„Napraw ten zgniły świat"
Hej hej!
W ten pochmurny dzionek wpadam ja! Cała na biało! I ze świeżutką recenzyjką „napraw ten zgniły świat" dla blue_kokosek (Bardzo wyczekiwaną 😉) Ruszajmy!
Od dawna nie dostałam żadnej prośby o recenzję czegoś science-fiction, więc po tym zgłoszeniu aż nie mogłam usiedzieć na krześle, tak mną trzepało. Ogólnie rzecz biorąc: książka opowiada historię kilku głównych bohaterów, których rozłożę na czynniki pierwsze w dalszej części tej recenzji i których losy przeplatają się, by ostatecznie połączyć się w Beacon Hills - małym miasteczku z wielkim sekretem. Pewna szalona pani naukowiec - Alice Cooper - jako spec od genetyki zajmowała się wieloma badaniami, ale jej pierwszorzędnym zajęciem była praca nad DNA mutantów - ludzi obdarzonych niezwykłymi zdolnościami (i odpowiednimi ksywkami), których kodu genetycznego pragnęła użyć, by zdobyć klucz do nieśmiertelności. Nie wszystko jednak szło po jej myśli, jak to zawsze w takich historiach bywa. To ten moment, w którym zaczyna się rzeź nad bohaterami *złowieszczy śmiech*.
Postaci pierwszoplanowych mamy tutaj dość sporo, jednak ja wyodrębniłabym cztery. Pierwszą z nich jest Laura Voliet - zwykła nastolatka, która wraz z matką przeprowadza się do Beacon Hills do ciotki, by rozpocząć tam nowe życie, po tym, jak w wieku siedmiu lat mama zakomunikowała jej, że rozstaje się z jej ojcem. Właściwie, to wyrzuciła go z domu, po odkryciu jego zdrady, ale... przejdźmy dalej. Laura stara się zaaklimatyzować się w nowym miejscu i poznać okolicę, co wychodzi jej aż za dobrze, ponieważ podczas przechadzki w lesie, znajdującym się blisko jej domu, wpada na naszego drugiego koleżkę - Logana Westa. W istocie to zostaje przez niego okrzyczana, ponieważ on twierdzi, iż las należy do niego i następnym razem, jeśli do niego wejdzie, zrobi się niesympatycznie. Nie ma to jak ciepłe przyjęcie. No, ale nie ma tego złego, bo już pierwszego dnia w szkole nasza sierotka (potem wyjaśnię, dlaczego tak pieszczotliwie ją nazwałam), trafia do klasy ze swoją starą przyjaciółką z dzieciństwa - Katriną, Cat. Rzeczona Cat otrzymuje na jednej z lekcji SMS-a od niejakiego Scotta Henze'a - naszego czwartego milusińskiego. Jak możemy się łatwo domyślić, wszyscy oni są wspomnianymi mutantami, czytaj, mają magiczne umiejętności wszelkiej maści, tylko że Laura o swoich oczywiście jeszcze nie wie. Kim jest Scott? Takim Gandalfem młodszych mutantów, których starał się chronić. Założył w miasteczku OAZĘ, gdzie schronili się mutanci, by uczyć się panowania nad swoimi umiejętnościami, by przypadkiem trwale nie uszkodzić kogoś lub czegoś. Wspomniałam, że oczy mutantów świecą się na różne kolory, kiedy zaczynają się pieklić?
Oki, doki, co dalej? Fabuła jest ciekawa. Fabuła jest naprawdę ciekawa. Jest naprawdę ciekawa na początku. Ponieważ duża część akcji rozgrywa się w otoczeniu lasu, drzewek, runa i innych podszytów, to pozwolę sobie rzucić porównaniem, że im dalej w ten las brniemy, tym robi się ciemniej. Nie potrafiłam dokładnie zlokalizować momentu, kiedy historia straciła sens, ale na pewno nie stało się to w jednej chwili. Naprawdę liczyłam na mocną akcję i całkiem się nie zawiodłam, ale w dość wielu sytuacjach akcja ta jedynie sprawia pozory wartkiej i pragnie za taką uchodzić. Zazwyczaj jest tak, że podobne opowiadania charakteryzują się strukturą akcji, dążącą do konkretnego celu. Bohaterowie i ich zachowania motywowane są tak, by doprowadzić do konkretnego wydarzenia, znalezienia skarbu, pokonania wrogiego państwa albo odkrycia magicznego miejsca. Sądziłam, że w tym przypadku również będzie podobnie, jednakże wizja celu gdzieś się rozmyła i fabuła rozjechała się w połowie. Od razu napomknę, że nie mówię tego w kontekście negatywnym. Aby w odpowiedni sposób nastroić się na resztę tej recenzji, pragnę jasno coś wyjaśnić - to opowiadanie jest zabawne! Zabawne w tych wszystkich gafach, błędach logicznych i stylistycznych także, o których zaraz opowiem. Nie traktujcie dlatego proszę tej recenzji jako zupełnego seppuku nad @blue_kokosek , bo opowiadanie to pisała dawno temu i jej warsztat bardzo się poprawił, co widziałam po zerknięciu do drugiej części - „Umrzemy szczęśliwi". Wszystko, nad czym się teraz będę pastwić to wyłącznie historia podobna do małego dzieciaczka - nieco frywolna i rozbrykana w sobie tylko znany sposób, czasem niepotrzebnie przekombinowana i zagubiona. 😊
Głównym problemem, który zauważyłam, czytając „Napraw ten zgniły świat" były wyskakujące jak pajacyki z pudełek błędy stylistyczne. Choćby na przykład takie: „pod wpływem gwałtownego wstania" lub „ściany pomalowane na łosoś". Yyy... co? Anyway. I tak najbardziej śmiałam się do rozpuku, gdy pojawiały się błędy logiczne. No tutaj było na co popatrzeć. Zacznijmy od momentów naszej pani naukowiec. Czy może mi ktoś wytłumaczyć, jakim cudem jedna baba z laboratorium była w stanie zacząć sama rządzić miastem i wprowadzić sobie godzinę policyjną, bo tak? Bo sobie chciała zapolować na grupę nastolatków? Czy w tym mieście istniała policja, albo wydział sprawiedliwości, albo służby porządkowe?
W tym samym czasie kiedy Laura, jako najcenniejszy obiekt zainteresowania Cooper, ukrywała się gdzieś w lesie w domku Logana, (Bo nasi bohaterowie musieli się w końcu wszyscy skonfrontować, co nie?), jej matka chodziła po ścianach ze stresu o nią. Natomiast jej ciotka stwierdziła, że to tylko taki wiek na wybryki i na pewno wróci. Kobieto, nieznana szalona typiara rozporządza całym miasteczkiem, a na ulicach roi się od jakiś uzbrojonych typów! Śmiem twierdzić, że obawy matki są uzasadnione. Zważając na to, można byłoby pomyśleć, że nasze mutanciontka mają swój instynkt samozachowawczy. Nic bardziej mylnego. Miasto pod zaborami, a Logan wybiera się po coś do jedzenia, podczas gdy Miller (inna bohaterka) wychodzi sobie do apteki. Kiedy nie wraca z apteki... koleżanka jest przekonana, że na pewno jest zwyczajnie duża kolejka. *Tutaj miejsce na trzysekundowy filmik z tłumem wykonującym facepalm*. Błędy logiczne pojawiały się także w kwestii przestrzeni i czasu. Wykalkulowałam sobie, że gdyby spróbować wyrysować plan tego miasteczka i lasu, w którym dzieje się akcja według opisów wplecionych w fabułę, to okazałoby się to do pewnego stopnia niewykonalne z powodu niekonsekwencji. Przykład: Laura i Logan idą na spacer, (bo przecież wszędzie nie roi się od żołnierzy, nie?). Trafiają na polane. Jednak ona w następnym zdaniu zmienia się w staw, w kolejnym w jezioro, by w czwartym znów stać się polaną. Przykład czasu: w jednym rozdziale przedstawia się czytelnikowi, że „czerwcowe powietrze" pachniało jakoś tam, dwa rozdziały dalej, że jest nagle połowa lipca, a pięć kolejnych dalej, że „zbliżał się lipiec, a tym samym jej urodziny". Nie przypominam sobie, by bohaterowie korzystali z wietnamskiego kalendarza księżycowo-słonecznego 😉
Kolejną kwestią jest plan na rozwiązanie pogmatwanego położenia, w którym tkwią bohaterowie. Absolutnie każdy z nich posiada jakiś swój plan, który wie, jak zrealizować albo przynajmniej podejrzewa, natomiast my nigdy nie dowiadujemy się, co to są za plany, ponieważ autorka tego nie przybliża. I bohaterowie nigdy ich nie konsultują ani nie ustalają jednej wersji, jak pokonać wrogą naukowiec, tylko biegają w tę i we w tę przykładem Laury, która jest w tej sprawie chyba ekspertem. Nie zliczę ile razy próbowała dać nogę z bezpiecznej przystani prosto w łapy szurniętej Cooper. A mówią, że głupota nie boli. W tym przypadku przed wybyciem skonsultuj się z likantropem lub z innym obdarzonym, gdyż każdy mutant niewłaściwie stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu. Dlatego to taka nasza biedna sierotka, o którą trzeba się troszczyć, bo mogłaby wpaść na pomysł np. wzięcia kąpieli z tosterem.
Czymś, do czego jako ostatnie się przyczepię, będzie z pewnością zjawisko zwane relacją pseudoromantyczną pomiędzy Loganem a Laurką. Skąd ona się w ogóle wzięła? Ja wiem, że miłość jest wtedy, kiedy nie wiemy dlaczego, ale w tej sytuacji nie ma ona żadnej racji bytu. Logan na początku odnosił się do Laury jak buc (według zasady, że łobuz kocha najbardziej), potem z jakiegoś powodu czuł, że musi ją chronić. A mógł po prostu spieprzać i bezpiecznie przeczekać cały ten konflikt w domku w lesie. (Swoją drogą, czy nad tą chatką ciąży jakieś magiczne zaklęcie, które sprawia, że nikt się tam nie zapuszcza?) Anyway. Jakieś zalążki miłościo-czegoś między tą dwójką zupełnie do niczego nie prowadzą. Sądzę, że wątek ten został wprowadzony trochę na siłę i gdyby autorka z niego zrezygnowała, opowiadanie nie straciłoby wiele. Mógłby on oczywiście zostać poprowadzony inaczej. Na zakończenie znokautuję Was według jednego ze zdań z ostatniego rozdziału - „przynieśmy tutaj róże lub inne kwiaty".
Jak ma się kwestia ortografii i interpunkcji? Fifty-fifty. Nie zauważyłam zbytnio rażących błędów, ale przecinków często brakowało. Zdarzały się też wielokrotne błędy w zapisie - ucięte literki lub zwyczajnie niewłaściwe wyrazy. I tutaj muszę wspomnieć także o pewnym problemie, który zauważyłam w samym zapisie. Dlaczego... co chwila... niektóre słowa... są zapisane kursywą?! Rozumiem, że taki zabieg został wprowadzony zapewne, by podkreślić znaczenie danego fragmentu, ale jeśli co drugą linijkę pojawia się pochylona czcionka, to sama czuje się zdezorientowana. Doszło do tego, że zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem te słowa czytane od góry nie układają się w jakieś ukryte hasło. 😉 Drugą rzeczą były znaczniki, oddzielające poszczególne części jednego rozdziału, których autorka nawtykała chyba na zapas. W wielu przypadkach nie były one potrzebne. Poradę, co do ich stosowania, umieszczę pod koniec.
Ale cóż to za smutne minki? Przecież to opowiadanie potrafiło rozśmieszyć mnie na cały dzień. Moją mamę także, ponieważ czytałam jej wiele fragmentów i podzielała moje zdanie. Uważam, że gdybyś @blue_kokosek nieco lepiej przemyślała kwestię fabuły jako całości, prezentowałaby się ona lepiej. Wystarczy tylko więcej praktyki i uwagi przy procesie pisania.
Punktacja!
Fabuła: 8/10
Bohaterowie: 6/10
Styl: 5/7
Technika: 4/7
Spójność tekstu: 3/7
Kreacja świata przedstawionego 6/7
Suma: 32/48
Poradnia językowa doktor habilitowanej Dziewczyny w Białym
Co tu począć z tymi znacznikami, no co? Sprawa ma się tak: znaczniki w postaci trzech gwiazdek, kwiatuszków, serduszek czy innych pierdoł wedle naszego uznania służą temu, by oddzielać znaczeniowo różne fragmentu rozdziału, rozbieżne pod względem sytuacji bądź czasu. I tak np. stosujemy je, kiedy naszą opowieść piszemy z punktu widzenia paru bohaterów, jasne. Ale jeśli wydarzenia następują zaraz po sobie, wystarczy napisać choćby: „Niedługo potem była już na miejscu" albo „po paru godzinach praca była już gotowa". Bądźmy kreatywni. Nie koniecznie polecam oddzielania nimi np. retrospekcji czy snów, bo nie są one osobną częścią rozdziału, ale fragmentem uzupełniającym. W przeciwnym razie poczciwy flashback staje się oderwany nieco od akcji.
Także morał z tego taki, że co za dużo, to niezdrowo 😊
Mam nadzieję, że blue_kokosek spełniłam Twoje oczekiwania. Druga część Twojego opowiadania prezentuje się dużo lepiej i mam nadzieję, że nie przestaniesz rozwijać swojego kunsztu pisarskiego.
Bez odbioru,
Dziewczyna w Białym
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro