Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

JK stał jeszcze jakąś chwilę oniemiały, wciąż zamknięty w jednej z kabin pracowniczej toalety wykafelkowanej na czarno, i patrząc wciąż na kartę w swoim ręku, jak na coś nierzeczywistego, zastanawiał się gorączkowo, co ma z nią zrobić.

— Facet się pomylił? — pytał sam siebie. — Kurwa, musiał. Po cholerę dawałby mi kartę dostępu do swojego prywatnego apartamentu? — spekulował.

Schował kartę z powrotem do kieszeni i jeszcze chwilę się zastanawiał, ale głowę miał kompletnie pustą. Wyszedł więc z kabiny z postanowieniem, że nie powie o niej nikomu. Stanął przy blacie z umywalkami i zaczął myć spocone ze stresu ręce. Spojrzał w lustro na swoje odbicie. Niezdrowa purpura rozlewała mu się aż po czubki uszu, jakby za chwilę miał dostać wylewu.

Mam mu ją oddać? Ale w jaki sposób? — w głowie pojawiały się coraz to nowsze pytania. — Nijak, sam się po nią zgłosi — wytłumaczył sam sobie i wyszedł z toalety.

Po chwili zawrócił. Wparował znów do kabiny i znów się w niej zatrzasnął. Usiadł na muszli i złapał się za głowę.

Przecież będzie na mnie czekał w 609, mam tam pójść mimo wszystko? — dręczył go brak odpowiedzi. — I niby kto mnie wpuści? Mam zapukać jak idiota? I co potem? Mam zdjąć gacie, wypiąć się i czekać? Przecież to idiotyczne. Upokarzające.

Noc z przystojnym właścicielem hotelu oraz wysokie honorarium za bycie jego dziwką wyparowało mu z głowy. Dosłownie wydało mu się absurdalnie głupie.

Jak mogłem coś takiego w ogóle przypuścić? Czy ja jestem pojebany? Ruchania mi się zachciało? Bolca do dupy? — rugał sam siebie. — Matka pewnie przewraca się w grobie, gdy na mnie patrzy!

I to zabolało go najbardziej. Było mu wstyd przed nią. Nie tak go wychowała, żeby szedł na łatwiznę, a do tego w tak ohydny sposób.

Dlatego, kiedy już wszystkie obelżywe epitety, jakie przychodziły mu do głowy, wylał na siebie niczym kubeł zimnej wody, wyszedł z toalety i ruszył z powrotem w stronę baru. Liczył, że może szef wrócił, bo zorientował się o swojej pomyłce. Jeśli tak, to powie mu w twarz, że nie przyjmie karty do pokoju 609 i że może go zwolnić, jeśli mu się to nie podoba. Nim jednak zdążył dosięgnąć kontuaru, w korytarzu spotkał dwóch chłopaków ze zmiany. Śmiali się zaczepnie, idąc z przeciwka.

— Już? Po wszystkim? — zapytał kpiąco jeden z nich. — Masz wypieki, jakby cię sam Tae-hyung z BTS przeleciał.

JK poczuł irytację.

— Zamknij się Hasco, kurduplu — warknął na niego i trącił arogancko barkiem, gdy go mijał.

Niski chłopak o oczach czarnych jak węgiel podniósł ręce w obronnym geście.

— Łooo chłopie, spokojnie, to były tylko żarty. Każdy chciałby być dziś na twoim miejscu — wciąż drwił, choć wiadomo było, że na pewno zamieniłby się miejscami.

KAŻDY chciałby być wyruchany dzisiejszej nocy. Nie wiedzieć czemu w JK'u obudziło się jeszcze większe obrzydzenie. On już nie chciał. Ten facet, właściciel hotelu, Kim Tae-hyung wydawał mu się teraz obrzydliwym dewiantem. Zastanawiał się nawet, czy to legalne i czy odpowiednie służby nie powinny się tym zająć.

Bogaty zwyrodnialec myśli, że wszystko mu wolno — złorzeczył na niego w myślach.

Wrócił za bar, ignorując Hasco, i już więcej z nikim nie rozmawiał. Aston, ilekroć go mijał, nie zadawał głupich pytań ani go nie zaczepiał, a zawistne spojrzenia innych chłopaków zwyczajnie ignorował.

Właściciel hotelu nie wrócił, co niemalże doprowadzało JK'a do szału.

Kiedy wybiła czwarta nad ranem, przebrał się w swoje ubranie, złapał za kask, wciskając go pod pachę i wyszedł do lobby, trzymając w ręku rękawice do jazdy na motorze. Wsiadł do windy, chcąc zjechać na podziemny parking i wtedy do głowy zaświtał mu głupi pomysł. Sam nie wiedział, czy to ze zmęczenia, czy ze zwyczajnej przekory.

A gdyby tak... zajrzeć na ostatnie piętro? W końcu szefa trzeba słuchać, nie? Dał mi kartę do penthouseu? Dał, więc? Dlaczego miałbym uważać, że się pomylił? — drwił w myślach, choć doskonale wiedział, że facet na sto procent się pomylił.

Był jednak ciekawy, jak mieszka, jaki jest pod tą przykrywką zimnego dewianta.

Nie wiele myśląc, nacisnął przycisk PH na samym szczycie chromowanych przycisków, a drzwi się zasunęły i winda ruszyła w górę.

Sam mu ją oddam, a niby dlaczego nie? — przekonywał sam siebie, spychając na bok fakt, że była czwarta nad ranem.

Kiedy winda się zatrzymała, a drzwi się rozsunęły, pierwsze co ukazało się oczom JK'a to biała, marmurowa podłoga, lśniąca niczym diament, a gdy podniósł oczy, okazało się, że cały hol był tego koloru, zdobiony tu i ówdzie jakimś złotym dodatkiem i prowadził do jednych jedynych drzwi na samym środku. Oczywiście białych ze złotą klamką. To piętro w niczym nie przypominało reszty hotelu, który był utrzymany raczej w ciemnych barwach.

Pewnie mu się wydaje, że wybieli w ten sposób ten swój obleśny charakterek — kpił z niego niewybrednie.

Następnie drgnął i podszedł do drzwi.

Czyś ty zgłupiał? — zapytał sam siebie w myślach po raz ostatni, ale uznał, że skoro dotarł już aż tutaj, to nie ma się co wycofywać. Poprawił kask trzymany pod pachą i przyłożył kartę do czytnika. Ten cichutko zapikał i zwolnił blokadę zamka. JK nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Tym razem, jak i poprzednim, jego oczom ukazał się kolejny biały hol, a tuż za nim połączony z nim salon. Spowity jeszcze mrokiem przedświtu, rozproszony jedynie nikłym światłem listew ukrytych gdzieś w zabudowie sufitu i zorzą wschodzącego słońca daleko na horyzoncie za ogromną ścianą ze szkła, która była oknem, wyglądał na uśpiony i spokojny. Był ogromnych rozmiarów, jakby zajmował przynajmniej połowę piętra, co chyba niewiele mijało się z prawdą, bo na środku stała jasna, skórzana sofa chyba dla dwudziestki osób, szklany stolik, a pod nim puchaty, biały dywan o nieregularnych kształtach. Nic więcej. Wokoło jedynie szerzył się industrialny minimalizm. Apartament był dwukondygnacyjny i na górne piętro prowadziły półokrągłe schody wygięte w literę S i najeżone szklanymi, przejrzystymi jak łza, stopniami, które dawały wrażenie, że na uboczu salonu stoi szkielet dinozaura. Prowadnica stopni była jak kręgosłup, a stopnie niczym żebra. Nie było poręczy.

Tuż za nimi ogromna ściana ze szkła, sięgającą obu pięter, przysłonięta była dwiema zasłonami, z których spokojnie można by uszyć żagiel dla sporej wielkości żaglówki oraz tej samej wielkości zwiewną firaną, która... się poruszała. Okno było rozsunięte.

JK zrobił kilka kroków przed siebie. Poczuł silny zapach kwiatów, taki jak w ogrodzie pielęgnowanym przez matkę.

— Róże — wyszeptał bezwiednie.

Pachniało różami, był tego pewien. Rozejrzał się raz jeszcze po tym niebotycznie luksusowym przybytku, ale nigdzie nie dostrzegł ani kwiatów, ani właściciela.

— Halo? — zawołał w przestrzeń, ale nikt mu nie odpowiedział.

Ostrożnie podszedł do okna, wciąż po drodze się rozglądając i złapał za firanę. Uchylił ją i zamarł.

Tuż przed nim rozpościerał się widok, jakiego nigdy w życiu by się nie spodziewał na siedemnastym piętrze hotelu. Serce ścisnęło mu się z żałości. Ogromny taras zamieniony był w ogród i rosły w nim tysiące białych róż.

Wyszedł na zewnątrz jak zahipnotyzowany. Zapach przywoływał wspomnienia dobrych dni. Matkę, zdrową i uśmiechniętą. Przez chwilę poczuł się jak w domu i serce znów ścisnęło mu się w piersi. Zszedł po kilku stopniach i podszedł do najbliższego kwiatu, kołysanego podmuchami porannej bryzy. Przełożył rękawice do drugiej ręki, pod którą trzymał kask i ujął go, jakby trzymał w nim łebek białego, puchatego kota. Kciukiem pogładził jego płatki.

— Ostrożnie, są bardzo delikatne — usłyszał niski głos, dochodzący gdzieś z boku.

Wystraszył się i drgnął, odwracając momentalnie w jego stronę, a wtedy dwa płatki uleciały z kwiatu i zostały mu w dłoni.

— Wiem — stęknął bezwiednie, chcąc zapewnić, że nie ma złych intencji. — Przepraszam, że tu przyszedłem, ale dał mi pan nie tę kartę, co trzeba — zaczął od razu tłumaczyć, gdy spostrzegł, kim jest jego rozmówca. — Chciałem ją tylko zwrócić, ale ten ogród — urwał i rozejrzał się wokoło. — On jest przepiękny, nie mogłem się powstrzymać, żeby go nie obejrzeć z bliska — gadał jak nakręcony. — Wygląda imponująco. Naprawdę przepraszam, nie powinienem był...

Tae-hyung stał w wejściu, opierając się barkiem o futrynę okna i zdawał się go wcale nie słuchać. Cierpliwie jednak czekał, aż JK zakończy tyradę przeprosin. Ręce miał skrzyżowane na torsie, okrytym błękitną koszulą, a po marynarce nie było śladu. Pomimo tego i że była czwarta nad ranem, wyglądał jak spod igły. Koszula zdawała się nie mieć ani jednego zagniecenia, a jego ramiona okryte jej wykrochmalonym materiałem miały wyraźnie zarysowane mięśnie. To był pociągający i zarazem intrygujący widok. JK wciąż tłocząc z gardła słowa usprawiedliwienia, nie mógł oderwać od niego oczu. Właściciel hotelu ubrany zawsze w marynarkę sprawiał wrażenie raczej wątłego, a tu proszę, okazało się, że facet nie dość, że jest powalająco przystojny to równie dobrze zbudowany. I to jeszcze bardziej go onieśmielało, przez co gadał trzy po trzy byle by gadać. Dopełnieniem tego pociągającego widoku był fakt, że na jego twarzy nie malowała się żadna emocja. Gdy JK wreszcie skończył wylewanie usprawiedliwień, wtedy dopiero nieco ożyła. Patrzył na niego przez chwilę uważnie, a potem odepchnął się barkiem od okna i podszedł bliżej. Złapał go za nadgarstek jedną dłonią, a drugą odebrał białe, aksamitne płatki, jak złodziejowi.

JK poczuł, jak dreszcz przeszywa mu ciało. Jego palce były ciepłe i delikatne, ale męskie i silne niczym imadło. W momencie zobaczył oczami wyobraźni, jak biegną po jego ciele.

— Może to wcale nie była pomyłka? — zakwestionował Tae-hyung, spoglądając na niego spode łba tymi swoimi wilczymi oczami.

JK zamrugał szybko dwa razy i przełknął głośno suchość w ustach. Facet stał tak blisko, że kręciło mu się w głowie od zapachu jego perfum. A może od zapachu róż?

— Nie? — stęknął i nagle zalała go panika.

Jeśli w pokoju 609 wyrabiało się to, o czym słyszał, to co w takim razie wyrabiało się tutaj? — pytał sam siebie i szukał gorączkowo w umyśle, czy którykolwiek chłopak z baru był tu zaproszony.

— Może to zrządzenie losu? — zapytał zagadkowo Tae-hyung, a w jego mrocznych oczach pojawił się błysk jak u zwierzęcia na polowaniu.

JK ostatkami sił zepchnął panikę na bok i zmarszczył brwi.

— Zrządzenie losu? — zapytał z niedowierzaniem.

Tae-hyung spojrzał na kwiaty obok. Ujął w dłoń jeden tak samo, jak JK przed chwilą i delikatnie potarł jego płatki kciukiem. Kilka zostało mu w ręce.

— Nie wiem, dlaczego tak szybko opadają, może ty znasz sposób, jak temu zapobiec? — zasugerował.

JK stał w tej swojej syntetycznej kurtce do jazdy na motorze oraz kaskiem pod pachą i patrzył na niego jak zahipnotyzowany. Zastanawiał się, czy mu się to wszystko śni, czy zwyczajnie zwariował. Facet, który rżnie co rusz innego chłopaka z obsługi baru, pyta go, czy zna sposób na opadające płatki róż. Absurd!

— Skąd przypuszczenie, że mógłbym? — zapytał odważnie, choć facet go przerażał.

Teraz Tae-hyung spojrzał na niego pytająco.

— Powiedziałeś, że wiesz, że są delikatne — zakwestionował jego pytanie.

JK uniósł brwi. Istotnie tak powiedział. Facet nie dość, że był intrygujący jak cholera, to w dodatku umiał słuchać, a nie jedynie wydawać polecenia.

— Będziemy rozmawiać o różach? — zapytał znowu, nieco arogancko.

Tae-hyung znów chwilę milczał, patrząc mu w oczy. Potem rozejrzał się wokoło, ale tak jakby chciał jedynie zebrać myśli i wrócił do niego spojrzeniem. Było w nim coś przerażającego.

— To nie jest pokój 609, to mój dom — powiedział szorstko z wyraźnym upomnieniem.

JK na końcu języka miał pytanie: A czy to jakaś różnica? — ale nie odważył się zadać go na głos.

— Idź już — wyprosił go Tae-hyung, wracając wzrokiem do róż.

JK się zmieszał. Przestąpił z nogi na nogę, nerwowo.

— Przepraszam, nie to miałem na myśli — próbował się wytłumaczyć.

— Miałeś — powiedział ze złością Tae-hyung. — Od kłamców jedynie bardziej nie cierpię leni, więc masz szczęście — skarcił go surowo, wciąż gładząc kciukiem kwiat trzymany w ręku.

JK znów poczuł panikę.

Zwolni mnie jak nic! — darł się na siebie w myślach. — Kurwa, co ja narobiłem!

Nagle strasznie zaczęło mu zależeć na tej pracy. Przypomniał sobie długi po ojcu i brata, u którego pomieszkiwał kątem.

— Ten wiatr tu na górze je męczy. Róże lubią spokój, ustronne miejsce, a pan uwięził je na tym lotnisku i dlatego marnieją.

Tae-hyung spojrzał na niego, a jego wzrok teraz już przypominał ostrą brzytwę. JK znów natychmiast pożałował tych słów w duchu.

— Sugerujesz, że chciałem zrobić im krzywdę? — zapytał z pretensją Tae-hyung.

Kurwa, kurwa, kurwa! — myśli JK'a wrzeszczały w jego głowie.

— Niczego takiego nie zasugerowałem — odpowiedział odważnie. — Powiedziałem, że męczy je wiatr. Tu jest za wysoko. Siedemnaste piętro to nie miejsce dla nich.

Spojrzenie Tae-hyunga zelżało. Znów rozejrzał się po tarasie usłanym jaśniejącą coraz bardziej bielą kwiatów, rozświetlaną pierwszymi promieniami słońca i jakby nagle spłynęło na niego uświadomienie. Pokiwał głową na boki w geście uznania, a potem znów spojrzał w jego stronę.

— Czyli miałem rację, znasz się na kwiatach — stwierdził pewnym siebie głosem.

JK'owi ulżyło. Rozejrzał się wokoło tak jak on przed chwilą. Kwiaty kwitły niczym biały dywan na całej długości tarasu. Na myśl znów przyszła mu matka.

— Moja mama miała kiedyś piękny ogród. Nauczyła mnie tego i owego na ich temat — zdradził.

Tae-hyng się wyprostował i włożył ręce do kieszeni swoich eleganckich jasnych spodni.

— Miała? Już nie ma?

— Mój ojciec odebrał jej ogród, a ona przez to zmarniała i zmarła niecały rok temu.

Tae-hyung chwilę milczał.

— Przykro mi — powiedział dyplomatycznie.

JK uśmiechnął się kącikiem ust rozgoryczony i spuścił spojrzenie na swoje dłonie, bawiąc się rękawicami do jazdy na motorze. Nigdy nie wiedział, co na takie słowa odpowiedzieć. Nie przynosiły ulgi ani ukojenia, jedynie głębsze poczucie straty, którego nie cierpiał.

— To barbarzyństwo odbierać komuś taką miłość — dodał Tae-hyung. — Mam nadzieję, że poniósł odpowiednią karę.

JK niemalże się zaśmiał gorzko, wciąż patrząc na swoje dłonie. Był skrępowany. Nigdy nie przychodziło mu łatwo mówić o tym, co spotkało jego rodzinę.

— Niestety. Zmarł pierwszy — odpowiedział z goryczą.

— Szkoda — stwierdził rzeczowo Tae-hyung, ku zaskoczeniu JK'a i ruszył wzdłuż alejki powolnym krokiem. — Tacy ludzie powinni doczekać kary — zawyrokował, gładząc co rusz któryś z kwiatów napotkanych po drodze.

Wyglądał jak nierzeczywista zjawa. Elegancki, wytworny, a one jakby lgnęły do niego z uwielbieniem. On był ich księciem z bajki. Ba! Królem, który traktuje je dobrze i sprawiedliwie, z miłością, a one kochają go i wręcz wielbią za to w rewanżu, wdzięcząc się do niego swoimi białymi, aksamitnymi płatkami, byle ucieszyć jego oko.

JK patrzył na niego zszokowany, ale położył kask wraz z rękawicami na schodach i ruszył za nim. Taras był tak wielki, że lada moment przestałby słyszeć, co do niego mówi. Poza tym pierwszy raz w życiu spotkał kogoś, kto myślał podobnie i to go do niego przyciągało. Też nie było mu żal ojca, a raczej tego, że nie poniósł kary. Brat zawsze krygował go za takie myślenie, bo według niego o zmarłych albo dobrze, albo wcale się nie mówi. A on był zły na ojca. Wściekły. Za to, że tak ich potraktował. Za to, że nie ratował rodziny. Odebrał matce ukochany dom, któremu się poświęcała, skazując ją na poniewierkę i mieszkanie kątem u Jeong-hyuna, zabrał ukochany ogród, a im obu normalne życie. Tym razem pytanie, które rosło mu w głowie, nie dało się zignorować.

— Swojego ojca też skazałby pan na karę...

— Gdyby odebrał matce ogród? — wtrącił mu się w słowo Tae-hyung i zatrzymał na chwilę. Obejrzał się na niego. — Bez wahania — powiedział surowo, a potem znów ruszył do przodu. — Jeśli skrzywdziłby matkę lub któregokolwiek z moich braci, powieka by mi nie drgnęła — zawyrokował stanowczo.

— Braci? — zapytał zaciekawiony JK.

Tae-hyung znów się zatrzymał, odwrócił i spojrzał na niego śmiertelnie poważnie.

— To źle o tobie świadczy, że nie wiesz, u kogo pracujesz — upomniał go surowo.

JK tym razem nie bał się oskarżenia.

— Pracuję w hotelu z wieloletnią tradycją. Należał do pana rodziców...

— Do matki — poprawił go szorstko Tae-hyung.

— Do pańskiej matki — poprawił się JK. — A teraz należy do pana. Wiem, że zdobył pan kilkakrotnie nagrodę przedsiębiorcy roku, a sieć pańskich hoteli jest najbardziej luksusowa w kraju, jaki i poza jego granicami. Odrobiłem lekcje, gdy mnie zatrudniano. Nie wiedziałem, że ma pan braci. To pańskie prywatne sprawy.

Tae-hyung westchnął i znów ruszył przed siebie.

— Przepraszam, czasem nie wiem, gdzie przebiega granica między prywatnością a informacją publiczną. Mam czterech braci — wyjawił.

JK'owi ciężko było sobie to wyobrazić. Czterech takich Tae-hyungów. Nieziemsko przystojnych, bogatych dewiantów. Miał ochotę o to zapytać, ale teraz sam też nie wiedział, gdzie przebiega granica i czy wypada.

— Jak mają na imię? — zdobył się na odwagę.

— Tae-min, Tae-joon, Tae-hyon i najmłodszy, jeszcze nastolatek Tae-sung. Ja jestem najstarszy.

— Tradycyjnie, dziś to już rzadkość — pochwalił JK, idąc za nim krok w krok. — Ja też dzielę z bratem pierwszą sylabę.

— Dżej? — zapytał przekornie Tae-hyung, lekko oglądając się na niego.

JK się zaśmiał.

— Nie. Nazywam się Jeong-guk, a mój brat Jeong-hyun.

Tae-hyung znów się zatrzymał i odwrócił do niego twarzą. Stali teraz dokładnie pośrodku tarasu, otoczeni kwiatami jak puchem.

— Wiem — zaskoczył go odpowiedzią i po raz pierwszy JK zobaczył na jego twarzy nikły uśmiech.

To było porażające doznanie, bo wyglądał z tym uśmiechem jak najprzystojniejszy facet, jaki chodzi po ziemi. Szybko jednak opanował emocje i uniósł brwi zaskoczony. Nie sądził, że ktoś taki jak właściciel hotelu będzie znał go od podszewki.

Tae-hyung prychnął kpiąco.

— Ja też odrabiam lekcje. Nie byłbym tym, kim jestem, gdybym tego nie robił.

JK uśmiechnął się półgębkiem.

— No przecież — zaśmiał się speszony i spuścił głowę zakłopotany.

Schlebiała mu ta jego atencja. Poczuł się wyjątkowo, choć przypuszczał, że tak samo, jak znał jego, tak znał resztę chłopaków z baru.

— To kpina? — zapytał Tae-hyung, zaczepnie.

JK natychmiast znów się opamiętał, ale nic nie mógł poradzić na to, że ta zadziorna nuta w głosie tego nieziemsko przystojnego faceta mile go połechtała. Już znów uległ temu jego wdziękowi i aparycji niedostępnego amanta.

— Niezupełnie, ale... krąży legenda, że zatrudnia pan tylko gejów — ośmielił się wyznać mu to, co o nim słyszał i co chodziło mu po głowie.

Bał się, że to zbytnia impertynencja, ale ciekawość i chęć pociągnięcia rozmowy trochę dłużej była silniejsza.

— Pracuje z tobą jakiś hetero? — zapytał dociekliwie Tae-hyung.

— Nie — odpowiedział mu natychmiast JK.

Tae-hyung rozłożył ręce w lekceważącym geście.

— Zatem to nie legenda — zadrwił, przewracając teatralnie oczami. — To fakt. Istotnie, zatrudniam tylko mężczyzn i tylko homoseksualnych. Czasem bi.

JK milczał, ale pytanie miał wymalowane na twarzy.

— Zapytaj — ośmielił go Tae-hyung, a ponieważ JK wciąż milczał, dał mu odpowiedź. — Ułatwię ci to. Tak, po to, żeby z nimi sypiać i płacić im za to. Przecież po to się tu zjawiłeś.

JK spojrzał znów na kwiaty. Był speszony i jednocześnie lekko zdegustowany jego otwartością. Za wszelką cenę chciał to ukryć i jednocześnie utrzeć nosa temu pewnemu siebie snobowi, za którego znów go uznał w mgnieniu oka.

— Mówił pan, że to pański dom, a nie miejsce schadzek, a ja zjawiłem się, żeby oddać kartę — poprawił. — Wiedziałem, że to pomyłka.

Tae-hyung patrzył na niego z oczywistością wymalowaną na tej swojej pięknej twarzy i potarł palcami usta, uwodzicielsko.

— Mam rozumieć, że nie przyjąłbyś karty do pokoju 609? — zapytał, a w jego głosie słychać było nutkę pogardy.

— A mógłbym nie przyjąć? — zakwestionował hardo JK.

— Oczywiście — odpowiedział natychmiast Tae-hyung.

Na jego twarzy znów pojawił się surowy wyraz.

— I nie zwolniłby mnie pan z pracy?

Tae-hyung zaśmiał się pobłażliwie i oblizał wargi. JK nie mógł oderwać od niego oczu. Od tych jego wiśniowych ust, białych jak śnieg zębów i przystojnej sylwetki, okrytej eleganckimi ubraniami.

— Nie zatrudniłem cię do sypiania ze mną, tylko żebyś obsługiwał bar — stwierdził rzeczowo. — Mam dwudziestu dwóch innych chłopaków, którzy oddaliby wiele, żeby dostać się do pokoju 609, nieprawdaż? — zapytał z ogromną dozą pewności siebie, spoglądając mu znów prosto w oczy. W tych jego wilczych tlił się płomyczek drwiny. — Nie mam częstych potrzeb, więc okazja każdemu z nich zdarza się rzadko. Faktem jest, że jeśli już je mam, są... — zawiesił głos i uniósł rękę. Pokręcił nią jakby od niechcenia. —Wysublimowane, dlatego sowicie za nie płacę. Nic nie dzieje się pod przymusem i nigdy pod presją. A już na pewno nie dzieje się nikomu krzywda.

To była prawda. To o częstotliwości, bo z tą krzywdą JK by spekulował. Faktem jednak było, że od kiedy pracował przy barze, a było to niecałe pół roku, może trzech skorzystało z „przywileju" przetrzepania tyłka. I owszem nazajutrz mieli problem z chodzeniem, ale żaden się nie uskarżał. Wręcz przeciwnie. Byli zadowoleni, jakby ich przeleciał sam Bóg Seksu.

— Aż tak lubi pan seks? — zapytał JK, zanim się zorientował, że powiedział to na głos.

Tae-hyung znów spojrzał mu w oczy. W jego spojrzeniu płonęło tym razem coś niezidentyfikowanego. Ni to złość, ni irytacja czy rozdrażnienie. Bardziej coś na kształt zaskoczenia, które chciał za wszelką cenę ukryć.

Wstyd!

— Obaj wiemy, że jesteśmy tą łatwiejszą stroną, więc zamiłowanie do fizyczności z chęcią zaspokojenia potrzeby ma bardzo wiele ze sobą wspólnego.

— Łatwiejszą stroną? — zapytał JK.

— My mężczyźni, wbrew pozorom jesteśmy łatwiejsi od kobiet, chyba nie zaprzeczysz — wyjaśnił mu Tae-hyung rzeczowo. — Lubimy zasłaniać się męską naturą, pierwotnym instynktem i testosteronem, a to przecież zwykła słabość do seksu. No bo jak wyjaśnić pierwotny instynkt w przekazywaniu genów, jeśli pożądamy kogoś tej samej płci? Geje tak samo, jak hetero lubią seks, więc? A jaki niby wpływ ma testosteron na zniewieściałego mężczyznę? Żaden, a jednak tak samo, jak reszta facetów lubi seks. Nie bądźmy hipokrytami, jesteśmy łatwi, nie ma się co czaić. Na seks dajemy się namówić zawsze. Gdy facet odmawia seksu, to musi z nim być coś nie tak, nie sądzisz?

JK miał inne zdanie, ale nie chciał o tym rozmawiać. Spojrzał na kwiaty. Wiatr bujał je jak do snu.

— A ten ogród, czy to nie hipokryzja w takim razie? — zadał podchwytliwe pytanie. — Białe róże oznaczają czystość, niewinność, cnotę — zdefiniował.

Tae-hyung również rozejrzał się po tarasie.

— A jaki ty lubisz kolor? — zapytał pewnym siebie głosem, zmieniając nieco kierunek rozmowy.

JK wiedział, że potencjał pytania miał go obronić, albo raczej odepchnąć oskarżenie.

— Zielony i fioletowy.

Tae-hyung chwilę milczał.

— Chciałbyś być nieśmiertelny. Żyć wiecznie? — zapytał znów pewny siebie.

— Nie.

— Zatem dlaczego zielony?

— Bo to ładny kolor.

— Sam widzisz — stwierdził lekkim tonem Tae-hyung. — Nie oceniaj tak surowo. Biały to również piękny kolor, bardzo go lubię. Biel jest symbolem niewinności oraz szczerości, owszem — przyznał mu rację, gładząc dłonią biały, różany dywan. — Gdy obdarowujemy drugą osobę białymi kwiatami, znaczy, że żywimy wobec niej szczere, szlachetne uczucia — dodał z oczywistością i spojrzał na niego zagadkowo. — Wiedziałeś, że podarowane szczerze, pięknie zasychają, a gniją, gdy intencje były fałszywe? — zapytał, a JK jedynie pokręcił głową przecząco. — Nie lubię ciętych kwiatów, uważam, że to barbarzyństwo — zrugał, czym znów zaskoczył JK'a, bo jego matka miała dokładnie takie same poglądy. — Ale bukiet z białych kwiatów przepięknie wygląda w nowoczesnych wnętrzach — ciągnął dalej. — A przede wszystkim zdecydowanie rzuca się w oczy. Nieprawdaż?

JK przytaknął skinieniem głowy.

Tak jak cały ty — powiedział do siebie w myślach. — Próżność to twoje drugie imię.

— A co z fioletowym? — zapytał o drugi swój ulubiony kolor.

Tae-hyung westchnął i znów schował dłonie do kieszeni. Spojrzał pod swoje stopy.

— O żałobie już mi powiedziałeś, myślę, że nie ma co rozdrapywać — uciął krótko i spojrzał gdzieś w bok.

Serce JK'a znów zabolało dotkliwie. Był zaskoczony, że takie właśnie kolory zaczęły mu się podobać, gdy pochowali z Jeong-hyunem matkę. Usta wygięły mu się w grymas.

— Chciałby pan być czyjąś białą różą — bardziej stwierdził, niż zapytał.

Tae-hyung spojrzał na niego, a w jego oczach widać było wyraźnie, że go tym zaskoczył. Odwrócił wzrok znów w stronę kwiatów. Pogładził dłonią płatki jednego z nich.

— Obaj wiemy, że to niemożliwe — powiedział cicho. — Sam powiedziałeś, że to hipokryzja, poza tym... nie wierzę w miłość. Ona ostatecznie i tak zbiega się do fizyczności, więc po co sobie nią zawracać głowę?

Czyli byś chciał — odpowiedział sobie JK w myślach. — Pragniesz być kochany, ale jesteś rozwiązły i do tego dewiant. Zasłaniasz się brakiem wiary w miłość, bo wiesz, że nikt cię takiego nie pokocha. To dopiero hipokryzja.

Znów poczuł do niego odrazę. Już nie oczarowywała go jego aparycja ani wdzięk, a już tym bardziej charyzma. Nagle w jego oczach stał się bezdusznym, zarozumiałym egoistą.

Tae-hyung stał chwilę zamyślony, a słońce wyjrzało zza horyzontu całkowicie.

— Pójdę już — obudził go z letargu JK.

Wyciągnął z kieszeni kartę i podał mu ją.

— Zatrzymaj — powiedział bez namysłu Tae-hyung.

Brwi JK'a powędrowały w górę, pytająco.

— Możesz tu przychodzić,jeśli chcesz czasem posiedzieć w spokoju i powspominać matkę. Nie umiem nawetsobie wyobrazić takiej straty i jakie to musi być uczucie.

🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹🌹

Wybaczcie spóźnienie, ale lekko się spociłam. Okazało się, że jakimś cudem nie mam dostępu do skrzynki mailowej, na który mam zarejestrowanego Wattpada. Zawał :D

Zostawiam Was z rozdziałem, a Wy dajcie znać, jak wrażenia ;)

Do następnego!

Sev.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro