Rozdział IX ''Chmury burzowe''
Kiedy nastąpił odpływ, mogli swobodnie dotrzeć do statku. Qimir szedł za nią, bardzo chciała przyspieszyć kroku, żeby zwiększyć dystans między nimi, ale obawiała się, że jeśli to zrobi, to poślizgnie się na mokrych kamieniach.
Nie doszła do siebie po tym, czego dowiedziała się o swojej przeszłości. Wciąż czuła się roztrzęsiona i miała ochotę usiąść gdzieś w rogu, i płakać. Po raz kolejny zmusiła się do założenia maski siły i zignorowania ogromnego bólu, który groził zmiażdżeniem jej.
Jednak była jedna rzecz, która odwróciła jej uwagę i bardzo ją zdziwiła: Gdy wyszła i stanęła ponownie przed obliczem oceanu, nie czuła przerażenia. Strach jej nie paraliżował i bez chwili zawahania przeszła po kamiennej ścieżce, którą odsłonił odpływ. Nawet dźwięk fal uderzających o skały - tak bardzo podobny do tego z jej wizji - nie przyprawił jej o ściśnięcie żołądka.
Czy do tego prowadził ją jej lęk? Do poznania prawdy? I teraz, kiedy wie już wszystko... Ustał?
No dobra, nie całkiem, bo wciąż wolałaby nie znaleźć się w wodzie, modląc się o to, by ta nie zalała jej płuc i nie wciągnęła w swoje odmęty, aż do dna.
— Dlaczego tak właściwie uparłaś się, by lecieć ze mną? — zapytał Qimir, ale nawet nie rzuciła mu spojrzenia przez ramię.
— Nie zamierzam pozwolić ci zabić Mae. — odparła Lys, dalej idąc przed siebie. Pomimo tego jak się czuła, nie da tak łatwo za wygraną. — Poza tym, nie chcę zostawać sama na tej przeklętej wyspie.
Pośrodku niczego, nie wiem nawet gdzie, i czekać aż łaskawie wrócisz.
Być może uda jej się uciec? Chociaż Brendok nie jest zbyt dobrym miejscem, by znaleźć sobie statek albo wysłać wiadomość z prośbą o pomoc. Zresztą do kogo miałaby ją wysłać? Jej jedyną szansą byłoby zabranie statku, którym przylecieli Sol i Mae.
Ale był jeszcze jeden motyw, do którego się nie przyznała, bo dotyczył tego, co widziała. Mianowicie musiała skonfrontować się z Solem. Nie będzie w stanie dłużej żyć, jeśli nie usłyszy od niego przyznania się do winy i powodu, dla którego to zrobili.
A Vernestra... Woli o niej nie myśleć, bo wtedy do jej głowy przychodzą myśli, które ją samą niepokoją.
— Więc planujesz znów ze mną walczyć? — nie odpowiedziała na to, ale odpowiedź była oczywista: jeśli będzie musiała z nim walczyć, to zrobi to bez wahania. I nie da się już zaskoczyć. — Elyssa. — zatrzymała się, gdy usłyszała, jak zwraca się do niej pełnym imieniem.
Najprawdopodobniej chciał po prostu zwrócić na siebie jej uwagę, żeby w końcu się zatrzymała i na niego spojrzała - i zadziałało. Nie przypominała sobie, by zwrócił się do niej kiedyś w ten sposób i nie była pewna czy jej się podoba. Chociaż Qimir zdawał się cieszyć z tego, jak jej imię brzmi w jego ustach.
— Powinien cię wyszkolić ktoś, komu zależy na tym, byś była najlepszą wersją siebie. — powiedział, dopiero gdy stanęła do niego co prawda bokiem, ale przynajmniej skupiła na nim swój wzrok. — Kiedykolwiek to rozważysz?
Spodziewała się wiele, ale nie usłyszeć taką propozycję z jego strony.
Obecnie nie wiedziała czego chce, gdzie mogłaby się udać. Wszystko, co do tej pory było pewne w jej życiu runęło jak domek z kart- Nie. Pękło jak szkło, nie było sposobu, by złożyć to w całość, tak jak można ponownie ułożyć karty. Tu już nic nie będzie takie samo, nigdy im już nie zaufa... Lecz to nie znaczy, że ufa jemu.
Chociaż jak powoli jej emocje zaczęły opadać - a przynajmniej do momentu, w którym jest w stanie skupić część myśli na czymś innym - myślała o tym, co przytrafiło się jemu. W końcu powiedział jej, że ktoś, kto go odtrącił zadał mu jednocześnie cios, po którym ma tę paskudną bliznę na plecach.
I coraz bardziej wierzyła, że jej domysły mogą być czymś więcej, niż jedynie teorią.
— Nie sądzę. — chciała na powrót się od niego odwrócić, lecz wtedy Qimir zrobił krok w przód, na tyle duży, że ich ciała prawie się zetknęły.
— Ostatnia szansa.
Uciekła wzrokiem od jego oczu, nie mogąc znieść intensywności spojrzenia, które jedynie podsycało ogromny chaos w jej głowie. Spojrzała za niego, jakby miała tam zaraz zobaczyć twarz Mae - tak jak na Khofar - ale nie było tam nikogo.
Wróciła do niego, ale nie wiedziała co odpowiedzieć. W tej chwili nie miała żadnego pomysłu na swoją przyszłość, a nie chciała robić sobie z niego wroga - jak Mae.
Przez chwilę chciała powiedzieć "może", ale stanęło na tym, że nie powiedziała nic. Odwróciła się na pięcie i poszła w stronę statku, ale Qimir nie ruszył od razu za nią. Przytrzymał przez chwilę dolną wargę między zębami, kiwając głową jak wtedy, kiedy chciał ją przepuścić w wejściu do jaskini, ale odmówiła.
W końcu westchnął i poszedł za nią.
Zresztą, nawet gdyby odmówiła, to wbrew temu co powiedział, nie byłaby to ostatnia szansa, by zgodziła się, by ją szkolił.
***
Nigdy nie była na Brendok, w swoim życiu nie zwiedziła zbyt wielu planet. Jedyne czym mogła się kierować to przeczuciem, więc nie była zbyt zadowolona z faktu, że to ona ich prowadziła, jak już wylądowali. Z drugiej strony nie wiedziała czy Qimir kiedyś miał tę przyjemność tu być i nie zamierzała pytać. W ogóle nie była w nastroju na rozmowy, więc wolałaby ograniczyć je do minimum.
Budynek wyglądał z zewnątrz jak jakaś opuszczona kopalnia. Nie była w zbyt dobrym stanie, ale czego się spodziewała? Od lat nikogo tu nie było, najwyżej jacyś złomiarze mogli zainteresować się tym miejscem. Ale jeśli tak było, to już dawno wynieśli stąd wszystko, co mogłoby być w jakimkolwiek stopniu cenne - o ile można tak powiedzieć o złomie.
— Wygląda na to, że ta winda to jedyne wejście. — rozejrzała się, jej wzrok powędrował w górę. Nie wyglądało to najgorzej, w razie problemów z otwarciem przejścia, zawsze można było postawić na wspinaczkę. Było sporo miejsc, których można by się było złapać i oprzeć nogi. Byłaby to co prawda dość długa droga, lecz lepsze to niż szukanie innego wejścia, którego najprawdopodobniej nawet nie było. — Chyba, że chcemy się wspinać.
— Jesteś pewna? — nie brzmiało to tak, jakby mówił to stojąc obok niej i to ją zdziwiło.
Odwróciła się do niego - a raczej miejsca, gdzie myślała, że jest - i zmarszczyła brwi. Jeszcze przed chwilą tu był, jak-
Gdzie się podział? Zauważyłaby, gdyby gdzieś poszedł. Wyglądało to tak, jakby rozpłynął się w powietrzu, zostawiając ją tutaj samą.
Też chcę tak znikać - pomyślała sobie, zanim uniosła lekko rękę i użyła Mocy, by zmusić drzwi windy do otwarcia się. Zanim przez nie przeszła jeszcze raz się rozejrzała czy nigdzie nie ma Qimira albo kogokolwiek innego. Zamknęła je za sobą.
Wchodząc do środka nie wiedziała czego może się spodziewać. Nie znała tego miejsca, nie wiedziała dokąd prowadzą korytarze. Nie wiedziała nic o faunie i florze tej planety. Z tych wszystkich powodów wzięła do ręki miecz świetlny, w razie gdyby musiała się bronić. Stawiała kroki wolno i cicho, jakby ktoś jej szukał i na nią polował, i mógł wyjść zza każdego rogu. Jej serce przyspieszyło jak na Khofar, mimo że tamta sytuacja była inna.
Tam była noc, zimno, czuła nad sobą widmo śmierci, nawet wokół był jej zapach. Przerażenie sprawiało, że ciężko jej było myśleć logicznie, szczególnie kiedy biegła przez ciemny las, gałęzie haczyły o jej ubrania, czasem raniąc skórę. Błagała jedynie o to, by nie potknąć się o jakiś korzeń, bo to mógłby być jej koniec. Teraz patrzyła na te wydarzenia inaczej. Nad każdym wokół niej była groźba śmierci, ale nie nad nią. Z jakiegoś powodu Qimir nie chciał jej zabić. Z początku, po pierwszym ich starciu myślała, że tylko się z nią bawi. Nie pomyślała nad tym, że może mieć jakiś powód, by zostawić ją przy życiu.
Wciąż nie wiedziała jaki to może być powód, szczególnie że znowu ciężko jej było zebrać myśli, które krążyły wokół jednego tematu: "Czemu nic mi nie powiedzieli? Czemu to zrobili?"
Tutaj wciąż był dzień, było jej ciepło, nie trzęsła się z przerażenia i zimna. Nikt nie nastawał na jej życie. A jednak jej serce biło równie szybko co na Khofar.
— Mae! — usłyszała krzyk. Odruchowo przylgnęła plecami do ściany, zanim przez jej głowę przeszło, że znajomy głos dobiegł z oddali.
Dobrze myślała, że Sol będzie tu wraz z Mae. Ale wyglądało na to, że ta mu gdzieś uciekła i teraz jej szuka. Nie sądziła, by takie krzyczenie przyniosło jakikolwiek efekt, ale teraz miała pojęcie, gdzie jest każde z tej dwójki.
Musiała jedynie wybrać: Iść za przeczuciem w Mocy, prowadzącym ją do Mae czy za głosem Sola i zmusić go do wyjaśnień.
Qimir chce zabić Mae... Jeśli pójdzie do Sola, to Mae zostanie sama sobie. Ale później może już nie znaleźć Sola, i co wtedy? Skąd weźmie odpowiedzi?
Westchnęła cicho, zamykając na chwilę oczy i opierając głowę o ścianę. Sol na pewnie nie odleci bez Mae... Nieważne jak bardzo chce dostać wyjaśnienia, jej priorytetem powinna być osoba, która z jakiegoś powodu jest z nią połączona w Mocy.
Potrafiła wyjaśnić, dlaczego na Carlac wyczuła Oshę jak tylko postawiła stopę poza statkiem. W końcu, znały się wiele lat, zawsze były sobie bliskie, niezaprzeczalnie wytworzyła się między nimi jakaś więź (a może była tam od zawsze?). Chociaż tamto uczucie było ulotne... Osha straciła kontakt z Mocą, Lys nieważna jak bardzo by się skupiała, nie byłaby w stanie powiedzieć, gdzie teraz jest jej stara przyjaciółka. Miała tylko nadzieję, że jest bezpieczna... Ale przestawała wierzyć, że z Jedi taka będzie - a jedynie oni mogliby ją znaleźć na Khofar.
To czego nie potrafiła wytłumaczyć, to jej połączenie z Mae, które zaczęło zdaje się że w momencie, kiedy starły się ze sobą na Oledze. Kiedy wyszła potem wraz z innymi ze statku na Khofar, gdy jeszcze nie wiedzieli co ich czeka... Zobaczyła ją. Jak żywą, jakby naprawdę przed nią stała i nie miała wątpliwości, że ona również widziała ją. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyła, ani nawet o nie słyszała. Było na tyle silne, że była przekonana, że byłyby w stanie dotknąć się przez to dziwne połączenie.
Podążając za tym przeczuciem przeszła przez kolejne kilka korytarzy, aż doszła do pokoju, w którym zobaczyła sylwetkę Mae, ale miała na sobie ubrania Oshy. Korzystając z tego, że jeszcze jej nie zauważyła, przypięła miecz z powrotem do paska. Nie chciała, by pomyślała, że przyszła tu z nią walczyć. Tak właściwie, to... Chciała zapytać.
— Mae? — odezwała się delikatnie, robiąc krok do środka pomieszczenia. Było brudno, jakby kiedyś był tu pożar. To musiał być pokój Oshy, gdy opowiadała jej o tym, co stało się z jej rodziną, wspomniała, że pożar zaczął się od jej pokoju. Nie było czasu na rozglądanie się. Mae wyglądała, jakby była gotowa do walki. W sumie jak ostatnio widziały się na żywo, to przepychały się tak długo, aż potrącił je śmigacz. — Nie jestem tu, by walczyć. — dodała, widząc jej postawę. Nie zmieniło to wiele w zachowaniu Mae, ale postanowiła się tym nie przejmować. Weszła powoli do pokoju, próbując zachowywać się swobodnie. — Co tu się stało?
— Zbyt wiele. — odburknęła niezbyt miło, lecz wyglądało na to, że poczuła się nieco pewniej.
Lys myślała, że dalej traktuje ją jako zagrożenie, tymczasem naprawdę nie chciała dla niej źle. Nie wiedziała co może zrobić, by przekonać Mae do tego, że grają po tej samej stronie, poza tym, by opowiedzieć o własnych przykrych przeżyciach. Być może to skłoni ją do wyznania co się tu dokładnie stało? Gdyż obecnie Lys ciężko było uwierzyć, że to Mae podpaliła budowlę.
— Ja też straciłam rodzinę. I... I byłam oszukiwana przez Jedi przez całe swoje życie. — stanęła obok ściany i oparła się o nią. Chciała przejść do tego, co powiedziała jej Osha na temat wydarzeń w tej opuszczonej kopalni, ale wtedy Mae niespodziewanie się odezwała.
— Co zrobili? — zapytała. Nie musiała nic mówić, udawać zainteresowania. Ją naprawdę to obchodziło, chciała usłyszeć historię Lys, zanim poczuje, że może podzielić się swoją. Nawet nie chodziło o to, by ocenić czy mówi prawdę czy nie... Z jakiegoś powodu czuła, że jej nie okłamuje. Wyczuwała między nimi tę samą więź co Elyssa i tak samo nie potrafiła jej określić.
Przywołanie wspomnień z wizji, którą miała nie było proste z racji tego, że nie chciała się rozpłakać. Cały czas krążyły po jej umyśle, ale starała się je dusić z całych sił, nawet jeśli nie była to dobra decyzja i mogła wkrótce odczuć tego skutki.
Jednak musiała o tym opowiedzieć, jeśli chciała się dowiedzieć prawdy o wydarzeniach tutaj, o tym co Mae ma na ten temat do powiedzenia.
— Odebrali mnie rodzicom siłą. — wyznała najpierw, co było z tego wszystkiego najprostszą rzeczą. — Vernestra... Ona... Zabiła mojego ojca, a on tylko starał się chronić mnie i mamę. — wydusiła z siebie, urywając w tym momencie. Spuściła głowę, zamykając na chwilę oczy i dając sobie ten moment odpoczynku, by łzy nie zaczęły lecieć ciurkiem po jej twarzy, jak tuż po tym jak doświadczyła tej wizji. — A później, moja matka... Ona się zabiła, skoczyła z klifu. — dokończyła, patrząc się z powrotem na Mae.
Emocje na twarzy Lys zdradzały wszystko, nie potrzeba było do tego żadnej więzi, by stwierdzić, że nie kłamie. Była na skraju łez, ale jeszcze jakoś się trzymała, chyba jedynie siłą woli. Wywołało to w Mae współczucie i ona sama poczuła, jak smutek się w niej wzbiera. Zaczął już w sumie w momencie, kiedy znowu postawiła stopę na Brendok, ale zobaczenie kogoś, kto z jakiegoś nieznanego jej powodu jest jej bardzo bliski, praktycznie tak jak Osha - chociaż nie dzieliły praktycznie żadnych wspomnień - doprowadziło ją do granicy płaczu, rany się rozdrapywały.
— Sol zabił matkę moją i Oshy. — sama w końcu wyznała, robiąc krok bliżej. — Nie chciałam wzniecić pożaru, ja tylko... Byłam wściekła, że zostanę sama. Zamknęłam Oshę w pokoju, zabrałam jej notatnik, w którym rysowała różne rzeczy... Był tam też symbol zakonu Jedi. Chciałam to spalić, tylko ten zeszyt. Ale... Ogień się rozprzestrzenił... Pobiegłam po mamę, ale byli tam też Jedi... I zobaczyłam, jak Sol zabija mi matkę. Pamiętam, że podbiegłam do niej, szturchałam, szarpałam, próbowałam ją obudzić, lecz już nie żyła... — pojedyncza łza spłynęła po jej twarzy. Nigdy nie pogodziła się z tą stratą, tak samo jak z myślą, że przez swój durny gniew straciła siostrę.
Gdy dowiedziała się, że Osha żyje... To wszystko zmieniło. Ale czy na lepsze? Tylko wywołało w jej głowie mętlik, nie wiedziała co zrobić. Dotrzymać umowy z mistrzem czy postawić wszystko co jej jeszcze zostało na ukochaną siostrę? Tak się w tym zagmatwała, że sama nie wiedziała co zrobić. I w lesie na Khofar po raz kolejny pozwoliła swoim negatywnym emocjom wziąć nad sobą górę, i teraz...
— Wiesz, gdzie jest Osha? — zapytała z nadzieją w głosie. Niestety domyślała się, że Elyssa przyleciała tutaj z inną osobą.
— Zapewne... zakon wysłał kilku Jedi, by sprawdzili co się stało na Khofar. Pewnie ją znaleźli i zabrali ze sobą. — powiedziała jej nic więcej niż to, czego sama się domyśliła. — Jest bezpieczna. — dodała, bardziej by je obie uspokoić, niż naprawdę wierząc w te słowa.
— Jak możesz tak myśleć po tym, co Jedi ci zrobili? Co nam zrobili? — chciała podejść do Lys, ale w tym momencie obie usłyszały nadlatujący statek.
Lys szybko odsunęła się od ściany, przy której do tej pory stała i spojrzała - tak jak Mae - w górę, przez dziurę w suficie. Nie miała wątpliwości, że tym statkiem przylecieli Jedi. Nie zajmie im długo znalezienie ich, powinny-
Zniknęła.
Tak jak Qimir przy windzie, ledwo się obejrzała, a jej już nie było.
Naprawdę też muszę się tego nauczyć.
Nie miała żadnego lepszego wyjścia, jak znowu wziąć do ręki swoją broń, w razie jakiegoś nieprzyjemnego spotkania i wybiec stamtąd, w poszukiwaniu Mae.
To co jej opowiedziała... To było straszne. Ciężko jej było uwierzyć, że zdarzyło się naprawdę. Z drugiej strony wcześniej nigdy nie powiedziałaby, że Vernestra byłaby zdolna do zrobienia czegoś takiego... To nie mógł być tylko wypadek, nie wierzyła w to. Szczególnie po tym, co opowiedziała jej Mae. Musiała zrobić to celowo, cholera, musiała! Im wszystkim zależy tylko na sobie! Nigdy nie pozwolili jej się rozwijać, nigdy nie była dla nich dość dobra, dość silna.
Z takim myśleniem tylko wzbierał się w niej gniew. Oszukiwali ją przez całe jej życie, odkąd tylko była w stanie przywołać jakieś wspomnienia. Na pewno nie tylko ta dwójka, musieli być też inni. Jecki? Yord? Przyjaźnili się z nią, bo było im jej szkoda? A może im kazali? Nic jej już nie zaskoczy, a jej umysł podsuwał jej tylko coraz to gorsze scenariusze i powody, dla których mogli robić to, co robili.
Nie było już koleżeństwa, nie było tych wszystkich chwil, w których się wpierali, kiedy byli dla siebie wszystkim. Nie było dobrych wspomnień, nie było tego, jak Yord pomógł jej z jej lękiem przed wodą. Nie było tego trochę zbyt sztywnego chłopaka, który kochał ją bardziej niż własne życie. Nie było radosnej dziewczyny, która była dla niej jak młodsza siostra, która pomogła zapełnić dziurę po odejściu Oshy - nawet jeśli tylko częściowo.
Wszystko to przysłonił ból straty, zdrady, oszukania. Tego, że nie tylko ją zranili. Może było jeszcze więcej takich osób? Nie, nie może, a na pewno.
Ból, smutek, złość, gniew, chęć zemsty, to wszystko, co powinna odrzucić. To wszystko, co próbowała w sobie zdusić za wszelką cenę, żeby nie wyszło na wierzch, by nie okazać słabości, by być idealnym Rycerzem Jedi, by dorosnąć w końcu do standardów, które zadowoliłyby jej byłą Mistrzynię, pokazały, że jest godna. Godna jej sympatii, szacunku, zaufania.
Teraz ma ochotę zaśmiać się w twarz tej starej sobie.
Ty durna, naiwna dziewczyno. Naprawdę myślałaś, że coś dla niej znaczysz? Że szczerze mówiła, że możesz na niej polegać, ufać, przyjść z każdym problemem? Skoro nie miała problemu z zabiciem twojego ojca, skoro nie dręczyły ją wyrzuty sumienia (a przynajmniej tak zakładała Elyssa) to ty znaczysz cokolwiek więcej, niż kawałek zaschniętego błota na podeszwie jej buta?
Skrzywdzili nie tylko mnie, a też Oshę i Mae. Nie umiem tego wyjaśnić, ale obie są dla mnie jak siostry. A oni je skrzywdzili.
Kiedy wyszła na zewnątrz, coś w rodzaju dziedzińca, była tam Mae, ale też Qimir i Sol. Nie zauważyli jej jeszcze. Nie wiedziała o czym rozmawiali, ale zobaczyła nieopodal swojej stopy, w rzadkiej trawie, miecz świetlny Sola. Przyciągnęła go do siebie i przypięła z tyłu na pasku, żeby odebrać mu jakąkolwiek możliwość obrony w razie czego.
Jeszcze do niedawna nie uwierzyłaby, że byłby w stanie podnieść na nią rękę. Ale teraz... Spodziewała się wszystkiego.
— Chcę, by przyznał się do wszystkiego, co zrobił. By stanął przed Radą Jedi, Senatem i Republiką, i odpowiedział za wszystkie swoje zbrodnie. — powiedziała Mae.
Lys nie musiała słyszeć tego, na czym polegała wcześniejsza rozmowa, by domyślić się, do jakich zbrodni ma się przyznać Sol. Ale to za mało, tu nigdy nie będzie sprawiedliwości, Jedi będą go chronić, cena jaką zapłaci będzie miała się nijak do-
— Zrobiłem to, co należało. Chciałem was chronić. — te słowa Sola przerwały jej myśl.
Jakaś mała cząstka w niej chciała wierzyć, że tak jest. Że to wszystko tylko jedno wielkie nieporozumienie, lecz złość, która się w niej kłębiła nie pozwoliła tej cząstce przebić się na wierzch. Jej dłoń na rękojeści jej miecza zacisnęła się jeszcze mocniej, niż do tej pory - a nawet nie zorientowała się, kiedy tak mocno za nią ścisnęła.
— Kłamcy. Kłamcy i potwory. — odezwała się, zwracając tym na siebie uwagę całej trójki. Przy drugim zdaniu jej głos się załamał.
Nie tak dawno temu to Qimira tak określała: "potwór". Morderca jej przyjaciół, osoba bez serca, pozbawiona kręgosłupa moralnego. Porwał ją, marzyła wtedy tylko o tym, by go zabić, choćby miała potem popełnić samobójstwo. A później chciała cierpliwie poczekać, przeżyć do momentu, aż ktoś przyleci ją uratować.
Nikt nie zamierza cię ratować, złotko. Nikomu na tobie nie zależy, a na pewno nie im.
Czym się od niego różnili? Ich działania były ze szlachetnych pobudek? Niby jakich? Mogłaby się pokusić o stwierdzenie, że to Jedi byli tymi złymi. Dobrze pamiętała bliznę na plecach Qimira, w tym przypływie emocji była przekonana, że to Vernestra ją zadawała, ale tym razem nie myślała o tym w taki sposób, że to Qimir ją do tego zmusił. Teraz to ją uważała za agresora.
Nie było już miejsca, by zdusić emocje, nie można było ich zakopać, bo nie było pod czym, nie było czym ich zasypać i zapomnieć, aż stracą na sile - a przynajmniej do czasu, aż coś jej o wszystkim przypomni. Teraz wszystko miało się niekontrolowanie wylać.
Nie, nie wylać... Wybuchnąć.
Jak dużo jesteś w stanie znieść, zanim nagle pękniesz?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro