Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział X ''Druga połowa''

— Lys... — w jej obecnym stanie, to zdrobnienie padające z ust Sola tylko bardziej ją zdenerwowało.

Nie czuła nad sobą żadnej kontroli w tamtym momencie, lecz nie bała się, do czego byłaby zdolna. Nie myślała nad możliwymi konsekwencjami, nad tym, co może się stać, jeśli się nie wycofa, by dać ujście emocjom w samotności. Wręcz pragnęła tej konfrontacji, poznania prawdy, mimo iż nie była w odpowiednim stanie, by ją usłyszeć. 

— Nie nazywaj mnie tak. — odpowiedziała, nie spuszczając z niego wzroku i póki co nie ruszając się z miejsca. — Czemu? Po co mnie okłamywać? — mimo iż wiedziała, że nie tylko ona była okłamywana, w tym momencie liczyła się tylko ona, tylko to co zrobili jej, jak skrzywdzili, co przed nią ukrywali, jak zniszczyli jej życie.

— Bez Mae nie było dowodu na to, że-

— Zatem żyłeś kilkanaście lat bez żadnych wyrzutów sumienia, mimo iż w swoim przekonaniu, bez Mae, wszystkie pozostałe śmierci poszły na marne. — wydała z siebie coś na kształt histerycznego śmiechu. Nawet nie pozwoliła mu dokończyć. Można by powiedzieć, że zaprzeczało to jej chęci dowiedzenia się prawdy - ale właśnie, chciała prawdy, a nie wymówek.

— Ja... — urwał na chwilę, patrząc na nią i jakby zastanawiając się, czy powinien teraz wszystko powiedzieć. Ale teraz nie było już odwrotu, nie miał wyboru, musiał wyznać wszystko, co wiedzieli. — Gdyby Mae nie żyła... to wszystko byłoby na marne.

— A czemu niby nie jest? 

— Matka twoja i Oshy... — zaczął, odwracając się, by spojrzeć na Mae, do której to mówił. — ...stworzyła was przy użyciu Mocy. Nie wiem jak, ale wierzę, że wergencja na tej planecie ma z tym coś wspólnego. Nie jesteście nawet siostrami, a jedną osobą, rozdzieloną na dwie. Macie pojęcie, jaka to jest siła: tworzenie życia? W całej historii galaktyki zaledwie kilka osób ją posiadło. 

— Co to ma wspólnego ze mną? — zapytała Lys, zwracając na siebie uwagę Sola. Zrobiła kilka kroków wprzód, by móc przyglądać mu się z mniejszej odległości, żeby jej uwadze nie umknęła  żadna emocja w jego oczach, żadna drobna ekspresja na jego twarzy - nic, co mogło mieć choćby najmniejsze znaczenie.

— Myślę... Myślimy — wiedziała kto jeszcze kryje się pod tym "my" - Vernestra... — że wasza trójka jest ze sobą w jakiś sposób połączona. Urodziłyście się tego samego dnia. Lys... Nikt nie rodzi się z blizną. — zrobił krok w jej stronę, ale nie odsunęła się. Wyglądała trochę jak zranione zwierzę, które wciąż stara się bronić swojego terytorium, które stanie do walki, mimo iż pewnie ją przegra. — Wierzę, że to jakiś znak. A odkąd tylko zobaczyłem jak dobrze dogadujesz się z Oshą od pierwszej chwili, jakbyście znały się od zawsze, wierzę też, że połączyła was Moc. Całą waszą trójkę. Tworzycie diadę w Mocy, coś, co zdarza się raz na nawet dziesiątki pokoleń! To moc, która-

Nie mogła go dłużej słuchać. W jej umyśle wszystko przedstawiało się teraz jedynie w czarnych barwach. To, co jej powiedział było dla niej jednoznaczne z tym, że Jedi chcieli posiąść tę "moc, która zdarza się raz na dziesiątki pokoleń". Tego chcieli od samego początku. Nie ratowali jej przed niczym, nie chronili, bo była wartościowa jako osoba, a jako narzędzie. Coś, co mogliby wykorzystać dla własnego zysku. Wyrzuciliby ją kiedy tylko stałaby się dla nich bezużyteczna.

Samo patrzenie na niego wywoływało w niej złość i wstręt. Brzydziła się tą samolubnością, ale też przekonaniem o własnej nieomylności. On naprawdę uważał, że zrobili dobrze, że to wszystko miało sens.

Musiała wiedzieć jeszcze jedno. Jeszcze jedna rzecz, która dla niego pewnie nie miała znaczenia, lecz dla niej była na tyle istotna, że nawet w tym stanie przebiła się przez jej myśli.

— Ktoś jeszcze wiedział? — przerwała mu. Jej dłoń mimowolnie mocniej zacisnęła się na rękojeści miecza. Nawet nie zdała sobie sprawy, że nie tyle co mu przerwała, co odebrała na chwilę oddech. — On wiedział...? — wyszeptała. Nie musiała wypowiadać żadnego imienia, by Sol wiedział, że chodziło jej o Yorda.

— Tak. Ale- — tym razem nie wcięła mu się w słowo, a przynajmniej nie tak, jak można by się tego spodziewać.

To było jak ostatnia nić, która trzymała ją w - wątpliwej, ale wciąż - całości. Jej przyjaciel od praktycznie zawsze, którego śmierć tak bardzo przeżywała, którego chciała pomścić, ostatecznie nie był wart jej zaufania. Okłamywał ją. Tak jak wszyscy pozostali.
Czego nie wiedziała, było to, kiedy Yord dowiedział się części prawdy o przeszłości Lys. A było to, gdy siedział razem z Solem w kokpicie statku, w drodze na misję na Khofar.

Czy miało to jakieś znaczenie, kiedy wszystko trzymane do tego momentu w sobie w końcu musiało wyjść na wierzch? Nie.

Jej knykcie aż pobielały od siły, z jaką zaczęła ściskać rękojeść swojego miecza. Tylko dłoń z bronią jej się trzęsła, reszta ciała jakby zastygła. Wzrok zielonych oczu utkwił w oczach Sola i wyrażał cały ból, jaki przeżywała. Nawet nie zdała sobie sprawy, że go dusi do momentu, kiedy złapał się po raz pierwszy za szyję, a potem upadł na kolana.
Jeśli to w ogóle było możliwe, to jeszcze bardziej zacisnęła rękę na mieczu, wyobrażając sobie, że to nie rękojeść, a jego szyja. Była już całkowicie świadoma tego, że go dusi, powoli zabija, i brnęła w to, jeszcze bardziej zacieśniając ucisk. Czuła się, jakby jej nienawiść przelewała się w broń, którą ściska tak mocno, że jeszcze trochę, a mogłaby ją zmiażdżyć w rękach.

— Lys... W porządku... — wydusił z siebie Sol.

Przez cały ten czas nie przerwała ani na moment ich kontaktu wzrokowego. Nawet nie mrugała, jakby nie chciała przegapić żadnej chwili. Widziała pojedynczą łzę, spływającą po jego policzku. Jego wzrok, jak się zmienia, godzi z tym, co na niego czeka, jakoby była to kara za jego przewinienia. Jednak jednocześnie w jego oczach był ból, że to Lys go zabija. Ta dziewczyna, którą znał od małego dziecka, dla której starał się być zawsze, kiedy go potrzebowała, tak samo jak dla Oshy. Teraz nie była tą małą dziewczynką, a jego katem. Wychował swojego mordercę.

Nagle wszystko się skończyło. Jej serce prawie wyskoczyło z piersi, gdy usłyszała chrzęst skręcanego karku. Ciało Sola uderzyło o ziemię i wtedy też Lys wypuściła oddech, który sama nie wiedziała, od którego momentu trzymała. Poczuła ból w ręce od zaciskania nieludzko mocno miecza i momentalnie poluzowała uścisk.

Nie spojrzała jednak dookoła siebie, ani na Mae ani Qimira. Jej wzrok był utkwiony w pustym wzroku człowieka, którego właśnie zabiła. Nigdy do tej pory tego nie zrobiła, nie odebrała nikomu życia. Patrzyła jak inni giną, opłakiwała ich, wyklinała mordercę, ale nigdy sama nim nie była.

Do tej pory.

Zabiła jedną z osób, które znała najdłużej, które niegdyś były dla niej ważne.
Nienawidziła go, nienawidziła za to, co wraz z Vernestrą zrobili jej rodzicom, że nic jej nie powiedzieli, że zrujnowali jej życie, lecz poczuła ukłucie w sercu, gdy zdała sobie sprawę, że on naprawdę nie żyje. Ona go zabiła.

Poczuła łzy zbierające jej się w oczach, ale nie chciały wylecieć. Cała ta nienawiść, ból i smutek, które w końcu z siebie wyrzuciła zostawiły ją zmęczoną. Nogi zrobiły się jak z waty i upadła na kolana, przenosząc wzrok na ziemię przed sobą.
Jednocześnie nie mogła i chciała patrzeć na ciało Sola.
Jednocześnie brzydziła się sobą i była wręcz zadowolona z tego, co zrobiła.
Jestem potworem. To była sprawiedliwość.

Łzy zamazały jej wzrok, ale słyszała wyraźnie. Słyszała ciężkie oddechy Mae nieopodal, ale też powolne kroki Qimira, coraz bardziej się do niej zbliżające.
Poczuła opuszki jego palców delikatnie dotykające jej ramienia, w czymś co miało być chyba pocieszającym gestem. W żadnym stopniu tak to na nią nie zadziałało. Przyniosło wręcz odwrotny efekt do zamierzonego.

— Nie dotykaj mnie! — podniosła się z krzykiem, włączając jedną część miecza świetlnego i wręcz na oślep zamachując nim w jego stronę.

Gładko się od niej odsunął na bezpieczną odległość. Patrzyła na jego twarz, nie na broń w swojej ręce, ale wtedy zobaczyła czerwoną poświatę na jego twarzy, nie niebieską, której się spodziewała. Jej wzrok dopiero wtedy powędrował do klingi, która nie miała już takiego koloru jak wcześniej.

Zrozumienie praktycznie ją obezwładniło. Jej ręka trzymająca miecz opadła, wypuszczając rękojeść z dłoni.
Z tego miejsca nie było już odwrotu. Zdawała sobie sprawę, że bardzo cierpiała, lecz nie sądziła, że ma w sobie dość nienawiści, by wpłynąć na kryształy kyber w jej mieczu świetlnym. Wiedziała, że cały gniew jaki czuła, znajdował ujście w coraz mocniejszym uścisku na szyi Sola, ale jej coraz silniejsze zaciskanie dłoni na rękojeści, wyobrażanie sobie, że to jego gardło? Jak głęboki musiał być jej ból, by zrobić coś takiego?
Spojrzała na wnętrze swojej dłoni, na którym były odciśnięte wszystkie elementy miecza.

Kiedy odzyskała kontrolę nad swoim ciałem, kucnęła i podniosła drżącymi rękami miecz.

— Musimy uciekać. — poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu, to była Mae. Dopiero wtedy się rozejrzała i zobaczyła, że Qimir zniknął. — Chodźmy.

Chciała zaprzeczyć. Powiedzieć, że nie może, że jest mordercą, musi ponieść konsekwencje. Ale z ich ręki? Jedi mieliby być sprawiedliwością? Nie może liczyć na nic takiego z ich ręki. To oni zaczęli, to oni zniszczyli jej życie, to przez nich jest teraz tak skonfliktowana.

— Znam wyjście. — dodała Mae. 

Lys pokiwała głową i przypięła miecz do paska.

Wstały. Mae zaczęła biec w konkretnym kierunku, a Lys zaraz za nią. Przebiegły przez kilka korytarzy, aż dotarły do miejsca, gdzie był zniszczony most i głęboka dziura, której dna nie było widać. Musiały zejść właśnie tam. Okazało się, że kiedyś Mae spadła tu szesnaście lat temu, została wciągnięta do jakiegoś tunelu w ścianie. To aż do niego zeszły i cały czas lekko schylone przeszły nim, wychodząc poza kompleks.

— I gdzie teraz? — zapytała Elyssa, gdy opuściły już tunel i były w lesie.

Mae nic nie odpowiedziała, tylko zaprowadziła ją do drzewa Bunta, o którym Lys kiedyś już słyszała od Oshy. To z liści tego drzewa można było zrobić truciznę, ale ani trochę nie ujmowało to kego pięknu. Podziwianie czegoś było ostatnim, na co Lys mogłaby mieć teraz ochotę, lecz znalezienie się tuż przy pniu, gdy wszystkie zwisające liście cię ukrywały - słabo, ale jednak dawało to pewne poczucie bezpieczeństwa.

— Gdyby nie oni... Żadna z naszych tragedii by się nie wydarzyła. Żyłybyśmy spokojnie, ze swoimi rodzinami, wszystko byłoby tak bardzo lepsze... — nie wiedziała tego na pewno, ale i tak to powiedziała. W tamtej chwili była przekonana, że gdyby jej życie obrało inny kurs, byłaby szczęśliwa.

— Osha nie chciała takiego życia jak ja. — odparła Mae, podchodząc do Lys i kładąc jej ręce na ramionach. — Nie byłaby szczęśliwa. 

— A teraz jest? Którakolwiek z nas jest? — znów czuła łzy zbierające jej się w oczach, ale tym razem widziała to samo w oczach Mae i w końcu pękła. — Jedi na pewno wykorzystają ją, by dotrzeć do nas. Powinnam o wiele wcześniej zauważyć, że coś jest nie tak... Gdybym mogła cofnąć czas-

— Ale nie możesz. Wiele razy błagałam o to samo. Nocami zamiast spać myślałam, co mogłam zrobić inaczej, co by się wtedy stało, jak bardzo byłoby lepiej. I co? Nic z tego nie przyszło i nie przyjdzie. A kształtowanie przyszłości też jak widać nie wyszło mi zbyt dobrze.

— Nigdy bym się nie dowiedziała, że mnie okłamywali, gdyby coś potoczyło się inaczej. — też oparła dłonie na jej ramionach, chcąc okazać Mae takie samo wsparcie, jakie ona okazywała jej. — Myślisz, że mówił prawdę? O matce twojej i Oshy... I o tym, że tworzymy jakąś- — nagle urwała, czując jak miecz Sola, który cały czas wisiał przy jej pasku, nagle zostaje z niego zerwany.

Odwróciły się i zobaczyły Qimira, który wcześniej zostawił je bez słowa. Poza tym teraz miał też na sobie swoją maskę.

— Jeśli ja mogę was znaleźć, to Jedi też. — powiedział, opuszczając rękę, którą złapał przyciągnięty do siebie miecz. Zapadła chwila ciszy, wyraźnie czekał na to, aż podejmą decyzję, co dalej zrobią.

— Może nawet nie będą próbowali nas aresztować, tylko od razu zabiją...  Co możemy zrobić? — Lys szybko obtarła swoje łzy, ale te i tak ciekły dalej, więc w końcu sobie odpuściła. Popatrzyła się na Mae, jakby to od niej oczekiwała decyzji.

Jednak ona wiedziała, że jej próby decydowania za siostrę skończyły się tragicznie. Nie może podejmować wyborów za innych, przynajmniej tego się nauczyła z tej całej okropnej historii. Jeśli kogoś kochasz, daj mu odejść, jeśli tego chce. Nie uszczęśliwisz go czymś tylko dlatego, że tobie się to podoba. Możesz dyskutować, ale nie zmuszać.

— A co chcesz zrobić? — dlatego zadała to pytanie, samej powstrzymując łzy i obcierając te, które już zdążyły polecieć.

Elyssa popatrzyła się to na nią, to na Qimira. Nie mieli dużo czasu, aż Jedi ich tu znajdą. Czego chciała? Albo czego w ogóle mogła teraz chcieć? Spokoju. Być lepszą. Dowiedzieć się więcej o sobie, o swoich rodzicach. Może gdzieś tam miała jeszcze jakąś rodzinę?

Dochodziła jeszcze kwestia tego, co realnie może osiągnąć. Spokój nie wydawało się, że wchodził w grę. Ale była jeszcze jedna rzecz. Dwie osoby, na których jej jeszcze zależało w tej galaktyce.

— Powiedziałam, że nie pozwolę ci zabić Mae. — poza tym wiem, że nie jestem w stanie teraz z tobą walczyć - ale tego już nie powiedziała, odwracając się do Qimira. — Czy jeśli zgodzę się z tobą trenować, odpuścisz jej?

— Jeśli mnie złapią, użyją mnie, by do ciebie dotrzeć. Nie odpuszczą, nieważne gdzie się ukryję. — zauważyła Mae.

No tak, Osha odcięła się od Mocy, ciężko byłoby ją do tego wykorzystać. Zresztą dlatego też Lys mogła tylko przypuszczać, gdzie właśnie jest, a obecność Mae obok była dla niej wyraźna jak jej własne myśli. Nie wiedziała prawie nic o tej więzi, która ich łączy, a którą Sol określił jako "diada", ale definitywnie coś między nimi było. I w obecnej sytuacji nie było zaletą.

— Mogę spróbować wyczyścić ci pamięć. — odezwał się Qimir. — Usunąć wszystkie ślady mnie i Lys. Permanentnie.

Permanentnie. To pojedyncze słowo rozbrzmiewało w jej głowie i brzmiało jak wyrok. Zapomni o niej na zawsze. Jeśli kiedykolwiek ich drogi się jeszcze przetną, to nie będzie miała pojęcia, że już kiedyś się spotkały i nawet jeśli to było tak krótko, to nie będzie pamiętać ile ich łączy. Coś niewytłumaczalnego i na tyle silnego, że czuje się, jakby miała siostrę.

— Zrób to. — Mae powiedziała to wydawałoby się, że bez zawahania, ale tak naprawdę, wewnątrz, była przerażona. Co się z nią stanie? Co jej zrobią? Jak dużo będzie pamiętać? Z drugiej strony, było to jednak jedyne rozwiązanie, jakie w tej chwili mogli znaleźć. — Szybko. — dodała, przełykając wszelkie niepewności.

— Co? — Lys gwałtownie się odwróciła, patrząc na nią przez chwilę z przerażeniem, ale po chwili ono zniknęło. Musiała pozwolić jej podjąć tę decyzję. Będzie żyć. I być może, być może, jednak będzie jakaś nadzieja, że jej wspomnienia kiedyś wrócą, jeśli dane będzie im się jeszcze spotkać. Milcząc, pokiwała głową i podeszła do niej, by ją przytulić. Potrzebowała tego w tamtej chwili bardziej niż tlenu, poczuć czyjeś ramiona obejmujące ją, tworzące iluzję bezpieczeństwa. A ona sama mogła do kogoś przylegnąć jak do ostatniej deski ratunku. — To nie jest pożegnanie. Zobaczymy się jeszcze kiedyś. I zrobię wszystko, by znaleźć sposób na przywrócenie ci pamięci.

— Wiem. — uśmiechnęła się słabo, oddając uścisk. — Nie płacz. — dodała szeptem. — Nie zabiją mnie. Zabiorą do Świątyni, będę z Oshą. Wciąż będę pamiętać co się tu stało, będę mogła jej wszystko opowiedzieć, pozna prawdę. I w końcu się z nią pogodzę. Damy sobie radę. Ty też. 

— Dziękuję. — odpowiedziała, również szeptem. — Jeśli jednak coś zapamiętasz... To powiedz jej, że jest dla mnie jak siostra, wy obie.

— Sama jej to niedługo powiesz.

Uśmiechnęły się do siebie słabo po raz ostatni, odsuwając się powoli. Żadna nie kryła już łez, nawet nie byłyby w stanie tego zrobić. Lys odwróciła się do Qimira, który był świadkiem całej tej sceny. Wyciągnęła przed siebie rękę, oczekując, że ją uściśnie, przypieczętowując w ten sposób ich umowę.

Jednak ten podniósł dłoń, wciąż trzymając w niej miecz Sola ostrzem w stronę siebie, i to poprzez rękojeść podali sobie ręce. Jeszcze jego kciuk przytrzymał przez chwilę jej, gładząc go lekko.
Popatrzyła się na miecz. Bardzo łatwo byłoby jej teraz go włączyć i go zabić. Być może nawet nie zdążyłby zareagować w porę. Mogłyby zabrać jego statek i uciec. Nie spodziewała się tego, że ufa jej ze swoim życiem, a to właśnie pokazał. Albo po prostu chciał udowodnić, że nie jest jej wrogiem. W każdym razie był to kolejny z tych gestów, których by się nim nie spodziewała.

Stojąca z dwa kroki za nią Mae pokiwała głową, że jest gotowa. Nie chciała tego już bardziej przedłużać. Kiedy zapomni, nic z tego nie będzie jej już boleć.

Qimir delikatnie złapał Lys za ramię wolną ręką i pociągnął ją, by stanęła obok niego.

— Nie odwracaj się.

To zabolało ją bardziej niż powinno. Mae nawet nie będzie pamiętać jej twarzy. Bardzo chciała się odwrócić i musiała mocno skupić się na tym, by stać tak jak stoi, nawet kiedy już lekki uścisk na jej ramieniu zniknął.
Kilka chwil wydawało się wiecznością, aż poczuła dłoń na swoich plecach, zachęcającą ją, by ruszyła przed siebie.

***

Będąc z powrotem na nieznanej sobie wyspie, stała w miejscu, które niedługo znowu miał zakryć przypływ. Patrzyła na fale, nie potrafiąc nie myśleć o tym, że wie jak czuła się jej matka, kiedy woda zalewała jej płuca, kiedy powierzchnia była coraz dalej i dalej. Ale ona zapewne nie próbowała się ratować, chciała umrzeć. Być może jedynie odruchowo machała panicznie rękami, bo jej ciało nie chciało umierać - w przeciwieństwie do duszy, która straciła wszystko.

Wciąż uważała, że spokój jest dla niej nieosiągalny, lecz teraz, kiedy wszystko się już wydarzyło, kiedy zagrożenie było gdzieś daleko, zrobiło jej się lżej. Nic już w sobie nie dusiła, wszystkie emocje, które długo trzymała, cały czas dorzucając nowe w końcu znalazły ujście, chociaż absolutnie nie tak, jakby tego chciała.
Ale nic już nie cofnie. Skręciła Solowi kark. Skrwawiła kryształy swojego miecza świetlnego. Mae ma wymazaną pamięć. Jedi pewnie zabrali ją do Świątyni, tak jak Oshę. Nie czuje jej. Wszystko już się stało. A ona jest teraz tu i zgodziła się trenować - chociaż tym razem pewnie będzie to z lepszym efektem niż pod okiem Vernestry.

W sumie nie czuła, jakby się poświęciła. Chciała być lepsza, uczyć się, doskonalić umiejętności. Nie była tylko pewna, czy chciała to robić akurat z nim. Ale czy był ktoś lepszy? Czy nie doszła już do wniosku, że wcale nie jest taki zły? 

Chciałaby poznać jego historię, co dokładnie przytrafiło się jemu. Być może są do siebie bardziej podobni niż by się spodziewała?

Ostatecznie miał rację, w końcu wszystko co w sobie trzymała wybuchło. 

"Rozumiem co czujesz. Straciłem wszystko, Lys."

"Mówisz, jakbyś sam był kiedyś Jedi." "Byłem, ale dawno temu."

"Złość. Strach. Strata. Pożądanie."

W między czasie zauważyła, że Qimir podszedł i stanął obok niej, ale nie zwróciła na niego swojego wzroku.

Być może naprawdę ją rozumiał. Wciąż gdzieś tam z tyłu migotała jej myśl, że może chcieć ją tylko wykorzystać i dlatego jej nie zabił. Ale czy wtedy naprawdę dawałby jej tyle kontroli? Wiedziała o istnieniu manipulacji przez dawanie iluzji wyboru, ale on naprawdę dawał jej wybór. I zawsze kierował broń na siebie.
Zaufała już tylu niewartym tego osobom w swoich życiu, czy naprawdę zrobi to jakąś różnicę, jeśli teraz popełni ten sam błąd? O ile w ogóle będzie to błąd?

Już i tak zaufała mu, zawierając umowę. Przynajmniej na tyle wydaje się uczciwy, że żądał od Mae wypełnienia umowy, chciał ją zabić, bo go zdradziła.

Wszystko się tak cholernie poplątało...

Ale teraz stoi i patrzy na wodę, co o dziwo powoli zaczyna ją uspokajać. Może za dużo myśli i powinna po prostu zaufać przeczuciom. Przekonała się na własnej skórze jak potężne rzeczywiście są emocje i nie może ich w sobie zamykać, więc może też pora zaufać sobie?
O ironio, to też mi powiedział.

— To to miałeś na myśli, mówiąc o potędze dwojga? Ta... diada w Mocy? — zapytała, po raz pierwszy w ogóle się do niego odzywając od kiedy opuścili Brendok.

— Nie wiem wiele więcej niż zakładasz, że wiem.

— Więc się dowiedz. — spojrzała na niego na moment. Cały ten czas trzymała ręce skrzyżowane na piersi, aż w końcu westchnęła głęboko i opuściła je swobodnie wzdłuż ciała. — Chcę wiedzieć skąd pochodzę. Kim oni byli, czy mieli jeszcze jakąś rodzinę poza sobą nawzajem. — nie musiała mówić konkretnie o kogo jej chodzi, by wiedział, że mówi o swoich rodzicach.

Znów czuła, że jej oczy zachodzą łzami. Pewnie już dawno były czerwone i opuchnięte od tego, ile przepłakała. Nos ledwo zdążył się odetkać, a znów ciężko było przez niego oddychać. Potrzebuje odpocząć. Tak cholernie potrzebuje odpocząć i poczuć się całkowicie bezpiecznie.

— Dowiesz się. — zapewnił ją. Czuła, jak blisko niej stoi, ale nie zaryzykowała kolejnego spojrzenia.

Cisza zawisła między nimi. Nie miał nic innego do powiedzenia. Czekał, czy zechce się czymś z nim podzielić. Opowiedzieć dokładnie co widziała, kiedy założyła maskę, czy potrzebuje jeszcze trochę czasu.
Poczeka.

— Czuję się... — zaczęła, ale urwała. Chciała opanować swój głos, ale po chwili stwierdziła, że nie ma to żadnego znaczenia. Qimir ogląda ją w jej najgorszym stanie, co zmieni to, czy jej głos się trzęsie czy nie? — Czuję się, jakbym zabiła połowę siebie... — wyznała w końcu.

Miała na myśli wiele rzeczy. Utratę pamięci Mae. Zabicie Sola, który przez lata stał się dla niej jak rodzina. Oshę, której nie odprowadziła na statek na Khofar. Nikogo nie uratowały, a straciły jeszcze więcej. Nienawiść, która była tak silna, że jej miecz teraz jest czerwony.
Nie jest już tą samą Elyssą co wcześniej i nigdy nie będzie. Czy ta nowa wersja będzie lepsza? To się jeszcze okaże, ale na razie wciąż cholernie boli.

— Więc pozwól mi stać się twoją drugą połową. — nie spodziewała się usłyszeć tych słów, co zresztą było widać po wyrazie jej twarzy.

Poczuła dotyk na wierzchu swojej dłoni. Może kolejny raz go odtrącić albo dać do siebie dotrzeć, otworzyć się z wszystkimi tego zaletami i wadami. Są sami, nie ma na wyciągnięcie ręki nikogo innego, komu mogłaby zaufać i pozwolić się wesprzeć.

Powoli obróciła swoją dłoń i nie po prostu zwyczajnie uścisnęła jego, a splotła swoje palce z jego, co momentalnie oddał. Mocno ścisnęła jego dłoń, jakby naprawdę był ostatnią osobą, której na niej zależało w tej ogromnej galaktyce. Pewnym było, że jest dla niego bardzo ważna. Czy on jest tak samo ważny dla niej?

Nieważne co jest w przeszłości, bo w przyszłość idą razem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro