Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział IV ''Rzeź''

Elyssa - tak jak każdy Jedi - była uczona tego, że Rycerze używają broni i Mocy do obrony, nie do ataku. Z tego względu czekała na to, aż nieznajomy wyprowadzi atak, by go zablokować albo sparować. 

Ale to nie następowało.

Zdawała sobie sprawę z tego, że ta walka będzie wyglądać inaczej, niż sparing treningowy. W Świątyni nie musiała się martwić o to, że zaraz straci którąś z kończyn albo i życie. W sumie największy strach pozostawał taki sam: Strach przed przegraną. Tylko konsekwencje porażki były inne, gorsze. Nie byłoby możliwości spróbować ponownie.

Czuła się jakby była zwierzyną, którą ten drapieżnik stojący przed nią chce upolować. Przez maskę nie mogła zobaczyć jego twarzy, jego oczu. Ale o dziwo nie mogła też wyczuć jego myśli, zamiarów. Chociaż te akurat wydawały się proste: zabić wszystkich.

Na siłę uspokoiła oddech, skupiając swoją uwagę w pełni na tym mężczyźnie. Dystans między nimi póki co się nie skrócił, chodzili po okręgu, zwróceni twarzą do siebie. Nieznajomy przekrzywił głowę, jakoby chciałby się jej lepiej przyjrzeć.

Ona jeszcze nie wiedziała, że spotkali się już wcześniej, w tamtej aptece na Oledze. Wtedy nie miał okazji dobrze jej się przyjrzeć, zwrócił uwagę jedynie na bliznę na jej twarzy, która wydała mu się dziwna.
Mogłaby być śladem po mieczu świetlnym, ale nie była zabliźniona, jakby wciąż świeża rana. Skąd miałaby mieć taki ślad na tak dużej części twarzy? Niemożliwe, by stało się to podczas jakiegoś treningu, a gdzie indziej miałaby się jej nabawić? Chciał poznać jej historię - jeśli jakaś w ogóle była.

Mae też wydawała się zachowywać nieco inaczej od czasu akcji z Jedi na Oledze. Nie mógł to być wyłącznie stres i szok w związku z tym, że jej siostra żyje.
Kiedy nagle się zatrzymała podczas ich drogi przez las i obejrzała za siebie. Wyglądała jakby zobaczyła kogoś, chociaż powiedziała, że musiało tam przebiec jakieś zwierzę.

Nic takiego się nie stało, kłamała.

Elyssa cały czas czekała na atak, czując się jakby to było jakieś wyzwanie, ile tak wytrzyma. Jednak w końcu, gdy pozostali zaczęli się zbierać z ziemi z miejsc, gdzie ich wyrzuciło, nieznajomy wyprowadził atak.

Spodziewała się tego, że uderzenie będzie mocne. Zazwyczaj tak było, kiedy pojedynkowała się z mężczyznami, blokując ich ataki czuła to niemal w całym ciele, było to tak, jakby chcieli wbić ją w ziemię.
Zatem na tego typu doświadczenie były przygotowane jej mięśnie, a nie na coś... lżejszego. Spodziewała się mocnego uderzenia z góry, a nie znacznie łagodniejszego od boku.

Teraz tym bardziej czuję się jak zwierzyna.

Taki styl walki ciągnął się dalej, jakby nieznajomy patrzył, jakie będą jej reakcje. Miała okazję do kontrataku, ale nie decydowała się na niego, nie próbowała przejąć tempa, zdominować walki, wolała się dostosować aniżeli narzucić swój styl.

Kiedy pozostali zaczęli nadbiegać, napastnik jakby chciał ją od tego odsunąć, wyprowadził pierwszy w całym starciu mocny atak oburącz, którym Lys dała się zaskoczyć i co prawda go zablokowała, ale posłała ją on na ziemię.
Spodziewała się szybkiego kolejnego ciosu, który miałby ją pozbawić życia i była przygotowana na unik, ale nic takiego się nie stało.

Rozejrzała się, ale nikogo już koło niej nie było.
Zobaczyła go dopiero kilkanaście metrów dalej, gdzie wdał się w pojedynek z piątką innych Jedi, którzy przylecieli na Khofar - w tym z Yordem.

Jej serce zabiło szybciej w obawie o jego życie, poza tym nigdzie nie widziała Jecki, Sola, ani Oshy. Nie wiadomo co gorsze, stracić kogoś z oczu czy widzieć jak walczy.
Tę ostatnią wyczuła, całkowicie nieświadomie, gdy jej myśli powędrowały w jej stronę.

Jednak jeszcze gorsze od nieświadomości tego, co będzie dalej było to, że musi wybierać. Pobiegnie pomóc Yordowi albo zabierze stąd Oshę, nie rozdwoi się. 
Yord jest Jedi, na pewno poradzi sobie przez jakiś czas, poza tym są tam jeszcze inni. Próbowała sobie to wmówić, mimo iż widziała, jak jeden z Rycerzy zostaje przebity czerwonym mieczem na wylot. Zmusiła się, by na to nie patrzeć, aby panika bardziej się w niej nie zebrała. Podniosła się z ziemi, zrzuciła z siebie płaszcz, by nie krępował jej ruchów i pobiegła w stronę Oshy.

— Musimy stąd uciekać, chodź. — szybko znalazła się przy niej i pomogła jej wstać, gdy ta podnosiła swojego droida - Pipa - z ziemi. Mocno ściskała ją za ramię, jakby bała się, że zaraz może stracić ją z oczu i skończy tak samo jak tamten Jedi. Albo gorzej - jeśli jest coś gorszego niż śmierć.

— Chcesz ich tu zostawić? — Osha przez chwilę walczyła z uściskiem Lys, ale kiedy zobaczyła, że się jej nie wyrwie, przestała.

— Są Rycerzami, mają broń, mogą walczyć - ty nie, więc muszę cię zabrać w bezpieczne miejsce, potem tu wrócę. — złapała ją za drugie ramię, zanim spojrzała w oczy i dodała: — Oshie, proszę, nie utrudniaj. — głos jej się złamał, gdy to mówiła.

Oczywiście, że się bała. O życie swoje i innych, nie wyjdzie z tego lasu taka sama. W tej chwili - pomimo tego jakie miała relacje z Vernestrą - żałowała, że nie jest Padawanką na misji ze swoją Mistrzynią. Nie chodzi o to, że ta stanęłaby w jej obronie, a że dodałaby jej tym odwagi. Teraz, kiedy w zasięgu ręki miała jedynie Oshę czuła, że to ona musi być siłą dla niej, mimo iż sama walczy ze swoim strachem.

Być może faktycznie nie była jeszcze gotowa na wzięcie Padawana, patrzyła na świat zbyt realistycznie - a momentami i pesymistycznie - by móc zainspirować w kimś nadzieję.

Chociaż kto wie, może takie surowe spojrzenie na sprawę i powiedzenie wprost: "Zginiesz, jeśli popełnisz błąd" jest lepsze niż zapewnianie: "Wszystko się ułoży"?

— Mogę uciec sama, ty... — tym razem to Oshy załamał się głos. Lys stała tyłem do walczących w oddali, ale Osha widziała co się tam dzieje. — Nie pozwól mu zginąć, proszę. — wyszeptała.

Nie musiała mówić o kogo jej chodzi, podświadomie Elyssa zrozumiała, że chodzi o ich przyjaciela, Yorda.
Tą prośbą tylko rozdarła ją na pół i znowu nie wiedziała co zrobić, z kim iść, każdy wybór był zły.

Finalnie jednak skinęła głową i puściła ramiona dopiero jak zmusiła ją by się odwróciła i pobiegła jak najdalej stąd, najlepiej natrafiła na Bazila i wróciła na statek.
Sama musiała postawić się w pozycji, w której nie czuła się pewnie, czyli przejść do ofensywy.

Przeciwnik zdołała powalić Yorda na ziemię i zranić go w nogę, a teraz powoli się do niego zbliżał, jakby delektując się swoją przewagą. Nie miała lepszego wyjścia jak wykorzystać element zaskoczenia i rzucić się na nieznajomego, by chociażby odwrócić jego uwagę od Yorda.

Ku jej zaskoczeniu, mężczyzna zamiast miecz uniósł przedramię w karwaszu by zablokować cios. Połowa podwójnego miecza po zderzeniu się z nim momentalnie się wyłączyła, ale nie było czasu na to, próbować ją włączyć. Szybko zmieniła chwyt na rękojeści, jako iż teraz musiała sobie radzić z pojedynczym mieczem.
Tym razem była przygotowana na jego zmiany pomiędzy lekkimi ciosami, a tymi mogącymi zwalić ją z nóg. Bez możliwości wyczucia go w Mocy mogła przewidywać jakie będą jego następne ciosy jedynie po ruchach ciała, co nie zawsze było trafne.

Jednak wciąż dała się zaskoczyć. Tym razem inną zagrywką: niespodziewanym kopnięciem, które podcięło jej nogi. Po raz kolejny zderzyła się z ziemią i znowu szybko się podnosiła z myślą, że to nie koniec, lecz nieznajomego znowu nie było już obok niej. Jednak teraz nie było to jakby rozpłynął się w powietrzu, a widziała jak biegnie w kierunku, w którym kazała uciekać Oshy.

— Nic ci nie jest? — koło niej znalazł się Yord, wzrokiem błądząc po całej jej sylwetce, by zobaczyć czy jest cała.

— To ty jesteś ranny, nie ja. — odparła, mimo iż już drugi raz w ciągu kilku minut była bliska śmierci, ale z jakiegoś powodu ich przeciwnik jej nie dobił. — Musimy za nim pobiec.

— Trzymaj się za mną. — rzucił przez ramię, wyraźnie próbując ignorować ból w nodze, gdy zaczął szybko przemieszczać się między krzakami i drzewami.

— Co? Właśnie ocaliłam ci życie, nie zrobiłabym tego, gdybym trzymała się z tyłu! — adrenalina napędzała ją równie mocno co niego, ale nie była ranna, mogłaby pobiec szybciej od niego i go wyprzedzić, ignorując to co właśnie powiedział.

Ale potrzebowała wiedzieć dlaczego cały czas każdy przepychał ją na tył. Jeśli to była tylko nadopiekuńczość, to musiała dać im w końcu jasno do zrozumienia, że nie potrzebuje tego.
To był ten moment, kiedy strach zaczął przeradzać się w determinację. Potrzeba ucieczki zmieniła się w chęć kolejnego starcia, tym razem będąc przygotowaną na każdego asa, jakiego przeciwnik ma w rękawie.

Jestem Jedi do cholery, mam bronić tych, którzy nie potrafią się obronić, a nie zachowywać się jak dama w opałach!

— I będę ci za to dozgonnie wdzięczny, ale-

— Nie dasz rady sam. — przerwała mu, wbrew temu co powiedział wcześniej wyrównując z nim krok.

— Była nas tam przed chwilą piątka, a zostałem tylko ja do czasu, aż przybiegłaś! — nigdy tak na nią nie krzyczał. Emocje musiały zaczynać brać u niego górę, naprawdę niemal panikował na myśl o tym, że coś jej się stanie.

Nie mogła tego wiedzieć, ale serce niemal mu się zatrzymało, gdy widział jak ląduje na ziemi i w mgnieniu oka mogła stracić życie. Mimo to wciąż chciała biec prosto w niebezpieczeństwo, gdyby nie obecna sytuacja nawet mógłby podziwiać jej odwagę, ale nie kiedy strach próbował przysłonić mu zdrowy rozsądek.

"Nie może zginąć, nie pozwól na to." - to powiedział do niego Sol, gdy siedzieli sami w kokpicie w drodze na tę misję. Dręczyło go wtedy złe przeczucie, ale nie chciał zdradzić nic więcej. Powiedział tylko tyle ile musiał, uzasadniając swoją prośbę.
Nagle, po wszystkim czego się dowiedział, tyle rzeczy nabrało sensu...

— Proszę cię tylko, byś nie ryzykowała, gdy nie jest to tego warte. — złapał ją za rękę i zatrzymał, samemu też stając. Musiał to od niej usłyszeć, musiała potwierdzić, że nie zrobi nic głupiego, uspokoić go chociaż odrobinę.

— Tylko jeśli obiecasz zrobić to samo. — odpowiedziała, inicjując kontakt wzrokowy między nimi. Często to robiła, nie wiedząc nawet jak bardzo to na niego działało, kiedy patrzył prosto w jej zielone jak ten las za dnia oczy.

— Obiecuję. — wykrztusił z siebie, na co Lys jedynie skinęła krótko głową, tym jednym gestem obiecując, że także będzie ostrożna.

Powinien już puścić jej rękę oraz spojrzenie, powinni biec dalej, ale w tej niepewnej sytuacji, gdy bał się, że każdy oddech może być tym ostatnim, że już nigdy więcej na nią nie spojrzy, w jej piękne oczy, na jej pełne usta - teraz trochę przesuszone - i na leciutko zadarty nosek... 

Chciałby jeszcze chociaż raz zobaczyć ją w lokach. Tych cudownych lokach, które w pełnej okazałości widział ostatnio kilka miesięcy temu i to tylko dlatego, że złapał ją w jej pokoju niedługo po tym jak wyszła spod prysznica. Rozumiał jej wybór, by prostować włosy, w takim stanie były znacznie praktyczniejsze, ale to loki przedstawiały jej prawdziwą urodę - a przynajmniej w jego oczach tak było.

Chciałby jeszcze kiedyś się z nią poprzekomarzać, usłyszeć jak się śmieje, jak na całej jej twarzy gości radość, z jego powodu.

Chciałby jeszcze złapać ją za rękę - w przyjacielskim geście albo i takim bardziej romantycznym, a nie w tym... cokolwiek to teraz było, desperacja? Nie skupiać się na tym, co zaraz może się stać, a na jej jedwabistej, ciepłej skórze.

Chce jej dalej pomagać, tak jak robił to od zawsze. Być przy niej, kiedy przezwycięża wszelakie trudności, tak jak pomógł jej pokonać lęk przed wodą. Nic go tak nie cieszyło jak to, że Elyssa ufa mu tak bardzo, by rozmawiać z nim o wszystkim. By zaufać mu, że nie pozwoli, by stała jej się krzywda, ze razem mogą pokonać wszystko.

Marzył o tym, by ją teraz pocałować. Wbrew wszystkim zasadom, wedle których żyje. Wiele razy wyobrażał sobie ten moment, zawsze przed snem rozmyślał o tym, jakby to było ją pocałować, jakie byłyby jej usta na jego? Równie gładkie co jej skóra na dłoniach? Równie ciepłe i serdeczne jak jej śmiech? Odsunęłaby się? Speszona, zła, rozczarowana? Czy może oddałaby pocałunek, objęłaby go ramionami w czymś więcej niż tylko przyjacielskim przytuleniu, pozwoliła mu ująć swoją twarz? Uśmiechnęła się w pocałunku, by w końcu nie tylko słyszał, widział, ale i poczuł jej szczęście?

Niepewności nie pozwalały mu wykonać tego kroku. Nawet teraz, kiedy stali w obliczu śmierci, nie potrafił tego zrobić. Nie potrafił zebrać się na odwagę, ująć jej twarzy w dłonie i złożyć pocałunku na jej ustach, który wyraziłby więcej niż słowa kiedykolwiek by mogły. Wolałby stanąć oko w oko ze śmiercią, niż zostać przez nią odrzuconym.
Ale obiecał sobie, że jeśli z tego wyjdą, to powie jej wszystko. Bez wykręcania się, sama szczerość. Odsunie rozum na dalszy plan, serce przejmie kontrolę i wyzna swoje uczucia najlepiej jak potrafi.

Póki co puścił jej rękę i oboje znowu ruszyli w stronę, w którą pobiegł nieznajomy.

Może nawet lepiej, że tego nie zrobił. Spotkałby się z rozczarowaniem, a ona musiałaby żyć z tym, że zraniła swojego przyjaciela - chociaż kim tak właściwie by dla siebie wtedy byli? Czy można wrócić do tego co było, jeśli jedna strona poprosiła o więcej?

Trafili na Mistrza Sola, za którym stała Osha. Kilka metrów przed nim stał nieznajomy, a między nimi ścięte mieczem świetlnym drzewa.
Lys i Yord pojawili się kawałek za Oshą między drzewami.

— Cywil na statek. — powiedział zdecydowanym tonem Sol, ale Osha nawet nie drgnęła, trzymając przed sobą blaster ogłuszający. Sol zerknął, że się nie ruszyła i popchnął ją Mocą tak, że poleciała prosto na Yorda, który złapał ją za ubranie i pociągnął za sobą.

— Cywil na statek. — powtórzył po Solu i cała trójka zniknęła za drzewami i krzakami.

Uszli może z kilkanaście metrów, zanim zatrzymał ich głos Oshy.

— Musimy tam wrócić! — powiedziała, zupełnie jakby sama się nie bała. Obiecała Lys, że ucieknie, ale... Nie mogła tak łatwo odpuścić, może nie była w stanie zrobić wiele, lecz myśl, że ci którzy jeszcze żyją mogą zginąć tylko dlatego, że im nie pomogli kiedy jeszcze mogli...

Według niej jeśli była jakakolwiek szansa - choćby najmniejsza - to musieli się jej chwycić.

Yord westchnął, patrząc na chwilę w dół na swoją ranę, wzrok dziewczyn od razu też się tam skierował.

— Musimy się dostać na statek, tam opatrzymy tę ranę. — powiedziała Lys, chociaż ją samą ciągnęło do tego, by wrócić.

Nie chciała zostawiać Sola, z którym miała bardzo dobre przyjacielskie stosunki. Może nie była z nim tak blisko jak Osha, ale przez sympatię ich Mistrzów spędziła z nim dużo czasu. Jeśli miałaby jakiś problem było nawet bardziej prawdopodobne, że pójdzie z tym do niego, a nie do Vernestry.

— Nic mi nie będzie. — mruknął, siłując się z samym sobą, by się nie skrzywić z bólu. — Nic nie zmienia faktu, że Sol kazał nam zabrać cię na statek. — jego wzrok powędrował na chwilę do Lys, po czym wrócił do Oshy. — Nie chcę zmuszać, ale jeśli będę musiał użyć siły, to to zrobię. Chodźmy. — popchnął ją i Lys przed sobą, samemu jeszcze patrząc za siebie, zanim ruszył, ubezpieczając tyły.

Biegli przed siebie umiarkowanym tempem, bo po drodze musieli albo przeciskać się między zaroślami, albo odsuwać je na boki. Gdzieś w oddali mignął im Bazil i to za nim starali się podążać, chociaż w nocy w lesie ciężko było dużo dojrzeć, nawet z latarką czy mieczem świetlnym.

Kolejny przystanek mieli dopiero, gdy usłyszeli krzyk.

— Jecki. — rozpoznała ten głos Osha.

Czyli jeszcze żyje. Ale jak długo wytrzyma? Co się tam dzieje? Z kim się mierzy? Z tym mężczyzną czy z Mae? Gdzie tak właściwie jest Mae? Może już uciekła?

— Jecki jest Jedi. Umie o siebie zadbać. — odpowiedział Yord, nie chcąc, by się zatrzymywali.

— Ci, którzy zginęli też byli Jedi, my nimi jesteśmy, a jednak otarliśmy się o śmierć. A Jecki wciąż jest Padawanem. — zauważyła Lys, nie dając się popchnąć dalej.

— Sol wciąż tam jest. Zadba, by nic jej się nie stało.

Przez chwilę chciała poddać w wątpliwość jego słowa. A co jeśli już nie żyje? Ale nie przeszło jej to przez gardło, nie potrafiła pogodzić się z tą myślą i wmawiała sobie, że jeśli by zginął, to na pewno by to wyczuła w Mocy.

— Musimy zaprowadzić Oshę w bezpieczne miejsce, to coś jest zbyt niebezpieczne. — dodał, nie drążąc tego, że wyglądała jakby chciała coś powiedzieć.

— Czym on tak właściwie jest? — zapytała Osha.

— Nie wiem. Nie przestrzega zasad walki, nie ma żadnej zasady w jego ruchach, to... to nie ma sensu. Wchodzi ci do głowy i w niej zostaje. — odparł, przypominając sobie walkę z nim. To, jak widział z jaką łatwością nieznajomemu udało się wygrać walkę pięciu na jednego.

Lys nie odczuła żadnego dziwnego wchodzenia do jej umysłu, ale nie mogła się nie zgodzić z pierwszym stwierdzeniem Yorda.
Podczas pierwszego ich starcia nieznajomy nagle zmienił styl i wyprowadził mocne uderzenie, na które nie była gotowa, przez co zwaliło ją z nóg. Druga potyczka zaczęła się tym, że w jakiś sposób udało mu się dezaktywować połowę jej miecza karwaszem i musiała szybko przerzucić się na inny sposób walki. A na koniec niespodziewanie podciął jej nogi kopniakiem.

Jeśli spotkają się po raz trzeci, na to też już będzie przygotowana. Czym wtedy ją zaskoczy?

— Moja matka to potrafiła. Wejść do głowy Jedi. Raz to widziałam. — wyznała Osha.

— Nie powinniśmy się zatrzymywać. — odezwał się Yord, przerywając krótką chwilę ciszy. — Zauważyłyście gdzie poszedł Bazil? Jeszcze niedawno był przed nami.

Po kolejnych kilku minutach biegu trafili do części lasu, w której było mniej krzaków, ale za to unosiła się gęsta mgła. W pewnym momencie Lys też wyciągnęła swój miecz, by móc zobaczyć cokolwiek więcej niż drzewo, w które prawie weszła. Znacznie zwolnili tempo, aż prawie się zatrzymali.

— W takich warunków na pewno nie znajdziemy Bazila. — gdyby zgubili go w spokojniejszych okolicznościach powiedziałaby Yordowi, by po prostu go zawołał, ale teraz w tym sposobem jedynie ujawniliby swoją pozycję tamtemu mężczyźnie, a przecież nie wiedzieli jak zakończył się jego pojedynek z Mistrzem Solem.

— Wyłączcie miecze. — powiedziała Osha. Odwrócili się do niej, sama wyłączyła latarkę. — Światło je przyciąga.

 — Przyciąga co? — zapytał Yord.

— To. — Lys wyłączyła już miecz, ale trzymała go dalej w dłoni - na wszelki wypadek. Poklepała Yorda w ramię, by zwrócić na siebie jego uwagę, po czym wskazała w górę, na latające nad nimi te... dziwne, ogromne ćmy, które spotkali już wcześniej.

Chłopak posłuchał przyjaciółek i wyłączył miecz. Teraz byli już w całkowitej ciemności i mgle, ale przynajmniej nie byli łatwym kąskiem dla tych stworów.

— Idziemy, powoli. — odezwała się ponownie Lys, stawiając powoli kroki. Poza używaniem Mocy, wystawiła jeszcze przed siebie rękę, by na pewno na nic nie wpaść.

Ciężko było stwierdzić, która była godzina, żadne z nich nie miało niczego, co wskazałoby im porę nocy. Ale musiało się robić naprawdę późno - albo adrenalina zaczynała z niej powoli schodzić, bo poczuła ciarki zimna. W tej chwili trochę żałowała, że zostawiła swój płaszcz przy chatce Mistrza Kelnacci, w nim na pewno byłoby jej cieplej, skoro przez jakiś czas udało jej się wytrzymać w nim na Carlac.

— Zimno ci? — zapytał ją cicho Yord, starając się, by Osha tego nie usłyszała.

— Daję radę. — odparła równie cicho. — Nie. — to było jedno, wyszeptane dosadnym tonem słowo, ale mówiło aż za dużo.

Nawet nie musiała łapać go za rękę, kiedy chciał już ściągnąć swój płaszcz, by mogła się nim okryć. Nie chciała tego, nie chciała od niego żadnych tego typu gestów. Musiał przyznać, że to zabolało. Taki przyjacielski gest to było za dużo? A może... Zdążyła się domyślić, co do niej czuje? To byłoby jeszcze gorsze, napawało go prawdziwym strachem.

A może chodziło tylko o to, że Osha była obok? Tak, to na pewno o to chodzi. Będzie sobie tak wmawiać przynajmniej dopóki nie będą już bezpieczni, bo nie wie jak przyjąłby to, gdyby powiedziała mu wprost, że nie jest dla niej nikim więcej niż przyjacielem. Nie może się załamać, nie teraz, kiedy wciąż wisi nad nimi widmo śmierci. Już mniejsze niż kilkanaście minut temu, ale jednak.

Ale czy Elyssa się domyśliła? Odpowiedź jest tylko jedna: Tak.

Była praktycznie pewna, że Yord był w niej zakochany, dzisiaj wszystko - począwszy od spojrzeń, a na gestach kończąc - utwierdzało ją w przekonaniu, że niestety ich przyjaźni nie będzie dane długo przetrwać. Błagała w duchu, by nie poruszał z nią tego tematu, jak już będą na statku, by nie wykonywał żadnych ruchów w jej stronę, nie okazywał czułości - nawet w najmniejszych gestach - a tym bardziej nie próbował pocałować, bo to tylko złamie jej serce jeszcze bardziej. Nie była w stanie wyrazić jak bardzo będzie ją bolało odmówienie mu, zniszczenie wszystkich jego nadziei.

Nie chodziło o zasady, o kodeks. Jedynie o to, że go nie kochała. On i Osha byli najlepszymi przyjaciółmi, jakich mogła sobie wymarzyć i dziękowała Mocy, że postawiła ich na jej drodze, ale tym właśnie byli: niczym więcej jak przyjaciółmi.

Atmosfera nagle bardzo zgęstniała między całą trójką. Osha trzymała się bardziej z tyłu, wyczuwając, że coś jest nie tak między tą dwójką. Nawet zaczęła się domyślać co i bolało ją to podobnie jak Lys, ale zdecydowała się nie wtrącać. To nie była jej sprawa.

Nie minęło nawet kilka minut, kiedy znowu się zatrzymali. Ale tym razem z niego innego powodu...

Osha.

To nie była wiadomość do niej, a jednak rozbiła się również o jej umysł. Myślała, że odcięła się od tego uczucia, lecz to znowu ją nawiedziło. Odwróciła się i zobaczyła, że sobie tego nie wymyśliła, Osha też to słyszała. Głos Mae.

— Co jest? — Yord zmarszczył brwi, odwracając się do nich. Próbował nie myśleć o tym, co właśnie działo się w jego sercu.

— Musimy wracać. — powiedziała Elyssa.

— Nie, proszę-

— On ich zabije. Wszystkich. — dodała Osha. Powoli sięgnęła po latarkę i skierowała jej światło w górę, wabiąc do niego tamte latające stwory. Spojrzała na Lys, która tylko skinęła głową. — Za mną.

Rzucili się biegiem w drogę powrotną, nie przejmując się, jeśli krzaki drapały ich skórę lub ubrania. Potknięcie się o korzenie, gałęzie leżące na ziemi czy kamienie też nie miało znaczenia, kiedy w grę wchodziła możliwość ocalenia przed śmiercią tych, co jeszcze przeżyli.

Nadzieja, to ona umiera ostatnia. To jej chwytali się właśnie jak tonący brzytwy.

Lekki przestój zaliczyli jeszcze w momencie, gdy przez Oshę i Lys przeszło niczym piorun uczucie straty czegoś. Tego też jeszcze nie doświadczyła, ale potrafiła nazwać: To była śmierć. Kogoś, z kim było się bliżej, to... Jecki...?

Lys wiedziała, że nie mogą się już teraz zatrzymać, więc zmusiła się do dalszego biegu, pociągając za sobą Oshę i znowu cała trójka zmierzała go miejsca, z którego jeszcze niedawno uciekali.
Zimne i suche powietrze szybko sprawiło, że zaschło jej w gardle. Całe szczęście im bliżej byli, tym znowu w żyłach zaczęła pojawiać się adrenalina, bo powoli cały dzień chodzenia lub biegania zaczynał być wyczuwalny w jej nogach.

Byli coraz bliżej, w końcu nawet mogli z oddali dostrzec sylwetki, usłyszeć głosy. Wtedy nagle poczuła, że ktoś łapie ją za rękę i ciągnie do tyłu, popychając na drzewo. To był Yord, który nie mógł jej pozwolić, by tak po prostu tam wbiegła.
Tym sposobem sprawił, że Osha też się zatrzymała. Kucnęła obok przyjaciółki, który po odepchnięciu potknęła się jeszcze o korzeń i uderzyła bokiem o pień.

— Co on wyrabia...? — warknęła, przyjmując pomocną dłoń Oshy, by się podnieść.

Chciała od razu rzucić się do biegu - tak jak mówiła wcześniej, uważała, że razem mają znacznie większe szanse.

Ale nie zdążyła.

Gdy wstawała z ziemi mignęła jej przed oczami dezaktywacja dwóch mieczy zaraz po sobie, a potem krótkie starcie nieznajomego i Yorda.
Patrząc na to, co wydarzyło się kilka sekund później fakt, że maska napastnika spadła jakiś czas wcześniej, gdy ich nie było, nie miał znaczenia.

Zobaczyła, jak jej przyjaciel, który był z nią od zawsze, ma skręcany kark i jest odrzucony na bok jak jakaś szmaciana lalka.

Kolejna strata, którą poczuła w Mocy. Obok leżało ciało Jecki. Potrzebowała kilku sekund, by informacje z otoczenia zaczęły do niej w ogóle trafiać. Wtedy też jej mózg w końcu przetworzył twarz napastnika.

Wydaje się raczej... głupiutki.

Tak sobie wtedy myślała, gdy przysłuchiwali się rozmowie Oshy z Qimirem. Czyli faktycznie stało za tym coś więcej, oczywiście... Oszukał ich wszystkich. Wtedy, w aptece, uważali, że nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia. Tylko zaopatrywał Mae, zrobił dla niej truciznę, nic więcej.

Nigdy nikogo nie zabiłam, dalej nie wiem czy potrafię to zrobić, ale w tej chwili pragnę patrzeć, jak zdycha. Chcę rozkoszować się jego ostatnich oddechem, tym jak życie ucieka z jego oczu i przywoływać do siebie ten obraz każdego dnia, aż do końca swojego życia. To nie jest ścieżka Jedi, ale co ona mi dzisiaj przyniosła? Śmierć, ból i cierpienie, które nigdy mnie nie opuści.

Nie kochałam go, nie jak on by tego chciał, ale był moim przyjacielem. To dzięki niemu przestałam bać się wody, niemal panikować, gdy tylko brałam prysznic. Rozbawiał mnie, pocieszał, zawsze był przy mnie.

A teraz nie żyje. Nie stworzymy już żadnych nowych wspomnień.
Jecki też nie żyje. Dziewczynka, która miała przed sobą jeszcze całe życie. Już nigdy nie będziemy się wszyscy w trójkę przekomarzać.

Takiej złości nie czuła nigdy w swoim życiu. Jej ciało błagało, by ją wyładować, inaczej rozsadzi ją od środka. 

Odepchnęła Sola, by nie wszedł jej w drogę, kiedy rzuciła z mieczem na już nie tak nieznajomego przeciwnika. To miał być silny cios, który zepchnąłby go do obrony i pozwolił na wyprowadzenie kolejnego, ale spotkała się z blokiem. Chciała z tym walczyć, ale niewiele mogła zrobić, kiedy jej zbyt szybko ułożony plan obrócił się przeciwko niej.

Jej plecy ponownie już tej nocy zderzyły się z pniem drzewa, ale tym razem blisko jej ciała był też miecz świetlny.
Nie przejmowała się jakimś honorem, nie, kiedy wiedziała, że przeciwnik też gra nieczysto, kiedy rozpaczliwa żądza pomszczenia przyjaciela rozrywała ją od środka i tylko gniew tłumił łzy.

Kucając wyłączyła miecz. Qimir tracąc oparcie poleciał do przodu, ścinając ostrzem miecza drzewo, a ona zyskała kilka cennych chwil, by zyskać dobrą pozycję do wyprowadzenia ataku. Nawet chciała to już zrobić, podnosząc się z kucania - nawet nieważne, jeśli byłoby to uderzenie w plecy, liczyło się, by cios był śmiertelny.

Przeliczyła się. Rękojeść podwójnego miecza była na tyle długa, że stanowiła łatwy do trafienia cel, a w szczególności przestrzeń między jej rękami.
Przed oczami mignęło jej czerwone ostrze, kiedy przecinało na pół miecz, ale jej nie drasnęło - mimo to, że było bardzo blisko, przez moment mogła poczuć ciepło ostrza na skórze.

Potem ciężko jej powiedzieć co się stało, bo czerwone światło zniknęło i poczuła coś metalowego, uderzającego w bok jej głowy, chyba w okolice skroni i zaszła ją ciemność. Nawet nie czuła już, jak po raz kolejny tej nocy ląduje na ziemi.

Może nawet lepiej byłoby umrzeć, móc pogrążyć się w tej słodkiej ciemności na zawsze. Cisza. Zero galopujących myśli. Chwila spokoju w tej całej rzezi.

Kiedy leżała nieprzytomna niepewne było, co się z nią stanie. Słońce wzejdzie i ona w końcu się obudzi? Ktoś tu jeszcze będzie czy zostanie całkiem sama w środku ogromnego lasu?

Jak całe to starcie się zakończyło?

Słońce w końcu zaczęło wschodzić i przebijało się między koronami drzew, noc się skończyła. Ta straszliwa noc dobiegła końca. Las był już spokojny.
Wciąż leżała nieprzytomna, więc nie mogła czuć, jak Qimir przewraca ją na plecy, zaraz potem delikatnie odsuwając włosy z jej twarzy, by ją odsłonić. Jej wyraz twarzy nie wyrażał teraz nic, ogromny kontrast ze strachem lub złością, które u niej widział minionej właśnie nocy.

Przykrył ją swoją peleryną i pogładził po ramieniu w uspokajającym geście - jakby mogła to w jakikolwiek sposób poczuć - po czym delikatnie przesunął jej ręce, krzyżując je na jej brzuchu. Wsunął jedną rękę pod jej uda, drugą pod plecy i wstał, trzymając ją ostrożnie w swoich ramionach. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro