Rozdział 34.
Czy kiedykolwiek zastanawiałam się nad swoim losem? Nie. Żyłam beztrosko. Uważałam, że każdy dzień jest cudem i nie muszę się zastanawiać, jak będę żyć, bo przecież będę. Wszystkie moje plany zaczęły się i skończyły w Warszawie. W mieście, które miało być dla mnie jak ocalenie. To tu miałam swój własny drogowskaz. To, co mnie zgubiło...
- Jest. Mamy ją. Wyprowadzamy! - usłyszałam głosy. - Wstań. Nic ci już nie grozi. Jesteś bezpieczna. Co oni ci zrobili... - głos mężczyzny docierał do mnie powoli. Poczułam, jak rozwiązuje mi opaskę na oczach i sznur, który mocno poranił moje nadgarstki. Sasha zaciskał go z każda wizyta coraz mocniej. Powoli otworzyłam oczy. Jednak od razu je zamknęłam. Latarki strasznie mocno raziły mnie w oczy. Mężczyzna pomógł mi wstać, wziął mnie na ręce i powoli wyniósł na zewnątrz. Poczułam chłodny powiew wiatru. Było mi zimno i jednocześnie błogo. Jakaś kobieta podbiegła do mnie, gdy tylko mężczyzna postawił mnie na nogi. Okryła mnie kocem. Powoli otworzyłam oczy. Przede mną stało kilka radiowozów policyjnych, karetki i mój brat, który przedzierał się przez policjantów.
- Zosia! Boże! Zosia, siostrzyczko! - wołał. Objął mnie mocno, a do mnie dotarło niczym tlen do płuc, że żyje. Że to już koniec.
- Antoś... Boże... Ja... Boże... - wyłam jak dziecko. Nie mogłam opanować ukojenia, jakie we mnie było. Przytulałam się do brata i nie chciałam, by mnie puszczał. Na prośbę komisarza, Antoni zaprowadził mnie do karetki. Gdy młoda kobieta opatrywała moje nadgarstki, usłyszałam znajomy głos. Moje serce zaczęło bić, a w brzuchu czułam skręt.
- Puść mnie! Chce ją zobaczyć! Puszczaj! - to był on. Stał przede mną i patrzył na mnie ze łzami w oczach. Oddychał coraz szybciej. Zmarszczył brwi tak, jakby mój widok sprawiał mu ból. Obok mnie pojawił się mój brat. Dumny jak paw, pilnował, by Tomasz się do mnie nie zbliżał. - Zosiu ja... Nic ci nie jest... - do oczu napłynęły mu łzy. Walczyłam ze sobą, by się nie rozpłakać. Nie chciałam na niego patrzeć. Nie byłam w stanie. Jednak on nie odpuszczał. - Zosiu powiedz coś do mnie... Proszę... Ja... Nie chciałem, Zosiu...
- Idź stąd... - wydusiłam przez zaciśnięte gardło. Tomasz stał zszokowany, ale nie ruszył się z miejsca. Widziałam, że chce coś powiedzieć. - Wynoś się! Wynoś się stąd! - płakałam i krzyczałam. Nie panowałam nad sobą. - Wynoś się... Słyszysz? Zniknij z mojego życia...! - po tych słowach, Marek zabrał mi sprzed oczu skołowanego Tomasza. Ciężko było mi złapać powietrze. Antoni przytulił mnie do siebie, kazał zaczekać i zniknął po chwili za karetką. Siedziałam i patrzyłam na miejsce, z którego mnie uratowano. Stary opuszczony budynek w głębi lasu. To tu mogłam umrzeć.
Dziękuję ci Boże... Dziękuję.
***
W szpitalu spędziłam kilka dni. Miałam wizyty z psychologiem. To, co mnie spotkało, sprawiło, że co noc budziłam się z krzykiem, zalana łzami. Antoni ściągnął do Warszawy mamę. Bardzo przeżyła informacje o tym, co się wydarzyło. Słyszałam kilka razy, jak płakała, gdy myślała, że śpię.
Leżałam w szpitalnym łóżku i patrzyłam w okno. Śnieg rozpuszczał się na szybie. W sali była mama razem z lekarzem. Mimo szeptu usłyszałam, o czym rozmawiają.
- Panie doktorze, dlaczego ona nic nie mówi? Co się z nią dzieje? - pytała mama.
- To musi tkwić w jej psychice. Pani Heleno, pani córka przeszła przez piekło. To miało na nią wpływ. Musimy dać jej czas. Naprawdę. - powiedział lekarz. Odchrząknął i podszedł do mnie. Sprawdził moje rany na ciele, osłuchał i wyszedł na korytarz razem z mamą. Zostałam sama. Po policzkach spływały mi łzy. Powoli, niespiesznie. Niby byłam obecna, ale jednak jakbym była zupełnie gdzie indziej. Patrzyłam na zatroskaną twarz matki, słuchałam opowiadań Antoniego, a nawet odwiedziła mnie jego dziewczyna Kaja. Nie reagowałam na nic. Jakbym nie posiadała żadnych emocji. Dopiero gdy zasypiałam, moje wszystkie lęki dawały o sobie znać.
- Nie...! Nie! Proszę, zostaw mnie! Nie dotykaj! Nie!
- Cii... córeczko, spokojnie. Jestem przy tobie. Nie płacz. - ciepły głos mamy zawsze mnie uspokajał.
I tak wyglądała każda noc od dnia, w którym mnie uratowano. Na spotkaniach z panią psycholog nic nie mówiłam. Zadawała dużo pytań. Na żadne jednak nie otrzymywała odpowiedzi. Gdy odprowadzała mnie do sali, czekała tam moja mama. Dziś jednak był tam Antoni w towarzystwie dwóch mężczyzn. Minęłam ich bez słowa i weszłam do środka. Zamknęli za sobą drzwi. Położyłam się do łóżka, naciągnęłam na siebie kołdrę i odwróciłam głowę w stronę okna. Musi być dziś mróz. Na szybie widniał obraz ze szronu.
- Zosiu... Ci panowie chcą ci zadać kilka pytań. - powiedział niepewnie. Nie zareagowałam. Antoni przepuścił ich bliżej mnie.
- Pani Zofio... To jest komisarz Adamowicz, a ja jestem komisarz Król. To my zajmujemy się sprawą niejakiego Aleksieja Kirylova. - gdy usłyszałam jego imię wzdrygnęłam się. - Zajmujemy się również postępowaniem wobec pana Tomasza Nowakowskiego. - wstrzymałam powietrze.
Chcą wsadzić Tomka za kratki...
Jedyna myśl, jaka przeszła mi przez głowę. Jednak dalej się nie odzywałam. Patrzyli na siebie i kiwali głową.
- Musi pani z nami współpracować. Musi nam pani pomóc, wsadzić ich do więzienia ! Nie może pani ukrywać prawdy o Nowakowskim! To przez niego to panią spotkało! Nie rozumiesz dziewczyno?! - warknął drugi. Rozpłakałam się. To jedyne co robiłam, by uniknąć rozmów. Antoni wstał i poprosił mężczyzn o opuszczenie pokoju.
– Wydaje mi się, że na dzisiaj wystarczy. Żegnam panów. – odprowadził ich do drzwi.
Sam wrócił do mojego łóżka. Podszedł od strony okna. Ukucnął i oparł swoje czoło o moje.
- Zocha... Wróć do mnie... Do nas. Nie zamykaj się w swoim świecie. Proszę... - szeptał, a po jego policzku spływały łzy. Oboje czuliśmy, jak uchodzi z nas to, co złe. Ja jednak nie umiałam opuścić swojego azylu, jaki stworzyłam w głowie.
Dni mijały jeden po drugim. Ja dalej tkwiłam w swoim bezpiecznym świecie. Nie docierały do mnie prośby i łzy mamy. Psychologa zmieniano mi już trzy razy. Z żadnym jednak nie współpracowałam.
- Córeczko za kilka dni wigilia. Wrócimy do domu. Upieczemy makowca jak zawsze. Antoś przyjedzie z Kają. To taka cudowna, młoda dziewczyna. Wiesz... Będzie dobrze. Kochanie moje... - mówiła, głaszcząc moją dłoń. Do sali wszedł lekarz.
- No moje drogie panie, czas się pożegnać. Dzisiaj wraca pani do domu, pani Zosiu. - oznajmił z uśmiechem. On jedyny nie traktował mnie jak jajka. Był miły i obojętny. Odpowiadało mi to. - Pani Heleno, trzeba wypełnić formalności. Proszę za mną. - oboje wyszli z sali. Powoli zaczęłam się przebierać w ubrania, które przywiozła mi mama. Do sali weszła pielęgniarka z bukietem kwiatów.
- No pani Zosiu, normalnie nie można mieć tu kwiatów, ale taki bukiet... No, no. Musi panią kochać. - uśmiechnęła się i postawiła przede mną bukiet taki samych kwiatów, jakie dostałam na swoje urodziny. Niepewnie sięgnęłam po bilecik. Dłonie mi drżały.
' Na sto róż jedna jest wyjatkowa...'
Wybacz mi.
T.
Nerwowo podarłam bilecik, a kwiaty rzuciłam na drugi kąt sali. Nie chciałam niczego, co by sprawiło, że będę o nim myśleć.
Byłam spakowana i gotowa do wyjścia. Antoni przyjechał po mnie i po mamę. Razem wróciliśmy do jego mieszkania. Tam czekała na nas Kaja. Zadowolona przywitała mnie w progu, ściskając i całując. Zdjęłam kurtkę, buty i bez słowa skierowałam się do pokoju, który zajmowałam, gdy tu przyjechałam. Ciężkie westchnięcie brata i płacz mamy nie zrobiły na mnie wrażenia. Chciałam być sama. Usiadłam na łóżku i popatrzyłam na swoje zabandażowane nadgarstki. Zamknęłam oczy i za wszelką cenę starałam się zapomnieć.
Usłyszałam dźwięk dzwonka do drzwi. Antoni otworzył.
- Czego tu szukasz?
- Antoni... Proszę cię... Gdyby nie ona, nie nachodziłbym was... - głos Tomasza sprawił, że wróciło piekące uczucie w sercu.
- Wykorzystujesz dziecko do takich celów? - warknął Antoni.
Amelka...
Poderwałam się z łóżka i wybiegłam na korytarz. Widząc dziewczynkę lekko się uśmiechnęłam. Mała wyrwała rękę z dłoni Tomka i pobiegła do mnie.
- Pani Zosia! - krzyknęła i wtuliła twarz w moje włosy. - Tak bardzo za panią tęskniłam....
Płakałam ze szczęścia. Ona sprawiała, że czułam spokój. To dziecko pokochałam jak swoje. Wzięłam ją na ręce i wróciłam do swojego pokoju. Nie zwróciłam uwagi na brata i na ojca dziewczynki.
- Tatuś mówił, że musiała pani wyjechać...- zaczęła smutno. - Ale już pani wróciła? Nie wyjedzie pani? - czułam, że pod drzwiami stoją wszyscy domownicy plus Tomasz.
- Amelko... Ja... - głos mi drżał. To były moje pierwsze słowa wypowiedziane od tygodni. - Bardzo mocno cię kocham aniołku. - wtuliła się. Siedziałyśmy tak przez około trzydzieści minut. Nie mogłam jej nic obiecać. Nie byłam w stanie. Amelka dała mi buziaka w policzek, po czym złapała mnie za rękę i pociągnęła w kierunku drzwi. Otworzyłyśmy je i tak jak podejrzewałam, wszyscy nagle się przy nich znaleźli.
- Będę na panią czekać. Aż pani wyzdrowieje. - powiedziała Amelka, uśmiechając się od ucha do ucha.
Jest taka mądra i cudowna... Ma piękne serduszko...
Pomyślałam tak, widząc dobroć w jej młodych oczach.
Zerknęłam na Tomasza i czułam, jak przez moje ciało przechodzą niewytłumaczalne prądy. Nie byłam gotowa na rozmowę z nim.
- Dziękuję, że ją tu przywiozłeś. - mruknęłam.
- Zosiu, bo ja...
- Do widzenia — rzuciłam oschle w jego kierunku.
Nienawidziłam tego, że tak bardzo go kochałam. Pożegnałam się jeszcze raz z Amelką i nie czekając na słowa Nowakowskiego, skierowałam się do salonu. Usiadłam na kanapie, czując rosnącą złość. Po chwili przy kuchennej wyspie stała mama, Antek i Kaja. Oddychałam szybciej. Nie wiedziałam jak zapanować nad bólem. Spojrzałam na nich i ze łzami w oczach wymamrotałam:
- Wypiłabym gorące kakao...
- Zocha! Jesteś! - brat podbiegł do mnie i chwycił w swoje ramiona. - Wiedziałem, że do nas wrócisz!
***
Tak! Zosia uratowana! 💕
Jednak to chyba jeszcze nie koniec problemów i trudności z jakimi bedzie musiała sie zmagac... 🙈
Mam nadzieję, że wszystko ze soba współgra, chociaż nie do konca jestem zadowolona z rozdziału... 🤔
A Wy jak uwazacie?
Buziaki, A. 💋
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro