza mogła mieć rację, ale nie musiała. Faktycznie, istniała opcja, że się zmęczył, przepracował i koniecznością była przerwa jeden na jeden, gdzie niczym w raju egzystować będzie jedynie on ze swoimi euforiami oraz smutkami. Miesiąc błogiej bezczynności brzmiał kusząco, a nikt nie będzie go winił, gdy jeszcze przyniesie zwolnienie lekarskie. Miał w tamtej gwardii dobrego znajomego, który po paru minutach patrzenia na niego jak zbity piesek wypisze mu nawet półroczne wolne z przyczyn zdrowotnych.

          – Po części się z tobą zgodzę. – Odparł słabym tonem, jednak ludzie znający Feliksa dłużej niż nawet rok wiedzieli, że nie była to do końca słabość. Frasobliwy klimat był bramą do wykrzykiwania na całe gardło, że się nie podda, poradzi sobie i przecież jest zajebistym przedstawicielem rodu Łukasiewiczów, którzy nigdy się nie poddają. – Jednak nie przyzwyczajaj się, że teraz zawsze będę się z tobą zgadzać. – Dodał uszczypliwie. Kpiący uśmieszek już się szykował na rumianej twarzy.

          – Dlaczego? Źle powiedziałam? – A że Hedervary znała go od prawie dwudziestu lat, to zdawała sobie sprawę dokąd to zmierza.

          – Dlatego, że w naszej grupie to zawsze ja mam rację, a ty się mylisz przez większość czasu. – Zaśmiał się energicznie, podrywając się z kanapy i podchodząc do okna, za którym zapadał zmrok. Dostrzegał na granatowym niebie pojedyncze świecące punkciki, powoli układające się w fantazyjne konstelacje. Niezliczone były razy, gdy poświęcał całą noc na oglądanie ich zamiast na spanie. Cichy głosik w środku przyznawał, że piękne byłoby przeżycie tego z kimś.

          I nie mówił o siostrze, bratu, matce, ojcu, przyjaciołach, losowych ludziach na plaży miejskiej wieczorem. Miał na myśli kogoś, kogo nigdy przedtem nie miał. Osobę, której powierzy swoje wszystkie uczucia, intymność, życie, pasje, zmartwienia oraz błogosławieństwa. Człowieka jakiemu da sposób miłości nigdy wcześniej przez niego nie wykorzystywanej.

          Wtuleni razem na balkonie, trzymający się za ręce pod puchatym kocem, uroczym kociakiem obok i odbijających się gwiazdach w oczach. Dla niektórych mogło to brzmieć desperacko, lecz czuł, że zakochanie w kimś skróciłoby listę jego problemów o połowę.

          Zamyślenie o tym boskim scenariuszu sprawiło, że nie skupił uwagi na lamentach i narzekaniach przyjaciółki zawzięcie twierdzącej, że to ona jest tą mądrą w gronie. Jak znał życie, to pewnie mocniej ją tym zdenerwował, aczkolwiek śniąc o ukochanym powabnie go trzymającego przy cichej muzyce klasycznej, to się rozklejał i nic innego nie miało znaczenia. Opierdol od Erizabety tym bardziej.

          Cieszy mnie, że mogę cię mieć.

           – Jesteś tam? Odpowiedz mi na pytanie. – I tak, nie pomylił się ani trochę, naturalny brak cierpliwości udzielał się Hedervary.

          I mam nadzieję, że mnie nie zostawisz.

          – Feliks, ja cię bardzo proszę.

          Bo ja nie mam zamiaru.

          – Do jasnej cholery, Feliks, odpowiadaj! – Całe ciało się wzdrygnęło od niespodziewanego krzyku w telefonie. Łukasiewicz o mało nie wpadł na fotel za nim, z którego miałby już prostą drogę na chłodną podłogę. Zachwiał się nieskromnie, złapał gwałtownie parapetu i przycisnął telefon do ucha. O mało go upuścił.

          – Zamyśliłem się! O co chodzi? – Wypowiedź rozpoczął za głośno, bo dałby sobie odciąć rękę, że Eliza wzięła zirytowany wdech dla pochłonięcia choć ciupkę więcej cierpliwości.

          – Zapytałam czy o siebie zadbasz i czy nie będziesz się przemęczać. – Zadziwiające było, że Erizabeta była w stanie w przeciągu sekund zmienić swój sposób mówienia i nastawienie. Było prawdopodobieństwo, że podchodziła do blondyna zbyt surowo. Niecały rok temu była w identycznym bagnie, o czym zresztą wspomniała. – Weź ten urlop. Zrozumieją.

          – Tak, zadbam o siebie, nie będę się przemęczać, odpocznę, ułożę sobie wszystko, spokojnie. I wezmę urlop. Możesz mi zaufać. – Niespełna uniósł usta w uśmiechu, jakby jego obecność miała utwierdzić Hedervary w jego słowach. Głupio się obiecywało takie rzeczy, szczególnie gdy samemu nie miało się pewności dopilnowania ich, ale spróbuje. Bez tego się nie przekona czy jeszcze wróci do dawnego "ja".

          – Mam taką nadzieję! – W sposobie wypowiedzenia tych słów czuł, że i Eliza teraz się uśmiechnęła. Ufała mu wystarczająco, aby uwierzyć, że jej nie zawiedzie i w przeciągu kilku miesięcy będą szaleć tak, jak gdy mieli lat dwadzieścia sześć, a nawet piętnaście. To nie był prawidłowy moment na starzenie się i nienawidzenie swojego życia. O ile jakikolwiek moment był do tego dobry. – A teraz mi powiedz co było tak ważne, że na początku zignorowałeś moje słowa. – I nie była to wina ignorującej natury Łukasiewicza.

          Zawstydzające było przyznanie, że ponownie oddał się myślom o nieskończonej miłości, która jakimś cudem po dwudziestu siedmiu latach nadal do niego nie przyszła. Owszem, było trochę osób, do których poczuł coś intensywniejszego, ale nigdy nic większego z tego nie wyszło. Było z nim coś nie tak? Nie zauważył kiedykolwiek by darzono go romantycznym zainteresowaniem. Zawodziło to go, jak i babcię, która przed śmiercią silnie oczekiwała prawnuczków, a wnuk nie miał nawet żadnej dziewczyny do przedstawienia.

          Z drugiej strony Erizabeta nie była babcią, a rozumiejącą przyjaciółką, która chyba nie zagrażałaby jego życiu romantycznym. Też nie była fanką dzieci, więc swatając go z kimś nie miałaby w intencjach bycia ciocią roku jak najszybciej.

          – Myślałem o tym, że jestem wiecznym singlem. – Siłą rzeczy wydobyło się z chłopaka kolejne westchnięcie przepełnione bólem. Nie był to jego największy problem, lecz zdecydowanie lżej byłoby z kimś u boku, kto towarzyszyłby mu do końca życia. Istnienie w tym świecie by było piękniejsze, gdyby dostawał od kogoś tej innej bliskości, niż którą ma od rodziny czy przyjaciół. Biegał za czymś nowym, ale ta nowość nie dawała się złapać od lat. – Raczej już nie trafię na kogokolwiek. Za późno. – Nie przepadał za tym, aczkolwiek w tej kwestii śmiało nastawiał się negatywnie.

          – Feliks... Tak również nie mów. – Hedervary nie lubiła słuchać o czyichkolwiek smutkach, a tych przyjaciela szczególnie. Jednak co innego miała zrobić? Rozłączyć się i wrócić do swoich spraw, zostawiając tym samym chłopaka w potrzebie? – Na każdego ktoś czeka! – Zaczęła pozytywnym tonem, jakby nie widziała powagi momentu. – Na pewno jest na tym świecie ktoś, kto jest ci przeznaczony, a ty mu. Nieważne jest czy traficie na siebie jutro, za tydzień, za miesiąc, za rok, czy za dziesięć lat. Jesteście sobie przeznaczeni i nawet jak spędzicie ze sobą raptem chwilę w kontekście całego życia, to będziecie ze sobą! Kto wie czy już nie spotkałeś jakiejś osoby? – Informacją wartą zapamiętania było, że brązowowłosa nigdy nie była specem w pocieszaniu. Jak powiedziała coś mądrego, to cud.

          – Nie chcę długo czekać. Obecnie umiem sobie z tym radzić, ale nie wiem czy utrzyma się to długo. Człowiek czasem po prostu czuje się samotny i chciałby mieć do kogo się przytulić przed snem, mieć kogoś w łóżku, z kim się śmiać, spacerować, dzielić swoje smutki i zmartwienia. To nie jest to samo co z tobą czy siostrą. Ja... – Urwał twierdząc, że ciągnie niepotrzebnie. Nie było słów na opisanie tego stanu emocjonalnego. – Ja po prostu chcę z kimś być i dzielić to życie. – Skończył smutnym głosem. Czuł, że mało kto zrozumie, dlatego nie mówił o tym często.

          – Feliks... – Brakło pomysłów na odpowiedź. Pomaganie w niektórych sferach życia było praktycznie niemożliwe i były to sprawy do załatwienia osobiście. Przecież nie zabawi się w swatkę i nie poszuka wśród swoich znajomych bratniej duszy dla Łukasiewicza. Albo może? – Wiesz, mam sporo kolegów i koleżanek. Ktoś w tym sporym gronie na sto procent wpadnie ci w oko. – Trudno było stwierdzić czy to bardziej sarkastycznie, czy, brońmy od tego, na poważnie.

          – No, szczególnie koleżanki! – Tu ironia była doskonale wyczuwalna, lecz Eliza nie przykuła do niej wielkiej wagi. Nie do końca zrozumiała o co chodziło Feliksowi z tym tekstem.

          – To możliwe. Mam dużo, które ci się chyba spodobają. – Zapomniał o części z coming out'em, kurwa.

          – Nieważne. Zostańmy przy wersji, że kiedyś kogoś znajdę i nastanie to prędzej czy później. – Od natłoku niezręczności z całego serca wolał temat zakończyć, aniżeli ciągnąć go dalej i bardziej się nad sobą użalać. Rzecz jasna, było mu gorzej, ale nie czuł się na siłach, żeby komukolwiek przyznawać się do części siebie, nawet jeżeli miał gwarancję akceptacji. To nie ta chwila.

          Miała miejsce trzecia cisza, ale po licznych próbach nareszcie ta zgodna. Nie mieli nic do dodania i też nie skończyli w zagmatwanym segmencie. O ile Hedervary miała jeszcze stos rzeczy, o których miała ochotę powiedzieć, tak Łukasiewicz wolał na razie zakończyć. Pewne aspekty potrzebował przemyśleć pod prysznicem, przespać się z nimi, zjeść śniadanie i w ich towarzystwie wypełniać służbę. Ma wystarczająco czasu na podjęcie decyzji, acz im prędzej tym lepiej.

          – Będę kończyć. Bardzo dziękuję za pomoc i postaram się odezwać jutro. Teraz będę się zbierać. – Odszedł od okna i na parę sekund stanął pośrodku pokoju. Wyobrażał sobie, jak w rytm uspokajającej muzyki tańczy ze swoim przyszłym partnerem. Wizja zbyt piękna, aby stała się prawdziwa.

          – Jasne, nie ma problemu! Tylko obiecaj, że jutro na pewno zadzwonisz, bo się martwię! Nie będę ci zawracać głowy, dobranoc. – A godzina była już taka, że dobrej nocy można było życzyć. Blondyn łagodnie odpowiedział, pożegnał się, a telefon rzucił z niewielkim hukiem na stół. Zapowiadały się problematyczne dni, a może nawet tygodnie. Nie potrafił stwierdzić co one dokładnie przyniosą. Nie wiedział co zrobi jutro, a co aż za miesiąc. Ta myśl przerażała drastycznie.

          Ze strachem zjadł kolację, obejrzał odcinek ulubionego serialu, wykąpał się oraz położył do łóżka. Z tym samym strachem próbował zasnąć, co nie wychodziło najlepiej. Zastanawiał się czy w ogóle dożyje do końca przyszłego tygodnia i jak tak, to co zrobi w przyszłym. Nie, aż tak źle nie będzie. Przysięgał sobie i każdemu innemu, że nie załamie się z byle kryzysu.

          Jednakże przyznawał, że zasypianie w łóżku byłoby lepsze z kimś więcej niż kotem.

***

          To nie tak, że był uzależniony. To również nie tak, że zdenerwowało go dokładnie przybycie nieznajomego blondyna. Miał miliony innych powodów do irytacji, które akurat w tamtym momencie dały swój upust w jego gwałtownym zachowaniu. Przyznawał z ręką na sercu, że go poniosło. Mógł rozegrać wszystko spokojniej i chociażby po ludzku przeprosić za niszczenie własności publicznej oraz zagrażanie bezpieczeństwu innych, ale co poradzi, że zrobił inaczej? Było, minęło. Zielonookiego nigdy więcej nie spotka, a przynajmniej na to liczył. Spotkanie byłoby co najmniej niezręczne.

          Gilbert Beilschmidt, bo o nim mowa, nie był wzorem do naśladowania. Ba, nawet nigdy za takowy nie próbował uchodzić! Choć był wyjątkowo mocno utwierdzony w fakcie, że jest lepszy od przeciętnego człowieka, to nie narzucał komukolwiek swojego stylu bycia lub sposobu myślenia. Wiedział, że nie ma dobrych wartości moralnych i niepotrzebnie zniszczyłby komuś życie. Niestety osoby, które po raz pierwszy dały mu papierosa do ręki albo twardszy alkohol, niekoniecznie przejmowały się konsekwencjami zdrowotnymi albinosa.

          I to tym bardziej nie było tak, że jest degeneratem społecznym, definicją patologii, tym dresem z osiedla, bękartem Seby spod monopolowego, czy byłym tych rozpuszczonych panienek z bogatych rodzin, które w tajemniczych okolicznościach miały brzuchy ciążowe po paru miesiącach. Żadne z podanych! Morale miał strasznie sztywne i trzymał się z dala od tytułu naczelnej dewiacji.

          Pochodził z kochającej rodziny. Mimo, że nie zawsze miał największe dobra materialne, to otrzymywał ogromne pokłady miłości. Niezależnie od tego co się działo, ktoś był ciągle obok do kogo mógł się zwrócić o pomoc. Jednak los chciał tak, że nie zauważał tego. Chodził własnymi ścieżkami, które były "poprawniejsze", co za tym szło troskę rodziców oraz rodzeństwa poczuł o kilka lat za późno.

          Dlatego kiedy jego bracia osiągali sukcesy zawodowe, pieniężne, towarzyskie niekoniecznie, spełniali marzenia i rozwijali pasje, to on... No właśnie; palił e-papierosy w osiedlowym śmietniku. Jednak i tak go kochali, więc chyba nie było źle.

          Wbrew pozorom w życiu wiodło mu się zadowalająco. Rzecz jasna sięgał po papierosy częściej niż pospolita osoba i na imprezy też uczęszczał po wielokroć, ale patolą nie był. I bez tej posady wolał pozostać.

          Sąsiedzi za nim nie przepadali, tak naprawdę bez powodu. Nie robił im czymkolwiek krzywdy i raptem raz w miesiącu zapraszał kolegów na piwo, co zrobić może każdy. Czepiali się go dla zasady. Dowiadując się, że ten Beilschmidt spod szesnastki tyle pali oraz pamiętając, że cztery lata temu podpadł u wszystkich tym i tamtym, oskarżali go o smród na klatce schodowej, choć w rzeczywistości pachniało cytrusowym płynem do okien.

          Lecz oczywiście, gdy przyszła mama z drugiego piętra zrobiła baby shower na cały blok i nie zaprosiła Gilberta, to nie miał prawa zwrócić uwagi, że muzyka za głośno, że młodsze kuzynostwo ciężarnej wali mu w drzwi dla zabawy i że chciałby w ciszy wypełnić parę dokumentów do pracy, więc niech łaskawie zamkną jadaczki.

          Ponoć na przyjęciu było smaczne ciasto... Tak, zdecydowanie był tym typem człowieka, który na imprezy chodzi głównie po to, aby się najeść za darmo.

          Aczkolwiek pomijając używki, irytujących sąsiadów, którzy nienawidzili go bez powodu, oraz pracę, w której ledwo wyrabiał i rozważał zwolnienie się, to było w miarę przyjemnie. Brakowało niektórych sfer życiowych, które nieważne jak mocno, to nie był w stanie ich zdobyć, lecz wytrzymywał. Smutki romantyczne można zapić alkoholem z kolegami.

          Czy to już kryzys wieku średniego, czy po prostu był chodzącą porażką? Nie, był za młody na ten kryzys. Ledwie dwadzieścia cztery lata na karku! Definitywnie to drugie, co robiło z niego hańbę na dziesięć pokoleń wstecz i do przodu. Założyciele rodu Beilschmidtów plują na niego z zaświatów!

          Acz życie toczyło się dalej i nieważne ile razy wyda z siebie zmęczone westchnięcie – nic nie zmieni. Nadszedł taki etap, że stał w miejscu i nawet jak pragnął zmiany, to nie miał jak jej zrealizować. Za dużo obowiązków na głowie, natłok kłopotów, ściskanie się z pieniędzmi by wyżyć do następnej wypłaty, brak oparcia w działce miłosnej, a bardziej jej brak istnienia.

          W tym wieku oczekiwał kogoś więcej niż raptem dwóch przyjaciół i rodziny, która wbijała mu się do mieszkania w każdą niedzielę. Jakby młodszy brat nie miał korzystniejszego domu i jakichś umiejętności kulinarnych...

          Niechętnym krokiem szedł w stronę drzwi do swojej klatki schodowej. W duchu modlił się by po drodze nie spotkać żadnego z sąsiadów, bo jak w banku miał, że spojrzy na niego krzywo i szepnie nieprzyjemny komentarz pod nosem myśląc, że nic nie usłyszał. Chwilami to bolało bardziej niż się po sobie spodziewał. Długo go to nie ruszało, a wraz z przyjściem wiosny stał się dziwnie wrażliwy.

          To na pewno nie była sprawa tego, że rozpoczęła się jakaś pora roku. Po prostu pękł i nie umiał dłużej udawać, że jest silny. Może i był, ale nie w tym sensie. Nie w psychicznym.

          Z jakiegoś powodu światło w jednym z okien jego mieszkania się paliło. Nie przypominał sobie by zapomniał go zgasić kiedy wychodził rano, bo po co w ogóle miałoby być zapalone? Pierwszą myślą, która przeleciała mu po głowie, to włamywacz korzystający z faktu, że zapomniał zamknąć drzwi. Jednak szybko wyrzucił taki scenariusz przypominając sobie fragment, że dom zamykał.

          Zaciekawienie przyspieszyło jego kroki i nim się obejrzał wystukiwał kod, wchodził na górę i po kilku krótszych chwilach był przed wejściem. Coś mu mówiło, że cokolwiek jest za drzwiami, to nie może być to coś dobrego. Kłótnia wisiała na włosku, lecz za cholerę nie domyślał się z kim.

          Wyciągnął klucze, obrócił je w zamku, a otwierając drzwi w oczy wleciała mu spora struga światła mająca źródło w salonie. Słyszał szmery dochodzące stamtąd, które utwierdzały w przekonaniu, że w mieszkaniu nie jest sam i ma niespodziewanych gości. Chociaż czy aby na pewno byli aż tacy niespodziewani? W kalendarzu prawidłowo była zaznaczona niedziela.

          – Jest tu ktoś? – Zdjął niepewnie kurtkę, jakoby instynkty mu powtarzały w kółko, żeby zachował ją jak najbliżej do ucieczki w chłodny wieczór, gdyby naprawdę miał czaić się na niego złodziej. Jednak resztki zdrowego rozsądku mówiły swoje, czyli że jest zwyczajnie zmęczony wydarzeniami z dnia i potrzebuje długiego odpoczynku w wygodnym fotelu oraz kawą w ręku. Ze wszystkich rzeczy na świecie tego właśnie pragnął najbardziej.

          Jak i ze wszystkich ludzi na świecie go oczekiwał najmniej.

          – Gdzie byłeś? – Ludwig, który nie zapomniał o powracającej egzystencji niedzieli, stał nie lada zdenerwowany przed starszym rodzeństwem. Mierzył Gilberta karcącym wzrokiem, ale było w nim coś z przyzwyczajenia. Niczym zaskakującym było, że wielce zapracowanemu albinosowi wyleciała z głowy kolacja rodzinna, jaką sam zaoferował. – Demencja starcza?

          – Jak będziesz w moim wieku, to pogadamy. – Nie żeby dzieliło ich dużo lat i byli nie wiadomo jak sędziwi. Niebieskooki roześmiał się w myślach co w takim razie muszą powiedzieć ich rodzice, do których było im strasznie daleko, a trzymali się ze swoją pamięcią lepiej od syna. Jeżeli nie potrafił nic zaradzić na rozplanowanie sobie czasu lub litościwe zadzwonienie, że dziś nie da rady przygotować kolacji, to widocznie nie nadawał się do życia. Lecz nie siedzieli w czasach, gdzie legalnie można było zabić członka rodziny, bo przynosił wstyd.

          Tak jak przewidziano, Gilbert odczuwał zaledwie zażenowanie ze smutkiem. Obiecywał sobie tyle razy, że tym razem nie spieprzy sprawy i dotrzyma słowa, że uroczyste spotkanie się odbędzie i miło spędzą czas. W międzyczasie wymazał to wydarzenie z istnienia i uznał, że nigdy nic nie oferował. Nie chciał dłużej przynosić zażenowania bliskim. Nie miał zamiaru powtórzyć sytuacji, że się spóźnił przez inne plany i końcowo zmuszony został podgrzewać na szybko lasagne ze spożywczaka, bo to chociaż wyglądało tak, jakby się przygotował.

          W międzyczasie spóźnił się cholera wie który raz i lodówka na stówę była pusta. Przeklinał na fakt, że wyrobił rodzeństwu klucze do mieszkania. Tak, to chociaż przekazałby im dosadnie, że nie ma go w domu i nie musiałby się tłumaczyć. Przynajmniej nie zaraz po powrocie. Zapewne miałby dziesiątki nieodebranych połączeń w telefonie, ale oddzwonić mógłby dnia następnego.

          – Wyszedłem z Francisem i Antoniem na miasto, przedłużyło się i no... – Brakło słów. Nie miał jak się wytłumaczyć, gdyż dodatkowo czuł, że żaden wyraz ani zdanie nie podziała na uspokojenie blondyna. Odpowiedział mu intensywniejszy wydech mówiący inaczej "zamknij się i chodź".

          Obydwoje w milczeniu szli w stronę salonu, którego światło coraz bardziej uderzało w czerwone oczy. Pokładała się na nim siłą wiedza, że za moment ujrzy gniewne wejrzenie rodziców oraz drugiego brata i dodatkowo zmusi go to do tworzenia półgodzinnych tłumaczeń, że ma takich dwóch kolegów, z którymi jak się umówi na dwugodzinne wyjście na miasto, to wyewoluuje to na spotkanie ośmiogodzinne.

          I jeszcze przyznanie się do akcji ze śmietnikiem... Mógłby to wyciąć ze streszczenia dnia, ale doświadczenie ostrzegało, że jak nie dowiedzą się od niego, to od losowego świadka, który jakimś przypadkiem akurat przechodził wtenczas obok.

          Klął na diabła w kremowym płaszczu, który zwrócił mu uwagę. Po co się mieszał?!

          Wszedł do pokoju, acz ku jego zaskoczeniu zastał w nim jedynie ojca. Zdziwienie było na porządku dziennym, lecz też spadł mu kamień z serca, że miał o dwa problemy mniej. Roderich z matką, mimo że obydwoje posiadali kompletnie inne natury, to oboje w genach zapisaną mieli tendencję idealną do przywalania się do nawet najdrobniejszych szczegółów.

          – Hej, tato. – Rzekł speszony, próbując wyjść na naturalnego i zupełnie nie zasmuconego własną osobą. Ojciec chyba nawet nie miał siły komentować, bo zaledwie coś mruknął i kontynuował jedzenia pizzy. I jeszcze zamówili z najgorszej pizzerii w mieście! – Przepraszam za zapomnienie. Postaram się, żeby taka sytuacja się nie...

          – Przestań już. Wszyscy wiemy, że nieważne co powiesz, to i tak zapomnisz, więc przestań cokolwiek obiecywać. – Zabrzmiało to gorzej niż Gauthier przewidywał, ale plus był taki, że dosadnie przekazał synowi swoje nastawienie do jego obiecanek. Lecz jak w chwili kiedy Gilbert miał sześć lat, tak również teraz nienawidził patrzeć na jego przygnębione spojrzenie. – Po prostu siadaj i jedz z nami. Za tydzień kolacja jest u Rodericha. – Zbytecznie wypowiadał ostatnie zdanie. Zamiast pozbyć się przykrości z zachowania albinosa, dobił go sromotnie. – I nie traktuj tego jako faworyzację! Sam widzisz sytuację.

          – Nie ma problemu. – Odparł słabo Beilschmidt, ale nie miał na celu trzymać urazy rodzicowi. Na pewno nie istniał zamiar czegoś złego, a tylko ratował relacje rodzinne, które samoistnie były niszczone przez jednego z synów. Musieli o to zadbać i szczerze, to nie zamierzał się wykłócać, że robi lepsze spotkania grupowe. Robił je wcale. – Dlaczego pizza? – Zapytał odruchowo, aby podtrzymać rozmowę, a nie wprowadzać niezręczną ciszę. Wszystko byle nie spowiadanie się z dnia.

          – A masz coś w lodówce, z czego można zrobić przystępną potrawę? – Zadał kąśliwie pytanie Ludwig, ale tym razem bez irytacji jaką miał momenty temu. Chyba się uspokoił i stwierdził, że robienie awantury mijało się z celem. Może nie wyglądało to tak, jak sobie wyobrażali, aczkolwiek finalnie brat nareszcie przyszedł i mieli szansę na wieczór pełen śmiechu. Tym chętniej, że swoją obecnością nie uraczyli matka z Edelsteinem. – Swoją masz na szafce w kuchni.

          Wystarczyło przytaknąć i pójść do ustalonego pomieszczenia, gdzie dostać mógł niebo dla jego wygłodniałego żołądka. Poza drobnym śniadaniem oraz kebabem na mieście nie jadł nic więcej, więc taka pizza na koniec dnia była darem od niebios. Może naprawdę nie będzie tak źle? Z jego marnymi umiejętnościami kucharskimi mógłby przypadkiem wszystkich zatruć, a pizzeria mimo że najgorsza, to nadal lepsza od niego.

          Zawiódł się, gdy w kartonie zobaczył klasyczną margheritę. Wolał capricciose... Jednak nie po drodze mu było narzekać na jakąś tam pizzę. Gdyby szepnął chociaż słówkiem, że nie podoba mu się dokonany przez bliskich wybór jedzenia dla niego, to włosek kłótni mógłby polecieć wprost na albinoską głowę.

          I tak wgryzł się z pasją w trójkątny kawałek.

          Wrócił do salonu zastając tam słodki widok każdego cieszącego się kolacją. Rozpromieniało go, że mimo ponownego zabłyśnięcia głupotą udało mu się zapanować nad sytuacją i serio nikt nie wrzeszczał ani nie groził wydziedziczeniem. Jeszcze tego mu w życiu brakowało! Niezależnie od tego ile wstydu przynosił rodowi Beilschmidtów, to chcieli go u siebie, ponieważ był ważną częścią. Załamałby się doszczętnie, gdyby pozostał bez rodziny. Kogo więcej by miał? Paru kumpli okazjonalnie wyciągających go do baru? To nie wystarczy. Przede wszystkim, że jedna strefa towarzyska dla niego nie istniała.

          Usiadł zrelaksowany w fotelu, nie mając co prawda kawy, lecz osiągając maksymalny poziom radości. Dzięki temu był w stanie zapomnieć o burzliwych wydarzeniach sprzed kilku godzin, które na dłuższą chwilę pozbyły się z niego tak mocno wywalczonej niedawno pozytywności. Nic więcej mu humoru nie zepsuje.

          – Co takiego robiłeś z chłopakami na mieście, że nie było cię w domu? – I zaczęło się. To czego obawiał się najbardziej uderzyło z takim impetem, jakby nie mogło się doczekać zniszczenia mu zadowalającego wieczoru. Czy pozostało coś innego poza kłamaniem? Może szczęście mu dopisze i żaden znajomy ojca ani matki nie przechodził po okolicy? Nie musieli wiedzieć.

          Poinformował ich miesiące temu, że pali i to wręcz nałogowo. Początkowo zapewniał, że ma nad tym kontrolę i powodu do zmartwień nie ma, ale w pewnym momencie przyznał, że przewyższa go to i postanawia z tym skończyć. Od wtedy przysięgał, że styczności z jakimikolwiek papierosami nie posiada, tworząc tym fałszywą otoczkę zaufania oraz prawdziwego kłamstwa. Jak miał im powiedzieć prawdę i to w takich ekstremalnych warunkach?!

          Nigdy nie lubili kiedy palił. I jeszcze bardziej nie lubili, gdy kłamał.

          Ich uśmiechy były tak przepiękne jak informował, że oficjalnie rzucił palenie i nie będzie dłużej wyniszczał swojego zdrowia tym gównem. Po szafkach miał porozstawiane paczki klasycznych fajek, jak i e-papierosy wszelkiej maści. Dlatego aspekt, że następne kolacje rodzinne będą u Rodericha dawały mu jeszcze więcej pokładów spokoju, bowiem za każdym razem jak przychodzili do niego, to modlił się by nie grzebali po szufladach czy innych otworach. Dwoił się i troił, żeby pozbyć się nieprzyjemnego zapachu, ale czasem zwyczajnie brakowało sposobów. Trudne było stwierdzenie ile tak wytrzyma.

          – Więc co robiliście? – Ponowił pytanie młodszy Beilschmidt, gdy brat wyraźnie się zawiesił w rozmyślaniu. Albinos się ocknął i z udawaną harmonią odwzajemnił wejrzenie rodzeństwa i rodzica. Nie powie im.

          – Nic specjalnego! Łaziliśmy po mieście w tą i tamtą, kręciliśmy się po sklepach, wypiliśmy po dwóch piwach, rozmawialiśmy, bawiliśmy się. Naprawdę nic wartego uwagi. – Brzmiał na tyle realnie, że istniała szansa pozostawienia tematu za nimi. Zresztą, bez akcji z wapowaniem serio nie miałby czym się chwalić. Chyba, że ekscytująca jest historia jak to Antoniowi zabrakło złotówki do kupienia słodkiej bułki w spożywczaku i wykłócaniu się z kasjerką, że co to za strata dla sklepu.

          – Zwykłe wyjście dla zabawy? – Po co te podejrzenia?

          – Tak, zwykłe wyjście. – Zastanawiał się co w jego odpowiedzi było podejrzliwe, że Gauthier potrzebował się dopytać. Raczej lepiej żyć w niewiedzy niż ze świadomością, że jeden z synów jednak nadal niszczy sobie zdrowie. Choć niektórzy wymagali prawdy i tylko prawdy, nawet tej krzywdzącej. Nie zaliczał się do tych osób. Piękne kłamstwo wygodniejsze.

          Może dlatego dalej palił zarzekając się, że nie ma to żadnego pędu na jego życiu.

          – Lepiej mi powiedzcie dlaczego Roderich i matka nie przyszli. – Jak najdalej od streszczenia dnia. Niech ten stan rzeczy utrzyma się do końca odwiedzin.

          – Roderich musiał pójść do pracy i wykonać kilka zadań. Przyznał, że nie ma siły gdziekolwiek wychodzić i woli zostać w domu, ale obiecał, że jak będziesz chciał, to przyjdzie do ciebie w tygodniu. – Taką szczerość doceniał. Jak znał siebie, to zgadywał, że obraziłby się za nieobecność Edelsteina, gdyby sam osobiście nie miał identycznego kłopotu z robotą. Rozumiał go na przerażająco personalnym poziomie. – Maria z kolei pojechała do waszej ciotki pomóc w czymś i też nie mogła przyjść. – Na to akurat nie narzekał.

          – Więc za tydzień będziemy szli na kolację do Rodericha? – Upewnił się białowłosy. Z biegiem czasu nie rozumiał czy bardziej był wdzięczny tej decyzji, czy jechała mu po ambicji bycia wzorowym synem oraz bratem.

          – Jak powiedziałem, to tak. – Gauthier ślepy nie był. Dostrzegał, że Gilbertowi sprawia to większy kłopot niż ich zapewnił. – Na pewno ci to nie przeszkadza?

          – Oczywiście, że nie! Dlaczego by miało? Odciążycie mnie o jedno zadanie. – Lecz ambicja bolała.

          – Twoja mina mówi coś innego. – Również dla Ludwiga oglądanie tego nie było przyjemne. Sam rozważał przerzucenie spotkań rodzinnych do siebie, ale po pierwsze grafik miał zbyt zawalony, a po drugie nie chciał odbierać rodzeństwu może i niewykonywanej frajdy, ale za to szansy na wykazanie się. Kierował się zasadą, że liczą się też same chęci. Co innego sposób wykonania.

          – Przecież nie będę się gniewać za pozbawienie mnie czegoś, czego i tak nie robiłem. Możecie być spokojni i zaufajcie mi, że się cieszę z tej decyzji. – Nic już nie zmieni, a może faktycznie tak będzie mu lżej. Przy okazji Roderich jest znacznie lepszym kucharzem, więc nikt nie będzie musiał próbować jego prawie śmiertelnych prób kulinarnych lub lasagni ze sklepu.

          Rozmowa ucichła. Żadne z nich nie miało nic do dodania oraz żaden temat nie przychodził do głowy. Starszy Beilschmidt był praktycznie w pełni spokojny, że niekomfortowe pytania już nie padną i może spokojnie kończyć pizzę. Po co mieliby o coś dopytywać? Chyba, że znaleźli coś niewygodnego, gdy pod jego nieobecność byli w mieszkaniu, ale niegrzeczne było grzebanie w cudzych rzeczach. Znał brata i ojca wystarczająco by stwierdzić, że do tego by się nie posunęli. Dlatego jak niby mieliby zdawać sobie sprawę z papierosów?

          – Wybacz za wspominanie o tym, ale sąsiadka na ciebie narzekała. Zrobiłeś coś złego? – Wykrakał. Tak cholernie wykrakał, że pozostawało tylko złapać się za głowę w załamaniu! Lecz wtedy wzbudziłby podejrzenia, a szło po dziwnie szczęśliwej ścieżce. Wóz co prawda przewrócił się od pytania o sąsiadkę oraz jej afery o fakt, że ma czelność oddychać, jednakże droga nie zapowiadała większych turbulencji.

          – Która sąsiadka? I co mówiła? – Dopytał drżącym głosem, co było alarmujące na wysokim poziomie.

          – Ta, na której baby shower narzekałeś. Twierdziła, że zrobiłeś ostatnio ostro zakrapianą alkoholem imprezę i siałeś zamęt w bloku. Też rzekomo puszczałeś za głośno muzykę i jej dziecko nie mogło przez to spać. – Gilbert przyznał to jednoznacznie; teraz przesadziła! Spodziewał się po swoich niekochanych sąsiadach wszystkiego, ale nie takiego kłamstwa. – Groziła, że jak nie przestaniesz, to postara się o wyrzucenie cię z bloku.

          Tego było stanowczo za dużo. Gdyby chciał, to mógłby teraz udać się na policję i zgłosić całe blokowisko za nękanie, ale cichutki głosik w głowie powtarzał, że mogą go wyśmiać. To był jedyny impuls, który jeszcze go powstrzymywał od wszczęcia działań. Bo to było absurdalne, że dawał się grupie rozkapryszonych staruchów.

          – To nie było tak! – Wrzasnął, o mało rozlewając wcześniej nalane do kufla piwo ojca. – Przyszło do mnie paru kolegów i wypiliśmy, ale nie robiliśmy głupot. Muzykę puszczaliśmy przez może piętnaście minut dla żartu i wyłączyliśmy. Jak dla niej nie można w spokoju obejrzeć meczu, to niech ona się wynosi, a nie ja. – Buzowało w nim do tego stopnia, że o mało wykrzykiwał każde słowo. Jakby nie goście, to dosłownie by do niej poszedł. – Zresztą, po co ja się wam z tego tłumaczę...

          – Oskarża cię niezgodnie z prawdą? Wiesz, że w takim razie możesz to gdzieś zgłosić? Na policję chociażby. – O złej sławie Beilschmidta na osiedlu wiedzieli. Nie ciężko było się o tym dowiedzieć, gdy wraz z chwilą jak zaczęli ich kojarzyć jako rodzinę Gilberta skarżyli się na nawet drobne "nieposłuszeństwo" pokroju niedomknięcia drzwi na klatce.

          – Czepia się mnie o wszystko, więc poza zdenerwowaniem nawet mnie nie zaskoczyliście. – Czy to nie było żałosne? Mógł to załatwić tak dawno temu, a nadal siedział w bagnie. Może się przełamie i postawi swoją nogę na komisariacie. To dawno przekroczyło granicę. – Cokolwiek zrobię, to będzie źle. – Siłą rzeczy wyeksponował zmęczenie w głosie. Nawet z tym nie walczył.

          – Skoro zaszło to do aż tego stopnia, to naprawdę powinieneś to zgłosić. Nie wiem czy dostaniesz wielką pomoc, ale chociaż wykonasz jakiś ruch. – Dało to do myślenia. Jednak wraz z myślą, że w najbliższym czasie uda się na policję, obok w głowie pojawiło się wrażenia, że spotka tam kogoś niepożądanego. Kogoś, kogo przysiągł sobie, że nigdy więcej nie spotka, a los natarczywie pchał go do tej osoby. O co chodziło? Nie miał w tamtym otoczeniu kogokolwiek, kto mógłby wywołać w nim diametralną zmianę.

          – Myślę, że to zgłoszę... – Wyrzucił bezmyślnie i od niechcenia. Zamyślenie przejmowało nad nim niezrozumiałą siłę skłaniającą do zastanowienia kogo tam spotka. Jego przeczucie mało kiedy się myliło. Coś czaiło się na niego i musiał dowiedzieć się czym prędzej co, aby później nie przechodzić życiowego przypału. – Jak ją spotkacie, to przekażcie, że nie będę tego ignorować. – Dodał.

          Reszta rozmowy nie istniała. Zrobił się ledwo co obecny i bardziej stała się to konwersacja między Ludwigiem i Gauthierem, a on jedynie przytakiwał na co ważniejsze kwestie. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że warto byłoby na razie zostawić swoje wrażenia z tyłu i dołączyć po ludzku do konwersacji, bo niezależnie co zrobi w niedalekiej przyszłości, to spotkanie dalej trwało.

          Lecz spokoju mu to nie da aż do tajemniczego spotkania.

***

          Spotkanie wyszło udane. Ani razu więcej nie został poruszony niewygodny dla niego temat zmuszający do przyznania się do fajkowych odpałów. Niezmienione pozostały chęci pójścia do sąsiadki, która z takim zainteresowaniem oraz ambicjami psuła mu reputację nawet wśród rodziny. Lecz jak powtarzał mu Francis wielokrotnie, gdy ktoś specjalnie rzucał mu kłody pod nogi "nie dawaj uwagi debilom tego świata, oni właśnie tego chcą".

          Jednak już kompletnie szczerze i bez myślenia o negatywach – był cholernie zadowolony! Po dłuższym namyśle uważał, że brak organizowania spotkań rodzinnych jest przepięknym darem od losu, a wiedza, że niedługo spotka kogoś nowego, kto obróci jego życie o sto osiemdziesiąt stopni już go nie przerażała, za to ekscytowała. Kochał poznawać nowe osoby i pozostało mieć nadzieję, że będzie to pozytywna postać w jego życiu. Nie potrzebował wrogów. Miał ich wystarczająco.

          I jeszcze zauważył za oknem jak facet z bloku naprzeciwko, żyjący w mieszkaniu, za którym lata temu tak uparcie się ganiał, wywieszał na balkonie ogłoszenie, że lokum sprzeda i pod spodem numer telefonu! Szansa wróciła!

          Była jeszcze kwestia pieniędzy, ale po co się dołować?

          Najistotniejsze, że brata i ojca odprowadzał pod samochód z uśmiechem i nie wyobrażał sobie innego scenariusza, jak położenie się do łóżka oraz zaśnięcie też z nim. Co mogło pójść nie tak? Do północy zostało raptem parę godzin. Zje w spokoju kolacje, weźmie prysznic, obejrzy powtórkę filmu i prawie o pierwszej w nocy przyśnie w wygodnym posłaniu, by o szóstej wstawać do pracy. Jednak to ostatnie przyjemnie wykluczał.

          – Dzięki za przyjście mimo wszystko. Za tydzień na stówę nie zapomnę i będę u Rodericha. – Na to liczyli. Nikt przewidzieć nie potrafił co na przestrzeni dni strzeli do białowłosego łba. Dzisiaj również coś strzeliło i nie miały znaczenia obietnice złożone tygodnie temu. Nikt nic nie komentował. Wystarczyło poczekać.

          Szli ku wyjściu z klatki schodowej. Starali się za dużo nie mówić, aby przypadkiem zaciekawiony znajomym głosem sąsiad nie wyszedł i nie zaczął się rzucać o drobne błędy z czasów, gdy Beilschmidt dopiero się wprowadził, a trochę od wtedy minęło. Bardziej pożegnają się przy aucie, gdzie o tej godzinie nikt niepożądany się nie kręci.

          Bo nie kojarzyli Ludwiga po samochodzie, prawda?

          Niestety pech wymarzył sobie inaczej. Przeżyłby każdego, lecz nie staruszkę mieszkającą obok niego. To ona głównie donosiła pozostałym kiedy zrobił coś wbrew ich morałom, gdyż była najbliżej wszystko widząc oraz słysząc. Uchodziła za tą sympatyczną. Wiecznie pomocna jak na swój wiek, uczynna, miła, służyła dobrą radą i niejeden jej żart doprowadzał do płaczliwego śmiechu. Szkoda tylko, że nie była taka wobec niego. W nim widziała gościa z kryminału, którego trzeba tępić.

          – Patrzcie kto idzie. – Rzekła zdziwionym tonem, ale pamiętali doskonale, że to jedynie na pokaz. Chciało się ją pominąć, udawać, że nie zauważyło albo miało ważniejsze sprawy do załatwienia, jednak z jakiegoś powodu Gauthierowi mocno zebrało się na posłuchanie narzekań wyjętych prosto z głowy wariata. – Widziałam jak porysowałeś wczoraj samochód! Szkoda, że żadna kamera cię nie przyłapała. Już dawno byś siedział na komisariacie policyjnym!

          – Musiała mnie pani z kimś pomylić. – Odparł na miarę możliwości uprzejmie. Nawet gdyby miała zamiar prowadzić go siłą do wzięcia odpowiedzialności za podobno porysowany pojazd, to miał alibi. Duża część osób była poinformowana, jak i widziała, że siedział w domu i skręcał nowe meble. Nie byłoby mu po drodze niszczyć cudze rzeczy, ale skąd miała o tym wiedzieć schorowana babinka. Może miała coś z głową? Przez te podejrzenia podchodził do niej ulgowo w porównaniu do tych drugich.

          Jednak tymi spostrzeżeniami się nie dzielił, bo miałby w życiu gorzej niż ma.

          – Nic nie pomyliłam! Mało jest takich, którzy wygląda jak ty i zachowują się w identyczny sposób. Przysięgam, że jak jeszcze raz przyłapię cię na takiej sytuacji, to tego nie zignoruję. – Kobieta minęła ich na schodach, wyraźnie zaznaczając, że nie ma zamiaru marnować dłużej swojej śliny na rzucanie fałszywych osądów. U starszego Beilschmidta budowało to pewność siebie. Nie rozumiał jednak faktu dlaczego ktokolwiek nadal celowo brnął w interakcję z nią.

          – Gilbert był wczoraj zajęty cały dzień i nie znalazłby chwili na porysowanie samochodu. Na pewno pani go z kimś pomyliła. – Ludwig, choć tu nie mieszkał, to cieszył się lepszą sławą od faktycznego mieszkańca. Dlatego istniała duża szansa, że jak się odezwie oczyści brata z obłudnych zarzutów.

          – To przykre, że tak dobra osoba musi bronić jakiegoś dewianta. Nawet jak nie on jest odpowiedzialny za szkodę, to zrobił multum innych rzeczy wartych potępienia! – Albinos błagał by to się skończyło. Pragnął pójść w ślady ojca, który po zmęczonym westchnięciu zwyczajnie zszedł na dół. – Jeszcze wygląda jakby ledwie co z więzienia wrócił. Wygląda jak po opętaniu i jeszcze wytatuowany cały. – Nie było cierpliwości na tłumaczenie, że istnieje coś takiego jak albinizm, na co niekoniecznie miał wpływ. Również tatuaże przestały być kojarzone z przestępcami kilkadziesiąt lat temu, ale stare roczniki kierowały się własnymi prawami.

          Rodzeństwo Beilschmidt spojrzało na siebie wymownie. Ludwig swoim niepewnym wzrokiem pytał brata czy odpowiednim ruchem będzie odsłonięcie rękawa kurtki oraz koszuli i pokazanie tego długiego, ozdobnego klucza, który sobie sprawił kilka tygodni temu. Gilbert szybko odmówił kręceniem głowy. Przecież tym ruchem by zmasakrowali cały światopogląd tej kobiety! Tak nie wolno!

          – I dodatkowo ćpun, alkoholik i nałogowy palacz! Wszystko bierze i nie patrzy! Na klatce tak śmierdzi czasem, że przejść normalnie się nie da. – Kiedy miał zamiar pójść do wyjścia, słowa o nałogowym palaczu wstawiły paraliż do nóg i uniemożliwiły dalsze chodzenie. Spojrzał na staruszkę spode łba, samemu nie wiedząc czy na nią kląć, czy błagać by nikomu nie powiedziała wprost. Skąd miała niby wiedzieć? I jeśli wiedziała? Czy nie planowała mu zaszkodzić?

          Aczkolwiek szczęśliwie Ludwig nie zwrócił uwagi na aspekt rzekomego palenia, a tylko na alkoholizm i zażywanie narkotyków. Dziwnie mogło brzmieć, że cieszył się z patrzenia jedynie na to, lecz ku dodatkowym punktom dla niego brat uznawał to za zbyt absurdalne, żeby było prawdziwe. Znał się z bratem od urodzenia. Zdawał sobie sprawę, że nigdy nie dopuściłby się do czegoś aż takiego, a papierosa w ustach miał chyba każdy. Już od tej osoby zależało czy ten stan rzeczy utrzyma, czy zakończy się na jednorazowej zajawce.

          – Niech pani tak o nim nie mówi. Znam go i wiem, że nie sięgnąłby po takie używki. – Żyłka pękła niebieskookiemu. W kontekście upływu czasu zaczął się zastanawiać po jaką cholerę tu stał i dlaczego nie poszedł śladami ojca prosto do auta. Przynajmniej stawał w czyjejś obronie, a to było warte pochwały.

          – Broń go... – Zakończyła sarkastycznie staruszka, idąc do siebie na górę i zbywając tym rozmówców. Nikt nie narzekał. Co więcej, byli z tego bardzo zadowoleni! Jednak niesmak pozostał, a Gilbert nie umiał dobrać słów. To jak mówienie do ściany; zero efektu.

          W milczeniu wyszli z klatki schodowej czując, że niepotrzebnie się w to plątali. Korzyść była taka, że była szansa obejrzeć zdenerwowane babsko, które na stare lata nie miało do czegoś się już przypierdalać. Zawsze jakaś atrakcja. W oddali dostrzegali Gauthiera stojącego cierpliwie przy pojeździe. Czuli, że wbrew pozorom spotkanie zostało zakończone pomyślnie.

          – Przepraszam za to. Powinniśmy od razu stamtąd pójść i nie zawracać sobie nią głowy. – Wymamrotał szybko, niedokładnie, ale szczerze i z prawdziwym poczuciem winy. Nie miał wpływu na zachowanie tych ludzi, acz na pewno istniały sposoby na rzadsze interakcje z nimi. I chociaż brak negatywnych tekstów na głos.

          – Nie przepraszaj. Przecież nie od ciebie to zależało. – Próby postawienia się w sytuacji rodzeństwa były skuteczne i z równie wielką siłą nie pozwalały na karcenie brata za coś, na co naprawdę nie posiadał wpływu. – Pamiętaj co ci powiedziałem. Możesz to gdzieś zgłosić, a nieważne jak absurdalna może wydawać się ta sytuacja, to masz prawo do bezpiecznego czucia się we własnym mieszkaniu i okolicy. – Powiedzenie o tym miało prowadzić do oczekiwanego spotkania. Miał o nim dobre przeczucia. Nie odpuści go sobie.

          – Dzięki za to, skorzystam. – Stanął gwałtownie czując silną chęć wrócenia do bezpiecznej przestrzeni. Dodatkowo robiło się chłodno i w cienkiej koszulce takie stanie nie było przyjemne. – Będę już szedł. Naprawdę dziękuję za wszystko i mam nadzieję, że niedługo się spotkamy. – Serio nie chciał tam dłużej stać. Na szybko się pożegnali pamiętając, że za tydzień i tak ponownie się zobaczą. To nie była długa rozłąka wymagająca wylania tysiąca łez lub życzenia powodzenia na nowej drodze życia. Oby tylko nie wydarzyło się nic złego.

          Tym oto sposobem Gilbert szedł w swoją stronę. Zmęczony, ale z dodatkową motywacją do działania. Długo rozważał wzięcie sprawy w swoje ręce, jednak ciągle myślał, że to jest ten ostatni raz i nigdy więcej to się nie powtórzy. Jak zwykle był w błędzie. Aczkolwiek teraz wszystko do niego dotarło i nie miał zamiaru zwlekać. Tym bardziej, że serce miło przyspieszało od przeczucia spotkania kogoś ciekawego.

          Przekroczył próg mieszkania, usiadł w miękkiej kanapie, włączył ponownie telewizor i nim w ogóle wziął się za szukanie interesującego seansu usłyszał wibracje telefonu.

          To Antonio. Czego znowu chciał? Niechętnie odebrał przewidując, że nie mogło chodzić o coś dobrego.

          – Co chcesz?

          – Hej, Gilbert! Planujemy zrobić ogromne wydarzenie grupowe. W skrócie, kolejną imprezę, ale serio wielką! I zastanawialiśmy się czy chciałbyś pomóc w przygotowaniach i przyjść... – To mogło się skończyć w tylko jeden sposób.

***

No więc to koniec. Co myślicie o pierwszym rozdziale? Podobało się i będziecie czekać na więcej? Niezależnie od waszej odpowiedzi, którą oczywiście możecie podzielić się w komentarzach, to i tak mam nadzieję, że poprawiłam wam humor chociaż minimalnie. Nie jestem w stanie stwierdzić kiedy dokładnie pojawi się kolejny rozdział, nie chcę czegokolwiek obiecywać, a wiemy jak jest u mnie z obietnicami, lecz postaram się by kontynuacja nastała szybko. 

I tradycyjnie ze względu na to, że mamy dzisiaj 24 grudnia, to chcę wam złożyć życzenia. Przede wszystkim wam życzę, aby rok 2021 był dla was lepszy niż 2020, a to przyda się każdemu. Może nic nie wróży, że to pragnienie się spełni, ale spróbujmy być pozytywnie nastawieni. Również wam życzę zdrowia, bezpieczeństwa, spełnienia marzeń, pomyślności, pieniędzy, prawdziwych przyjaciół, kochającej rodziny, miłości, super prezentów, rozwijania się w wymarzonym kierunku, który wybierzecie, świetnej imprezy w sylwestra (nawet jeśli tegoroczny sylwester będzie cyrkiem) oraz czego jeszcze sobie życzycie! Liczmy na to, że przynajmniej mała część tych życzeń przejdzie do rzeczywistości. 

Teraz przejdźmy do innego tematu. 

Wiem, że wielu z was mogłam zawieść i nie jest to pierwszy oraz tym bardziej nie ostatni raz. Mówiłam, że do końca roku dokończę Panaceum i pojawi się rozdział Afektu, ale jak widać gówno z tego wyszło. Panaceum się mozolnie pisze i nieważne jak bardzo mnie to męczy, to do końca stycznia rozdział na stówę się pojawi. Tym razem mówię poważnie. Przesadziłam z kolejną przerwą, a od 2021 spinam dupę i nadrabiam nieobecność z tego roku. A po skończeniu Panaceum to o co jestem błagana od kwietnia; Afekt. I wiadomo, w międzyczasie Perypetie i może jakieś Absurdy, a jest tam o czym pisać. 

Na pewno znajdą się osoby, które mi powiedzą, że dowalanie sobie kolejnym opowiadaniem jest drastycznie złym pomysłem, ale odpowiem na to tak, że pisanie Perypetii jest dla mnie cholernie przyjemne! Już dawno nie czułam takiej radości i lekkości podczas pisania, jaką miałam przy pisaniu tego rozdziału. Nie zniechęca mnie ono w jakikolwiek sposób, nie ma dram, jest jakaś tam komedia i nie stoi nade mną świadomość, że jest to następny tasiemiec. Planuję zmieścić się w +/-10 rozdziałach, a nie jest to dużo. W porównaniu do moich innych opowiadań i tego jak wolno się tam zazwyczaj rozwija akcja, to jest malutko. Perypetie traktuję, poza jako prezent świąteczny, to też jako sposób na wrócenie do pisania, a lepiej mi się to robi pisząc coś lekkiego niż dramę gdzie wszyscy po kolei umierają. Myślę, że rozumiecie i nie pojawią się żadne nieprzyjemne teksty. 

Również zaczęłam praktykować tzw. wyjebanizm pisarski. Nie obchodzi mnie co kto powie i zwyczajnie piszę co chcę i kiedy chcę. Rzecz jasna, nie stosuję tego, gdy chodzi o uzasadnioną krytykę, a ona jest zawsze ważna i trzeba się z nią liczyć jeśli ma się zamiar cokolwiek większego osiągnąć. Bardzo zdrowe podejście. Nie macie wtedy na sobie presji, że co czytelnicy powiedzą, że oni czekają, pewnie o tobie zapomnieli, odeszli, gardzą tobą, że ponownie się zniknęło bez ani jednego słowa i wszystkie inne teksty w tym stylu. Bez powyższych myśli, które nieustannie towarzyszą, pisanie jest znacznie przyjemniejsze i wręcz darem z niebios. 

Możliwe, że widoczny jest delikatny spadek jakości w moich umiejętnościach, ale tak to jest kiedy więcej się nie pisze niż pisze. Uważam jednak, że jeżeli ludzie byli w stanie chwalić mnie w czasach Wycieczki po miłość, to teraz dużej różnicy raczej nie będzie. 

I to by było na tyle w tym rozdziale. Nic więcej do dodania nie mam, a nie chcę wam zabierać dużo czasu w akurat takim dniu. Jeszcze raz życzę wesołych świąt i wszystkiego co najlepsze! Do zobaczenia mam nadzieję, że niedługo! <3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro