V. Powrót brata marnotrawnego
...Azaliż król z gośćmi byli zachwyceni przepięknym głosem śpiewaczki. Powtarzano sobie ukradkiem i na głos, że nikt w królestwie nie brzmiał piękniej. W duszy jednak szczerze pogardzali zwykłą dziewczyną, która śmiała wzbić się ponad nich. Dnia następnego, gdy wyjrzała z okna, przed pałacem zobaczyła wóz wypełniony po brzegi słomą.
— Na cóż mi słoma? — spytała potem króla śpiewaczka.
— Tyle słomy wypada ci co dzień z butów, że pomyślałem, iż ci wkrótce jej zabraknie - odrzekł jej i odprowadził do wozu. Posłusznie usadowiła się na wyściółce ze złotego zboża i okryta hańbą wróciła do swej ubogiej wsi pod lasem.
Gdy tylko pani Mira skończyła czytać opowiastkę, senny dotąd Olbrecht natychmiast otworzył szeroko oczy, przyprawiając swą matkę o zawód. Miała nadzieję, że choć dziś obejdzie się bez snucia opowieści o kolejnych marzeniach, niemających szans się spełnić.
— Safa też wróci? — dopytywał ożywiony. — Jak w tej bajce?
— Wróci, Olbreszku — zapewniała dobrotliwie mama, odkładając broszurę na szafkę. — Oby tylko nie ze słomą.
— Dlaczego? — ciągnął, aby tylko odwlec nadejście nocnej ciemności.
— W mieście słoma się nie przyda. Gdzie byśmy ją schowali? — Uśmiechnęła się, lecz jej oczy zdradzały prawdę. Nie o słomę tu szło, a o hańbę. Przekręciła knot lampy naftowej i zdmuchnęła płomień, by syn nie zauważył niepokoju wypisanego na jej twarzy. Ucałowała czoło młodego człowieka, po czym szepnęła „dobranoc" i ułożyła się na fotelu obok.
— Dobranoc, mamo. Dobranoc, Safo — powtórzył, spoglądając na pamięć w stronę małego okna, o tej porze spowite już było w całkowitej ciemności. Wtedy pierwsza tego wieczoru łezka mamy dotknęła podłogi. Z trudem próbowała jeszcze czuwać przy synu, aż na dobre nie zaśnie, lecz nieutulone zmęczenie kazało się jej poddać. Gdy tylko udało się jej odpłynąć w błogim odrętwieniu, głośne uderzanie pięścią w drzwi zaraz sprowadziło ją na ziemię.
— Safa? Safa wróciła? — Chłopiec zerwał się na równe nogi, wyprzedzając na oślep nawet ojca, jak dotąd pogrążonego w kamiennym śnie na kuchennej podłodze.
— Ci... Olbreszku, zajrzę i ci powiem, tak? — odprawiła go z powrotem pod narzutę przy piecu, a sama wysunęła się z ciasnego pokoiku i ponownie zapaliła lampę. W progu stał niewysoki jegomość w binoklach i surducie. Twarz miał lekko poranioną, znacznie bardziej pomarszczoną, a usta spękane i sine.
— Artus, tyle lat minęło — wycedziła zdumiona. — Wejdź, proszę.
— Safa?! — Olbrecht wystrzelił z saloniku niczym kula z armaty.
Nie ujrzawszy siostry, zasmucił się okropnie. Przez jedną, małą chwilę nie wiedział, kim był ten poważny mężczyzna. Widział go może raz, może dwa razy w życiu. Rozpoznał go dopiero, gdy zauważył wychodzące spod cylindra jasne, wyraźnie przerzedzone włosy.
— Stryjek! — krzyknął, po czym podbiegł bliżej i przytulił się do nóg krewnego.
Oparłszy laskę o ścianę, mężczyzna zaśmiał się serdecznie. Położył dłonie na plecach malca jak na obrazie, którego kiedyś widział w muzeum.
— Mam coś dla ciebie, młodzieńcze — oznajmił jowialnie. — Zgadniesz, co to będzie?
— Nie kupuj mu niczego, dość już zrobiłeś — mruknął jego brat Iwo, porzuciwszy w końcu wygodne miejsce na podłodze. — Cóż ty tu robisz u licha? — sapał jeszcze senny żywiciel rodziny.
Artus nie przejął się tym specjalnie. Udał, że nic nie słyszał. Włożył rękę do kieszeni surduta, jak sobie wcześniej zaplanował.
— Jest pyszne i ma piękny kolor... — Wysunął tabliczkę wybornej deserowej słodyczy. W rogu widniał znak jednej ze słynnych bołowskich manufaktur.
— Czekolady! — Ucieszył się malec, zupełnie utraciwszy ochotę na sen. Coś tak trywialnego i codziennego musiało przegrać z brunatnym cukierniczym cudem, raczej rzadko spadającym z nieba.
— Zgadza się — odparł stryj i pogłaskał go po głowie. — A czy to mi rodziny odwiedzić nie wolno? — dopiero teraz postanowił zwrócić się do brata.
— Zależy, w jakiej sprawie. — Iwo pozostawał niewzruszony. Kręcił nosem, dając do zrozumienia, że nie miał ochoty wcale rozmawiać. — Nie zaproszę cię do pokoju, bo i tak sam się w nim usadowisz.
— Właśnie tak zrobię — stwierdził, po czym przecisnął się za bratem do większego z pokoi, gdyż salonem nie można było go nazwać. Zastępował jadalnię, sypialnię, a czasem i pralnię. Zajął miejsce na fotelu, który jeszcze chwilę temu zajmowała jego bratowa. Poczekał cierpliwie, aż reszta rodziny jednak skruszeje i do niego dołączy. Tak przystało dobrym gospodarzom.
— Mamo, mogę zjeść kawałeczek? — wtrącił się syn, zdążywszy już wydobyć delicję ze złotego papieru.
— Dobrze, ale tylko odrobinę — odparła, by zajął się czymś innym niż słuchanie rozmów dorosłych. — Po prostu nie spodziewaliśmy się ciebie o tej porze — wyjaśniła łagodnie, choć jej głosie dało się wyczuć nieznaczne drżenie.
— Myśleliśmy, że to Safa!
— Olbreszku, ciszej — strofowała go.
Iwo nawet nie usiadł. Uderzył dłonią w stolik, a widelec upadł na podłogę. Nieświadomy syn dojadał tabliczkę. Pomału pokładał się już do snu po kątach, ale dzielnie z tym walczył.
Artus milczał chwilę, starając się wybadać, co właśnie zaszło.
— Gdzie Safrana? — zagrzmiał pan domu. — Mów, dokąd żeś sprzedał naszą córkę? Czemu jej nie zabrałeś do domu?
— Ja też chcę wiedzieć! — Chłopiec w moment odłożył resztkę czekolady na talerzyk.
— Nie słuchaj go, Artusie. — Próbowała uspokoić sytuację Mira. O tak późnej porze nie wypadało się kłócić, zwłaszcza przy niewinnym dziecku. — A ty, młodzieńcze, powinieneś już spać — dodała.
— Mamo... — marudził jeszcze, wbijając błagalny wzrok w matkę. Liczył, że uda mu się jeszcze przedłużyć czas beztroski, lecz na próżno. Przybysz pocałował bratanka w czoło na pożegnanie, a już chwilę później chłopiec i jego mama zniknęli w pokoiku córki. Tam było o pół tonu ciszej.
— Powiem, wszystko po kolei — oświadczył przybysz, łypiąc okiem na kredens. — To co? Może na tę okazję wyciągniesz coś z barku, braciszku? Będzie nam prościej.
— Zostało nam tylko pół butelki wina świątecznego — wycedził przez zęby gospodarz. Nie znosił, gdy ktoś w jego domu wprowadzał na siłę swoje porządki, choćby miały przetrwać ledwie jeden wieczór.
— To na co czekasz? Stawiaj!
Artus zacierał ręce na myśl o najtańszym nawet trunku. Zniecierpliwiony jego arogancją Iwo postawił butelkę tuż przed nosem urzędnika. Przechyliwszy pierwszy kieliszek, gość mógł wreszcie przejść do rzeczy.
— Widzicie... wasza córka mi pomaga w interesach. Przebywa teraz u pewnej szanowanej rodziny, bardzo bogatej zresztą. Rozumiecie, że to poważna sprawa.
Z trudem powstrzymywał się, by nie powiedzieć za dużo. Zobowiązał się przemilczeć powód jej konszachtów z hrabiostwem, ale nie było mowy o zatajeniu miejsca jej przebywania - tak przynajmniej to sobie tłumaczył.
— U kogo?! — Uniósł się znów zatroskany ojciec. — Miałeś ją wziąć do siebie, a nie podrzucać komu ci się spodoba!
Urzędnik pokręcił głową. Brat miał trochę racji, niezręcznie to wyszło. A jednak miast się tak gorączkować, powinien mu podziękować za wyciągnięcie Safy z tego koszmarnego kręgu nędzy. Zasłużyła na coś więcej niż pół butelki wina w kredensie i obelgi od pani Arelli.
— Nie macie jeszcze jakiegoś szampana? — spytał, gdy znów poczuł w gardle nieznośne suchoty.
— Nie ma, wszystko wypiłeś ostatnim razem! Już nie pamiętasz?
Gość wybuchł gromkim śmiechem. Widząc to, Iwo próbował wstać od stołu i gdyby brat go nie powstrzymał, wyruszyłby pewnie na piechotę do samego pałacu.
— Trudno — ciągnął trochę zawiedziony. — Wiesz, ta hrabina to niepospolita kobieta, ostatnio w całej Bołowiennie o niej głośno. Nie znam jej dobrze, bo rzadko bywa w stolicy. Ludzie powiadają, że jest niezrównoważona, że tkwi na tej swojej prowincji i dziczeje... - Zawahał się. Nie zabrzmiało to najlepiej. Widząc, iż jedynie dolewał wody na ten młyn, dodał lekko: - Nie musicie się obawiać, ludzie kłamią z zazdrości. Od tylu lat w stolicy żyję, to wiem. A Safranka sama się ofiarowała, więc...
— Coś ty powiedział?! — przerwał mu brat, tracąc resztki cierpliwości. Chwycił butelkę ze stołu i począł nią wygrażać. — Jak mogliśmy się na to zgodzić!
— Nieważne, brat hrabiny się dziewczyną zaopiekuje. Wy już nie musicie.
— Matko jedyna! — krzyknęła Mira, podsłuchawszy co nieco przez uchylone drzwi.
— Powiedz mi, twoja żona zawsze miała tak dobry słuch? — zażartował Artus, kryjąc się przed kolejnym zamachem brata. Na jego nieszczęście, Iwo od zawsze był tym zwinniejszym, ale też bardziej zapalczywym. I bardziej pamiętliwym.
W tej chwili w progu stanęła gospodyni. Jej mąż natychmiast opuścił broń i spoczął na małym stołku. Przełknął ślinę. Niegdyś obiecał sobie, iż w jej obecności będzie starał się hamować barbarzyńskie zapędy. Dotąd czynił to wzorowo, bo od lat nie musiał patrzeć na tego samolubnego człowieka. Wciąż nie wybaczył starszemu bratu porzucenia rodziny, a przede wszystkim umierającej w biedzie oraz chorobie matki. Wszystko tylko po to, by dziś udawać pana i co jakiś czas rzucać mu z tego tytułu ochłapy na otarcie łez. A teraz jeszcze ten szubrawiec odebrał mu jedyną córkę, by zaraz sprzedać jeszcze gorszemu od siebie. Tego nijak nie mógł mu wybaczyć.
— Wciąż łatwo was podpuścić — stwierdził z wyrzutem brat. — Hrabina w życiu nie dopuści do takiej koligacji, nawet nieformalnej. Podobno rządzi żelazną ręką i nawet brata oraz własną matkę po kątach rozstawia. Ktoś mi opowiadał, że zboże u nich do góry korzonkami rośnie. Chyba że to też tylko czarna legenda. Ale nie to mnie martwi - dorzucił w myślach, lecz nie miał odwagi wyznać tego na głos.
— Matko jedyna! — Rozpaczliwie łkała Mira, kryjąc twarz w tkaninie fartucha.
— A to takie interesy prowadzisz! Z kim? Z moją córką! — krzyczał nadal rozjątrzony Iwo. — Mówiłeś, że nie znasz tej swojej hrabiny?! Po coś ją brał do siebie?! Przez ciebie straciliśmy córkę Sprzedałeś ją!
— Znam tych, którzy ją znają. Rzekomo jest bardziej szalona niż ten rzeźnik, co sprzedawał czerstwe pieczywo w masarni. No, ten, co się powiesił w katedrze.
— Kolejna osoba, którą znamy tylko z twoich niestworzonych historii! — Wzburzył się nie na żarty i po raz kolejny uderzył w stół, że aż podłoga się zatrzęsła. — Mogłeś siedzieć sobie z pieniędzmi w ciepełku w swojej kancelarii, a uczciwym ludziom dać spokój!
— To cię kole w oczy, moje pieniądze — podchwycił drugi. — Zrobiłem to dla was, żebyście mieli szansę odbić się od dna, a wy...! Pomyśleć, że chciałem twojego syna zrobić swoim dziedzicem.
Bracia przypominali teraz dwóch rosłych ogierów, walczących o dominację w tabunie. Spadł kieliszek, potem dwa talerze i sztućce. Iwo chwycił Artusa za gardło. Binokle „przypadkiem" zaplątały się pod jego stopy i zupełnie niespodziewanie pękły. Gdyby nie niski sufit i błagania Miry, zapewne skończyłoby się to okrutnie.
Podbity i podpity nieco urzędnik włożył swe zbite binokle na nos, chwycił laskę i urażony pędem opuścił mieszkanie. Wieczór był chłodny, a kłębiaste chmury pozbywały się swego ciężaru, roniąc łzy. Nie miał parasola. Jego szykowny surdut poddał się niszczącej sile wody.
Urodził się właśnie tutaj, tutaj mieszkał i tutaj radził sobie z szarością życia. Tutaj wychował się wraz z bratem, stąd pragnął uciekać. I uciekł. Nigdy się nie ożenił. Wykształcił się, osiadł w stolicy na wygodnej, rządowej posadzie i robił wszystko, by tylko nie wrócić do tego domu.
Nic się nie zmieniło. Wciąż te same, brudne ulice, nierówne chodniki, oderwane szyldy, rynsztoki i kraty w oknach. Kamienice się troszkę zmieniły, popadły w jeszcze większą ruinę. Mieszkali tu ci sami ludzie, lecz posunięci w latach...
A jednak pozostało mu coś po dawnych czasach. Chodząc, zawsze spoglądał w dół na płyty trotuaru. Sam dźwigał na karku cały ten ciężar małego miasta. Miasteczko takie jak dawniej, zapach deszczu - jak dawniej, tylko on całkiem inny. Uświadomił sobie, że niepotrzebnie wracał. Brat miał do niego żal, pewnie nie ze względu na córkę, lecz temu, iż sam pozostał biedny w biednym mieszkanku gdzieś w biednym mieście. Gdzieś, gdzie nawet słońce bało się upuszczać swe promienie.
Mógłbym teraz odpoczywać w herbaciarni albo u Estery, a tymczasem moknę w miejscu zapomnianym przez Boga - myślał, pomrukując.
Czuł się co najmniej nieswojo. On, teraz wielki pan, przechadzał się wąskimi ulicami miejsca, którego nienawidził od dnia narodzin, a które w innym świecie niegodne byłoby nawet żebraków. Stąpał po śliskich kostkach kamiennych. Uwierały go niczym łóżko fakira, mimo że nie był księciem na ziarnku grochu. Był stąd - to właśnie bolało najbardziej.
Żywił nadzieję, że arystokratyczne słońce Bołowienny wysuszy deszcz rodzinnego domu, lecz nawet ono nie było na tyle silne. Obraz ostatniego spotkania z matką prześladował go przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Jej ciche błagania, by na siebie uważał na studiach, nieustannie brzmiały w jego uszach, a może to echo powtarzało głosy wszystkich ofiar zatrutej wody i morowego powietrza. Urodziła jako żebraczka, a potem umarła, jak jej przystało.
A zatem nie da się porzucić przeszłości. Komu zasiano ziarno małego miasteczka, nie wyda owoców bogatej stolicy. Choćby żył lat tysiąc lub dwa, nie wtopi się w świat wyższy. Można strzepać z surduta kurz prowincji, lecz nie da się wyprać wnętrza. Dziś wreszcie dopuścił do siebie tę bolesną prawdę.
~*~
Cóż, tego fragmentu nie było w oryginalnej wersji, ale postanowiłam go tu dołożyć. Mam nadzieję, że będzie ciekawym rozszerzeniem przedstawionego świata.
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro