Rozdział VIII ''Konsekwencje''
Szukała spokoju, ale ten trwał tylko kilka chwil.
Nie wiedziała na jakiej była planecie, ale mogła być pewna, że doświadcza jakiejś wizji. Nie potrafiła stwierdzić co to była za planeta, ale nie wydawała się za specjalnie przyjazna. Słońce przysłonięte chmurami, wyglądało jakby zbliżała się ulewa, czego bardzo nie chciałaby doświadczyć. Stała pośrodku wybrukowanej kostką drogi i nie wiedziała, co powinna zrobić. Przeszła na jedną stronę i zeszła z drogi na błotniste pobocze, a potem na trawę.
Może z kilometr dalej był brzeg skarpy, a w dole potężne fale oceanu, na których widok prawie ugięły się pod nią kolana. Nie podchodziła ani trochę bliżej, szczególnie, że wiatr wiał jej mocno w twarz i musiała mrużyć oczy.
Wróciła na ulicę. Wzdłuż niej stały domy. Był dzień, ale mimo to nie było tu nikogo, może każdy był w jakiejś swojej pracy? Albo to jakiś dziwny sen i dlatego jest tu tak pusto.
Wciąż nie wiedziałaby co ze sobą zrobić, gdyby nie kobiecy krzyk, dobiegający z jednego z domów. Od razu ruszyła tam biegiem. Drzwi były otwarte na oścież, więc weszła przez nie do środka, rozglądając się za osobą, która krzyczała.
Dom nie był duży ani w zbyt dobrym stanie. Na dole składał się z przedpokoju, dwóch pokoi, kuchni i łazienki. Na górze mógł być co najwyżej niski strych. Wszystkie ściany przydałoby się odmalować, bo były już brudne albo ze zdartą farbą.
Elyssa od razu pobiegła do mniejszego z pokoi, bo to stamtąd dobiegał hałas. Zahamowała łapiąc się za futrynę, gdy zobaczyła dwie znajome twarze.
W głębi pokoju, na łóżku siedziała kobieta, tuląc do siebie - tak na oko - dwuletnie dziecko. Zarówno ono jak i kobieta płakały, to jej krzyk musiała usłyszeć z ulicy. Przed nią stał mężczyzna, trochę starszy od niej. Wyglądał, jakby bronił jej i dziecka przed osobami, które znała aż za dobrze.
— Będzie miała lepsze życie niż tutaj, zostanie Jedi. — Lys weszła do pokoju, by mieć lepsze spojrzenie na sytuację. Sol to powiedział. Wyciągnął rękę w stronę dziecka, ale mężczyzna szybko zareagował i ją uderzył.
— Powiedzieliśmy już waszym przyjaciołom jak tu byli, że nie oddamy naszego dziecka. — warknął nieznajomy.
Sol - który wyglądał tu młodziej - spojrzał się w bok na osobę, która mu towarzyszyła, Vernestrę. Lys zrobiła jeszcze kilka kroków w bok, by lepiej widzieć byłą Mistrzynię. Wyglądała na skonfliktowaną, nie była pewna co zrobić. To co powiedział mężczyzna sugerował, że w tym domu wcześniej byli już jacyś Jedi, zapewne ci, którzy znaleźli czułe na Moc dziecko i zrobili test, ale rodzice powiedzieli, że nie oddadzą dziecka i sprawa powinna być zakończona... W końcu mieli do tego prawo. Dlaczego więc teraz Sol i Vernestra tu byli?
To musiała być przeszłość, lecz czemu nagle ją oglądała? Czy to.. jej historia...? Nie...
— Zakon Jedi od tysięcy lat szkoli kolejne pokolenia Jedi. — powiedziała Vernestra i sama podjęła próbę zbliżenia się do kobiety z dzieckiem. Wydawało się, że wciąż nie jest pewna tego, co robi, ale jednocześnie jakby chciała powiedzieć Solowi "po prostu to załatw".
— Ale nie macie prawa odbierać rodzicom dzieci siłą. — odparł nieznajomy, blokując Mistrzyni Jedi drogę i próbując ją odsunąć na odległość ramienia.
— To nasze jedyne dziecko. Może nie wiedzie nam się najlepiej, ale dajemy sobie radę! Możecie nam odebrać wszystko, ale nie ją! Tak bardzo pragnęliśmy dziecka! — dodała kobieta, próbując pokonać łzy i jednocześnie uspokoić swoją córeczkę.
— Co to za dziecko, które rodzi się z blizną na pół twarzy? — odparła była Mistrzyni Lys, dalej szarpiąc się z nieznajomym.
Moim... ojcem?
To... To ja? To ja jestem tym dzieckiem? Okłamali mnie? Nie zrobiłam sobie tej blizny, a się z nią urodziłam? Ale... Czemu? Czemu mieliby nie powiedzieć mi prawdy, czemu to przede mną ukryli?
Mnóstwo pytań, a żadnych odpowiedzi, dlatego Lys dalej przyglądała się scenie, która się przed nią rozgrywała.
— Nasze!
— Przesuń się!
— Vernestro! — ich kłótnię przerwał krzyk Sola, wskazujący na to, że ojciec Lys próbował sięgnąć po broń Vern.
Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Mężczyzna spróbował sięgnąć po miecz świetlny przy pasku Mistrzyni, a ona, nie mogąc do tego dopuścić szybko sama za niego złapała. Niestety nieco za późno, bo mężczyzna zdążył złapać za rękojeść. Krótko się szarpali, aż fioletowe ostrze wystrzeliło z miecza i przeszyło brzuch mężczyzny, zanim Vernestrze udałoby się odsunąć lub je wyłączyć.
Lys chciała jakoś zareagować, ale wszystko się wydarzyło zanim zdążyła podbiec do szamoczącej się dwójki. Czy w ogóle dałaby radę coś zrobić, skoro w wizji nikt nie zwracał na nią uwagi, bo to wszystko już się wydarzyło? Widziała tylko jak chwyta za rękojeść miecza, a ten się włącza.
Przez moment wszyscy byli w szoku. Prawie wszyscy, bo Vernestrze udało się szybko z niego otrząsnąć - a przynajmniej tak to wyglądało - i podbiegła do kobiety wciąż siedzącej na łóżku, i wyrwała jej dziecko z rąk.
Lys nie słuchała już co mówią do siebie Jedi, słowa jakby przelatywały jej przez uszy, ale bez zrozumienia. Stała i patrzyła się, jak kobieta - najpewniej jej matka - szamocze się, nie wie co zrobić.
Chciała ratować swoje dziecko, ale Jedi już odeszli.
Chciała uratować swojego ukochanego, ale ten już nie żył.
W końcu osunęła się na podłogę obok niego i położyła trzęsące się ręce na jego ramionach, nie hamując łez, które spływały strumieniami po jej policzkach. Mamrotała coś przez łzy, ale tak niewyraźnie, że niemożliwym byłoby ją zrozumieć. A i tak byłoby to ciężkie, bo Lys słyszała tak, jakby była pod wodą. Przestawała czuć nogi i resztę swojego ciała, jedynie ciężki oddech i łzy spływające po jej twarzy, ale dopiero kiedy poczuła ich słony smak w ustach.
Chciała się wycofać, wyjść z tego strasznego miejsca, zapomnieć co widziała, ale gdy tylko zrobiła krok w tył nogi się pod nią załamały - albo grunt? Nie była pewna. Oddech uwiązł jej w gardle, kiedy rozpaczliwie próbowała się czegoś złapać. Jedna z jej dłoni natrafiła na skałę, zaraz przyłączyła się do niej druga.
Nie chciała patrzeć w dół, ale nie mogła znaleźć oparcia pod nogami, więc musiała to zrobić. Pod nią była tylko ogromna przepaść, a u jej końca potężne fale rozbijające się o kamienie.
W pewnym sensie czuła się jak w swoim koszmarze, kiedy nie mogła dosięgnąć brzegu, który był tak cholernie blisko. Teraz nie potrafiła się podciągnąć, ręce jakby nie chciały z nią współpracować, a łzy - zamiast zwykłej wody - dusiły. Bardzo nie chciała spaść, nawet jeśli wiedziała, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, to panicznie bała się bólu upadku, kontaktu z wodą, co ją tam czeka.
Zmusiła się by podciągnąć wciąż trochę wiotkie nogi i wyżej znalazła oparcie, więc podciągnęła się i do pasa wciągnęła na górę. Mimo iż jej nogi wciąż wisiały nad przepaścią, to czuła się nieco bezpieczniej - jeśli w ogóle mogła mówić o jakichś pozytywnych emocjach w tym momencie - kiedy przynajmniej górna część jej ciała leżała na ziemi.
Jedna z jej dłoni zacisnęła się na kamieniu, a druga na trawie - to na niej oparła też czoło, próbując jakoś zrozumieć to co właśnie zobaczyła i jakie emocje nią targały.
Była noc, lecz mimo to całkiem ciepło, a ona pozostała w swojej pozycji, pozwalając sobie na łzy.
Po kilku minutach podniosła głowę i zamierzała wciągnąć się już do końca, ale wtedy zauważyła tę kobietę, swoją matkę. Szła przed siebie z nieobecnym spojrzeniem, zatrzymała się dopiero na samej krawędzi przepaści, tuż obok miejsca, w którym leżała Lys.
Głos uwiązł jej w gardle, nie była w stanie nic powiedzieć, mimo iż bardzo chciała.
Musiała najpierw wstać, stanąć na nogach i poczuć pod nimi grunt, wtedy na pewno będzie lepiej.
Chciała się właśnie podciągnąć, ale wtedy kobieta nagle przechyliła się do przodu i zaczęła spadać.
Krzyk wyrwał się z gardła Lys, a zaraz po nim kolejne, kiedy poczuła, jak grunt zaczyna się pod nią zapadać i nie ma się czego złapać. Z wrzaskiem też zaczęła spadać w stronę fal, które jakby czekały, by ją pochłonąć.
Nagle wszystko się urwało.
Nie była już tam, tylko z powrotem w jaskini, lecz przez jej głowę wciąż przelatywały wszystkie te sceny, których doświadczyła, a serce ściskały emocje.
Maska uderzyła o podłogę. Qimir klęczał przed nią i trzymał za ręce, ale i tak czuła ich drżenie. Gdyby nie to, że próbowała opanować oddech, by nie udusić się powietrzem - albo łzami, które niezmiennie spływały jej po policzkach, to zauważyłaby zmartwienie na jego twarzy.
Tyle myśli na sekundę, cały czas nie potrafiła ich poukładać... To jest jej przeszłość? Jej rodzice... Nie chcieli jej oddać. Kochali, tak bardzo ją kochali, że byli gotowi za nią zginąć. Aż głupio jej się zrobiło, że prawie nigdy nie poświęcała czasu na myślenie o nich. Zadawała sobie pytania czemu wszystko potoczyło się w ten, a nie inny sposób, ale w żaden sposób nie drążyła tematu, a tymczasem...
Dwie osoby, którym tak bardzo ufała okazały się najbardziej tego zaufania niegodne. Tyle lat. Tyle długich lat i nikt nic jej nie powiedział. Nie przyznali się do tego co się stało. Nie uznali, że zasługuje na to, by znać prawdę. Woleli ją okłamywać. Co z tego, że nie pytała? Jak mogli patrzeć jej w twarz? Czy wyrzucili z głowy wspomnienia tego, jak odebrali ją bezprawnie, siłą, rodzicom? Tego, jak Vernestra zabiła jej ojca?
Nie, na pewno dręczyły ją wyrzuty sumienia, to musiał był powód, dla którego wzięła ją na Padawankę. Chciała jakoś odkupić swoje winy, ale całkowicie ją zawiodła.
"Możesz mi ufać, tak jak ja ufam tobie."
Kłamstwa. Wszystko kłamstwa.
Czy ktoś jeszcze wiedział? Jak tak, to kto? Czy ktoś wie, co stało się z jej matką? Że zabiła się z rozpaczy?
To dlatego dręczyły ją koszmary? Dlatego śniła o tym, że się topi? Dlatego tak bardzo bała się wody?
— Lys, spójrz na mnie. — poczuła, jak jedna dłoń ściska jej obie, a druga ląduje na jej twarzy i delikatnie ściera łzy, które powoli przestawały płynąć. W końcu jej wzrok przestał być pusty, zapatrzony w nicość, przeniosła go na niego.
Poprosił ją o to, bo bał się, że wciąż nie obudziła się z... cokolwiek to było.
Nie miał pojęcia, że dojdzie do czegoś takiego. Gdyby tak było nie sugerowałby jej, by założyła maskę. Nigdy nie chciałby oglądać jej w tym stanie, łzy spływające niemal strumieniami po policzkach, cała roztrzęsiona, przerażona.
Chciałby móc zaoferować jej pocieszenie, cokolwiek by akurat potrzebowała, przytulenie? Natychmiast przygarnąłby ją do piersi, przeczesywał delikatnie włosy, głaskał po głowie. Siedziałby tak z nią tak długo, jakby tego potrzebowała, nawet i cały dzień. Ale szczerze wątpił, że dobrze przyjęłaby taki gest z jego strony.
— Co widziałaś? — zapytał delikatnie, gładząc kciukami wierzchy jej dłoni w uspokajającym geście.
Jednak ona gwałtownie wyrwała z jego łagodnego uścisku swoje ręce i objęła się ramionami, nie odpowiadając nawet słowem na jego pytanie.
Znów dusiła w sobie emocje.
Jak dużo jesteś w stanie znieść, zanim nagle pękniesz?
Z jednej strony nie wyglądała, jakby powinna zostawać sama, lecz jeśli nie zamierzała rozmawiać, to może mimo wszystko to byłoby dla niej najlepsze? Nie był tego pewien. Sam miał jeszcze jedną rzecz do załatwienia, z którą w teorii nie powinien zwlekać, ale...
— Gdzie idziesz? — zapytała, kiedy Qimir wstał i zaczął odchodzić, lecz na dźwięk jej głosu się zatrzymał. Po chwili przyszła jej do głowy całkiem prawdopodobna odpowiedź, więc dodała: — Wciąż chcesz zabić Mae.
Powoli się odwrócił, lustrując ją wzrokiem. Wciąż nie wyglądała najlepiej. Nie chciała mu powiedzieć co widziała, ale musiało być to dla niej strasznie i powinna ochłonąć, odpocząć, zanim gdzieś by polecieli.
— Będzie dla ciebie lepiej jeśli zostaniesz. — powiedział w końcu, z zamiarem odejścia bez dłuższej dyskusji, ale Lys znowu go zatrzymała.
— Gdzie zamierzasz lecieć? — zapytała, wstając z krzesła. — Szukanie jej zajmie ci długo, nie wiesz gdzie jest.
W tym miejscu przerwała na dłuższą chwilę. Nie chciała, by Mae stała się jakaś krzywda, ale jednocześnie przez tą niewytłumaczalną więź, jaką z nią czuła była w stanie powiedzieć, gdzie jest i gdzie prawdopodobnie zmierza. I była pewna, że nie jest sama, a najpewniej z Solem. Musiała się z nim skonfrontować na temat tego, czego właśnie się dowiedziała.
Czy to wszystko była prawda? Czy będzie zaprzeczał? A może spróbuje to jakoś wyjaśnić, jakoby Zakon nie zrobił nic złego. Musiała usłyszeć, co będzie jej miał do powiedzenia na ten temat.
I Vernestra... Nie była pewna, czy będzie w stanie spojrzeć na nią w chociażby podobny sposób co kiedyś.
— Ale ja wiem. — dokończyła.
Absolutnie nie był zadowolony z tego, że ma rację. Potrzebuje jej, nieważne, jak bardzo wolałby, żeby dała sobie teraz czas na przetrawienie tego wszystkiego, co widziała. Nie może jej na siłę zatrzymać, nawet jeśli bardzo by chciał - szczególnie, że dał jej już wcześniej możliwość odejścia kiedy tylko zechce.
— Więc lecimy razem.
Zastanawiało go jeszcze jedno: Czemu chce z nim lecieć znaleźć Mae? Musiało się za tym kryć coś więcej. Bał się odkryć, jak głęboko została właśnie zraniona i denerwował się, że Lys nie pozwalała mu dać jej komfortu, którego rozpaczliwie potrzebowała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro