Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1 || Nedito

Tak jak wspominała, od razu zajęła się realizacją zlecenia. Była już praktycznie u końca swojej podróży i miała wyjeżdżać z lasu, kiedy usłyszała głośny szelest w krzakach. Zatrzymała konia i rozejrzała się wokół, trzymając już rękę na jednym ze swoich specjalnych sztyletów.

Broni jako takiej miała zawsze ze sobą dość sporo, w końcu jako zabójczyni musiała być dobrze wyposażona. Poza sztyletami, miała kilka noży umocowanych przy udach, łydkach, w wysokich butach, przy pasku, jeden nawet schowany w staniku... Chociaż najbardziej lubiła niepozorny, walcowaty kawałek specjalnego metalu, który miała przypięty przy pasku.
Swego czasu, kiedy przeżywała okres w którym interesowała się swoją magią udała się do wyjątkowego kowala w górach na dalekiej północy, który wykuł dla niej ten... Walec. Kiedy dodała jeszcze trochę swoich czarów, broń okazała się być nad wyraz zabójcza. Mogła zmieniać jej formę wedle swoich myśli: kij, włócznia, podwójna włócznia, miecz, bicz... I wszystko co temu podobne.

Poza tym miała jeszcze kilka swoich rytuałów, które już od lat praktykowała. Przykładowo: Nacierała swoje bronie co tydzień specjalnym eliksirem, dzięki któremu emanowały magią. Swego czasu dobierała eliksiry do ofiar - czasem trochę wstrząsu, zupełnie jak przy Ziemskiej elektryczności - a innym trujące opary. Z czego te drugie były dobre tylko na raz, potem broń nadawała się niestety do wyrzucenia - no chyba że Lorrie miałaby ochotę się udusić. 
Teraz ograniczała się tylko do efektu wzmożonego krwawienia i cichszych odgłosów.

No dobra, lubiła też bajer w postaci niebieskiej poświaty wokół ostrza. Może i była morderczynią, ale miała gust. Bronie muszą lśnić, wyglądać podczas walki... Nawet kiedy jest na nich krew.

Dlatego też na dłuższą metę zrezygnowała z eliksirów dających elektryczność i inne takie efekty na rzecz tych od wyglądu. Zwyczajnie miała swoje priorytety i nie chciała nosić ze sobą tylu rzeczy. Dodatkowo nie mieszkała nigdzie tak na stałe, wiedziała co prawda gdzie żyli jej rodzice i gdzie teraz jest jej dom i była tam nawet kilka razy, by zostawić parę rzeczy, lecz już od dawna nie zapuszczała się w tamte okolice.

Inną sprawą była księga, którą zawsze musiała mieć przy sobie, a którą zabrali z tego domu jej "opiekunowie" gdy...

Nie, to wspomnienie na później.

Wracając, teraz trzymała za jeden ze swoich sztyletów, przyglądając się krzakom, w których przed chwilą coś się poruszyło.
Po chwili okazało się, że nie ma się co bać - nawet jej koń był już przyzwyczajony do towarzysza Lorisy, który wyszedł z krzaków.

— Nedito, co ty tu robisz, hm? — zapytała, zeskakując zgrabnie z konia. Od razu gdy zobaczyła znajomego sobie Blackdoga opuściła rękę z ostrza i lekki uśmiech wpłynął na jej twarz.

Sama nie do końca rozumiała jak to się stało, że ten chowaniec tak się do niej przywiązał. Zawsze bała się Blackdogów (o ironio, a nie boi się iść zabić rzekomego Daemona), nawet teraz ciarki przechodziły jej po plecach na myśl, że mogą na nią napaść w jej małych obozach w lasach.
Ale Nedito... On z jakiegoś niewyjaśnionego powodu był wobec niej inny. On i jego wataha, od której się odłączył lata temu.

Wciąż pamiętała jak to się stało, kiedy została nagle zaatakowana w głębi lasu przez swoich byłych opiekunów. Byli żądni zemsty, a ona wtedy nie była jeszcze taka zaprawiona w walce. Poza tym było ich więcej, w tamtym okresie nie była w stanie stawić czoła tylu wrogom na raz.

Pamięta jak czuła, że przegrywa. Myślała już, że zaraz ją zabiją albo... Ugh, będą próbować się nią zabawiać (na to zapatrywała się jeszcze gorzej niż na śmierć), ale nagle niespodziewanie szczęście się do niej uśmiechnęło.
Z lasu wybiegły Blackdogi, atakując jej przeciwników. Korzystając z okazji chciała uciec, ale najpierw musiała jeszcze zgarnąć z ziemi swoją najcenniejszą rzecz - księgę - a wtedy... Wtedy właśnie go spotkała.

Gdy kucając podniosła wzrok stanęła oko w oko z Blackdogiem, niebezpiecznie szczerzącym do niej kły. Myślała, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi, kiedy powoli podnosiła się z ziemi, przyciskając do piersi księgę.
W całym stresie, jaki wtedy przeżywała zapomniała o zaklęciu, które teraz już czasem praktykowała. Ale teraz nie o tym, jak to jest patrzeć na świat jednocześnie oczami faery jak i Blackdoga.

Nazwała go Nedito - chyba mu się to zresztą spodobało (a przynajmniej zakłada, że to "on"...). Dlaczego tak? Zdawała sobie sprawę, że wiele osób uważało, iż Blackdogi przynoszą nieszczęście, natomiast jej uratowały życie, więc zdecydowała się nazwać go "szczęście", w języku, którego nauczyli ją rodzice.

Istrie nedito pleste itres unteredito. - Czyjeś szczęście jest czyimś nieszczęściem. Chyba tak to było, o ile dobrze pamiętała.

Niestety, miała kontakt z tym językiem tylko wtedy, gdy czytała księgę. Nigdzie już nie funkcjonował, więc siłą rzeczy zaczynała go powoli zapominać, nawet jeśli nie chciała.

Blackdog wyrwał ją z rozmyślań, zaczynając chodzić wokół niej i uderzać co jakiś czas swoim ogonem o ziemię.

— O co ci chodzi? — zapytała go, marszcząc przy tym brwi. Nedito widywała... Może nie sporadycznie, ale zwykle pojawiał się kiedy czegoś chciał, a wcześniej jeszcze żeby ją ratować (a tego już od jakiegoś czasu akurat nie potrzebowała).

Chowaniec podszedł do jej konia i zaczął coś węszyć koło jej torby. Od razu zrozumiała o co mu chodzi.

— Nie, nie dostaniesz jedzenia. — ta odpowiedź na nieme pytanie spotkała się z głośnym pomrukiem niezadowolenia. — Ja też muszę coś jeść, wiesz? — kolejny pomruk, kiedy podszedł do niej i położył na ziemi u jej stóp. Zdążyła się już nauczyć, że ten gest u niego oznacza najczęściej prośbę o coś. — Przecież możesz polować. — zero odzewu. W końcu westchnęła i zrezygnowana podeszła do swojego konia, wyciągając z przyczepionej do siodła torby kawałek suszonej kiełbasy. — Ale więcej nie dostaniesz.

Mówiąc to przełamała kiełbasę na pół i rzuciła mu kawałek. Nedito od razu się podniósł, by złapać mięso w locie i zacząć je jeść. Lorisa też zajęła się jedzeniem swojej części, siadając w międzyczasie ponownie na siodle.
Blackdog po zjedzeniu kiełbasy zrobił jedno kółko wokół własnej osi, potem pochylił się w stronę Lorrie, jakby kłaniając się jej. Kiedy oddała ten gest odwrócił się i odbiegł w las.

Taki właśnie był ten chowaniec, teraz to już głównie przychodził jak chciał coś zeżreć. Czuła się przez to czasami, jakby miała takiego pełnoprawnego chowańca albo gorzej - była matką jakiegoś wiecznie głodnego nastolatka, któremu nie chce się samemu zrobić sobie jedzenia.

Ale co by nie było... Cieszyła się że go miała. To dzięki niemu była tam gdzie była.
Chociaż wciąż rozmyślała o tym czy któryś z jej "opiekunów" nie zdołał uciec i dalej nie planuje zemsty na niej...

Chociaż do opiekunów to było im raczej daleko, nigdy za nimi nie tęskniła odkąd uciekła. Zajmowali się równie szemranymi interesami co jej rodzice, tylko że... Prostszymi. Jako dilerzy mieli łatwiejszą robotę, a podobne zarobki.
Kiedy po śmierci rodziców przygarnęli ją z początku myślała, że nie będzie nawet aż tak źle. W końcu byli znajomymi rodziny, powinni się nią zajmować dobrze...

Pff, złudne, głupie nadzieje dziecka.

Szybko zaczęli wykorzystywać jej umiejętności, a kiedy jeszcze trochę podrosła i stwierdzili, że może już sama zarabiać na swoje utrzymanie... Wolała nawet sobie tego nie przypominać, na samą myśl o tym co się z nią działo przez tamte dwa lata miała ciarki na plecach.
Popełnili jednak błąd dalej pozwalając jej uczyć się walki. Kiedy czuła się na siłach zwiała, kradnąc im co tylko się da i co jej się przyda.

Samych rodziców pamiętała momentami jak przez mgłę. Tylko kilka jej wspomnień było na tyle wyraźnych, by pamiętała dokładne słowa matki albo ojca. Czasem domyślała się tego, co jej mogli mówić, dopowiadała sobie słowa. Pamiętała część zdania, że "Jesteś (...), nie płaczesz tylko bierzesz co chcesz". Chyba wie, co wtedy powiedziała jej matka, ale wolała nie wyciągać pochopnych wniosków, w końcu odpowiedź nie musiała być tak oczywista.
W ten czy inny sposób wzięła sobie do serca te słowa i faktycznie brała to co chciała.

Tak jak zabierze sobie życie mordercy jej rodziców. Może i jeszcze nie znała nawet jego imienia, ale pamiętała symbol na ostrzu, które przebijało serce jej ojca. Charakterystyczna falbanka, którą z pamięci naszkicowała jako dziecko i od tamtej pory nosiła tę kartkę cały czas przy sobie.
Morderca zdołał wtedy uciec po wykonanym zadaniu, na szczęście nie zawracając sobie głowy pozbyciem się dziewczynki, ale już nigdy mu się to nie uda, przysięgła sobie, że będzie patrzyła jak będzie się wykrwawiał na śmierć. Połamie mu wszystkie kości, wyrwie zęby i paznokcie i Wyrocznia wie co jeszcze wymyśli, żeby w pełni się zemścić.

Ugh, znowu pogrążyła się w myślach. Dłuższa samotność chyba jednak jej nie służy.

W końcu wyjechała z lasu i widziała rozpościerające się przed nią polany i w oddali wysoki budynek - siedzibę Straży Eel. Jej obecny cel tam był, więc właśnie tam się skierowała. Absolutnie nie zniechęciły jej wysokie mury, bo na podobne miała już okazję wchodzić i zawsze jakoś się udawało. Zawsze ma w razie czego odrobinę magii pod ręką, by się wspomóc, także nie ma się czego obawiać.

Poza tym była już raz w dokładnie tej okolicy, miała akurat zlecenie na inną osobę stąd. Pamiętała to bardzo dobrze przede wszystkim dlatego, że zleceniodawcy bardzo dobrze jej zapłacili, nie wiedziała czy to przypadkiem nie było nawet jej najdroższe zlecenie w karierze - dość krótkiej, ale jednak dalej karierze.
O ile pamięć jej nie myliła, pozbyła się wtedy Yonukiego Kaze, a dokładniej mówiąc upozorowała jego spokojną, naturalną śmierć. Wtedy jeszcze lubiła się bawić w trucie, poza tym zleceniodawcy chcieli, by załatwiła szefa całej straży po cichu, żeby nikt nie mógł im niczego zarzucić.

Po tym jak wykonała zadanie nie wracała już w tę część Eldaryi, aż do teraz.

Podjechała okrężną drogą pod mury. Uprzednio sprawdzając jeszcze czy ma przy sobie wszystkie swoje bronie stanęła na siodle i przymierzyła się do wskoczenia na mur. W drugą stronę będzie miała trochę większy problem z wejściem o ile drzewo które widziała za murem stało w sporej odległości od niego. Ale nad tym zastanawiać się będzie później. Póki co wskoczyła na ścianę, odbijając się od niej jeszcze trochę wzwyż, by złapać się krawędzi. Potem już poszło jej gładko, podciągnęła się i kucnęła na szczycie muru, rozglądając się szybko po otoczeniu.

Potem zeskoczyła gładko na ziemię od razu zaczynając stawiać ostrożne kroki w stronę budynku.
Po tym jak otrzymała to zlecenie i wyszła z gospody zleceniodawca jeszcze ją zaczepił, podając gdzie dokładnie znajduje się cel. Dlatego kiedy była jeszcze na murze policzyła sobie na szybko okna w budynku, orientując się gdzie jest jej następna ofiara.

Jako iż był wieczór to nikt nie kręcił się po ogrodach i mogła praktycznie swobodnie, pod osłoną nocy dostać się tam gdzie chciała. Problem zaczynał się dopiero w miejscu, gdzie musiała się wspiąć i wystawić się na dobry widok.
I tak było to prostsze niż mur, bo tu przynajmniej były parapety, na których mogła się wesprzeć, wspinając się powoli acz sukcesywnie na trzecie piętro.

W takich momentach cieszyła się, że zostawiła płaszcz przy koniu, bo teraz jakby łomotał na tym wietrze...

Będąc już u celu swojej podróży obejrzała się na chwilę w dół przypominając sobie od razu wszystkie inne swoje wspinaczki, a także to, jak kiedyś skakała z wysokości jakoś tak szóstego piętra do jeziora. Modliła się wtedy jedynie o to, by było tam dość głęboko, żeby się nie zabiła.

Po tamtym samobójczym wręcz skoku przestała obawiać się wysokości, już tylko bała się tego, że ktoś ją zauważy w środku wspinaczki.
Wyciągnęła ostrożnie sztylet, który specjalnie sobie wczoraj naostrzyła, by mogła dostać się do środka. Zaraz po tym jak przyjrzała się osobie leżącej w łóżku w pokoju, uderzyła ostrzem w ramę okna. Po kilku ruchach sztyletem mogła już otworzyć okno i zrobić sobie drogę do środka.

Najciszej jak tylko się dało, weszła do pokoju, ściskając mocno w prawej dłoni broń.
Tak, to był on. Smacznie sobie spał i niczego się nawet nie spodziewał, na dobre dla niej - chociaż nie pogardziłaby też dobrą walką.
Podobno ten cel miał być wyzwaniem, a wyglądało na to, że będzie to jedno z prostszych zleceń.

Zatrzymała się tuż obok łóżka, unosząc broń wyżej. Jej serce biło swoim zwyczajnym, miarowym rytmem, ręka nie drżała. Robiła to już tyle razy, że nie obawiała się tego co zaraz nastąpi. W takich momentach wracała czasem myślami do swojej pierwszej ofiary, tego jak mocno biło jej wtedy serce, jak wstrząśnięta była i tego jak długo dochodziła do siebie. Teraz już tak nie było, musiała zadać tylko jeden, dobry cios by się go pozbyć, wykonać do końca zlecenie.

Kreste orium siterog vaxima. — wyszeptała to, co praktycznie zawsze miała w zwyczaju mówić tuż przed tym jak zabijała za pieniądze. Ale powiedziała to jeszcze z jednego powodu, skoro ten mężczyzna miał być jakimś cudem Daemonem, to winna była to powiedzieć zanim go uśmierci.

Potem już wstrzymała na chwilę oddech, nie spuszczając wzroku z jegomościa pochyliła się lekko do przodu i...

I wtedy się zamachnęła.

~od Autorki~

Wiem, dla was nie najlepszy moment na zakończenie rozdziału, ale dla mnie wręcz wyborny xD Niedługo - a przynajmniej mam nadzieję - kolejny rozdział ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro