Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

V. Powrót brata marnotrawnego

...Azaliż król z gośćmi byli zachwyceni przepięknym głosem śpiewaczki. Powtarzano sobie ukradkiem i na głos, że nikt w królestwie nie brzmiał piękniej. W duszy jednak szczerze pogardzali zwykłą dziewczyną, która śmiała wzbić się ponad nich. Dnia następnego, gdy wyjrzała z okna, przed pałacem zobaczyła wóz wypełniony po brzegi słomą.

 Na cóż mi słoma?  spytała potem króla śpiewaczka.

 Tyle słomy wypada ci co dzień z butów, że pomyślałem, iż ci wkrótce jej zabraknie - odrzekł jej i odprowadził do wozu. Posłusznie usadowiła się na wyściółce ze złotego zboża i okryta hańbą wróciła do swej ubogiej wsi pod lasem.

Gdy tylko pani Mira skończyła czytać opowiastkę, senny dotąd Olbrecht natychmiast otworzył szeroko oczy, przyprawiając swą matkę o zawód. Miała nadzieję, że choć dziś obejdzie się bez snucia opowieści o kolejnych marzeniach, niemających szans się spełnić.

— Safa też wróci? — dopytywał ożywiony. — Jak w tej bajce?

— Wróci, Olbreszku — zapewniała dobrotliwie mama, odkładając broszurę na szafkę. — Oby tylko nie ze słomą.

— Dlaczego? — ciągnął, aby tylko odwlec nadejście nocnej ciemności.

— W mieście słoma się nie przyda. Gdzie byśmy ją schowali? — Uśmiechnęła się, lecz jej oczy zdradzały prawdę. Nie o słomę tu szło, a o hańbę. Przekręciła knot lampy naftowej i zdmuchnęła płomień, by syn nie zauważył niepokoju wypisanego na jej twarzy. Ucałowała czoło młodego człowieka, po czym szepnęła „dobranoc" i ułożyła się na fotelu obok.

— Dobranoc, mamo. Dobranoc, Safo — powtórzył, spoglądając na pamięć w stronę małego okna, o tej porze spowite już było w całkowitej ciemności. Wtedy pierwsza tego wieczoru łezka mamy dotknęła podłogi. Z trudem próbowała jeszcze czuwać przy synu, aż na dobre nie zaśnie, lecz nieutulone zmęczenie kazało się jej poddać. Gdy tylko udało się jej odpłynąć w błogim odrętwieniu, głośne uderzanie pięścią w drzwi zaraz sprowadziło ją na ziemię.

— Safa? Safa wróciła? — Chłopiec zerwał się na równe nogi, wyprzedzając na oślep nawet ojca, jak dotąd pogrążonego w kamiennym śnie na kuchennej podłodze.

— Ci... Olbreszku, zajrzę i ci powiem, tak? — odprawiła go z powrotem pod narzutę przy piecu, a sama wysunęła się z ciasnego pokoiku i ponownie zapaliła lampę. W progu stał niewysoki jegomość w binoklach i surducie. Twarz miał lekko poranioną, znacznie bardziej pomarszczoną, a usta spękane i sine.

— Artus, tyle lat minęło — wycedziła zdumiona. — Wejdź, proszę.

— Safa?! — Olbrecht wystrzelił z saloniku niczym kula z armaty.

Nie ujrzawszy siostry, zasmucił się okropnie. Przez jedną, małą chwilę nie wiedział, kim był ten poważny mężczyzna. Widział go może raz, może dwa razy w życiu. Rozpoznał go dopiero, gdy zauważył wychodzące spod cylindra jasne, wyraźnie przerzedzone włosy.

— Stryjek! — krzyknął, po czym podbiegł bliżej i przytulił się do nóg krewnego.

Oparłszy laskę o ścianę, mężczyzna zaśmiał się serdecznie. Położył dłonie na plecach malca jak na obrazie, którego kiedyś widział w muzeum.

— Mam coś dla ciebie, młodzieńcze — oznajmił jowialnie. — Zgadniesz, co to będzie?

— Nie kupuj mu niczego, dość już zrobiłeś — mruknął jego brat Iwo, porzuciwszy w końcu wygodne miejsce na podłodze. — Cóż ty tu robisz u licha? — sapał jeszcze senny żywiciel rodziny.

Artus nie przejął się tym specjalnie. Udał, że nic nie słyszał. Włożył rękę do kieszeni surduta, jak sobie wcześniej zaplanował.

— Jest pyszne i ma piękny kolor... — Wysunął tabliczkę wybornej deserowej słodyczy. W rogu widniał znak jednej ze słynnych bołowskich manufaktur.

— Czekolady! — Ucieszył się malec, zupełnie utraciwszy ochotę na sen. Coś tak trywialnego i codziennego musiało przegrać z brunatnym cukierniczym cudem, raczej rzadko spadającym z nieba.

— Zgadza się — odparł stryj i pogłaskał go po głowie. — A czy to mi rodziny odwiedzić nie wolno? — dopiero teraz postanowił zwrócić się do brata.

— Zależy, w jakiej sprawie. — Iwo pozostawał niewzruszony. Kręcił nosem, dając do zrozumienia, że nie miał ochoty wcale rozmawiać. — Nie zaproszę cię do pokoju, bo i tak sam się w nim usadowisz.

— Właśnie tak zrobię — stwierdził, po czym przecisnął się za bratem do większego z pokoi, gdyż salonem nie można było go nazwać. Zastępował jadalnię, sypialnię, a czasem i pralnię. Zajął miejsce na fotelu, który jeszcze chwilę temu zajmowała jego bratowa. Poczekał cierpliwie, aż reszta rodziny jednak skruszeje i do niego dołączy. Tak przystało dobrym gospodarzom.

— Mamo, mogę zjeść kawałeczek? — wtrącił się syn, zdążywszy już wydobyć delicję ze złotego papieru.

— Dobrze, ale tylko odrobinę — odparła, by zajął się czymś innym niż słuchanie rozmów dorosłych. — Po prostu nie spodziewaliśmy się ciebie o tej porze — wyjaśniła łagodnie, choć jej głosie dało się wyczuć nieznaczne drżenie.

— Myśleliśmy, że to Safa!

— Olbreszku, ciszej — strofowała go.

Iwo nawet nie usiadł. Uderzył dłonią w stolik, a widelec upadł na podłogę. Nieświadomy syn dojadał tabliczkę. Pomału pokładał się już do snu po kątach, ale dzielnie z tym walczył.

Artus milczał chwilę, starając się wybadać, co właśnie zaszło.

— Gdzie Safrana? — zagrzmiał pan domu. — Mów, dokąd żeś sprzedał naszą córkę? Czemu jej nie zabrałeś do domu?

— Ja też chcę wiedzieć! — Chłopiec w moment odłożył resztkę czekolady na talerzyk.

— Nie słuchaj go, Artusie. — Próbowała uspokoić sytuację Mira. O tak późnej porze nie wypadało się kłócić, zwłaszcza przy niewinnym dziecku. — A ty, młodzieńcze, powinieneś już spać — dodała.

— Mamo... — marudził jeszcze, wbijając błagalny wzrok w matkę. Liczył, że uda mu się jeszcze przedłużyć czas beztroski, lecz na próżno. Przybysz pocałował bratanka w czoło na pożegnanie, a już chwilę później chłopiec i jego mama zniknęli w pokoiku córki. Tam było o pół tonu ciszej.

— Powiem, wszystko po kolei — oświadczył przybysz, łypiąc okiem na kredens. — To co? Może na tę okazję wyciągniesz coś z barku, braciszku? Będzie nam prościej.

— Zostało nam tylko pół butelki wina świątecznego — wycedził przez zęby gospodarz. Nie znosił, gdy ktoś w jego domu wprowadzał na siłę swoje porządki, choćby miały przetrwać ledwie jeden wieczór.

— To na co czekasz? Stawiaj!

Artus zacierał ręce na myśl o najtańszym nawet trunku. Zniecierpliwiony jego arogancją Iwo postawił butelkę tuż przed nosem urzędnika. Przechyliwszy pierwszy kieliszek, gość mógł wreszcie przejść do rzeczy.

— Widzicie... wasza córka mi pomaga w interesach. Przebywa teraz u pewnej szanowanej rodziny, bardzo bogatej zresztą. Rozumiecie, że to poważna sprawa.

Z trudem powstrzymywał się, by nie powiedzieć za dużo. Zobowiązał się przemilczeć powód jej konszachtów z hrabiostwem, ale nie było mowy o zatajeniu miejsca jej przebywania - tak przynajmniej to sobie tłumaczył.

— U kogo?! — Uniósł się znów zatroskany ojciec. — Miałeś ją wziąć do siebie, a nie podrzucać komu ci się spodoba!

Urzędnik pokręcił głową. Brat miał trochę racji, niezręcznie to wyszło. A jednak miast się tak gorączkować, powinien mu podziękować za wyciągnięcie Safy z tego koszmarnego kręgu nędzy. Zasłużyła na coś więcej niż pół butelki wina w kredensie i obelgi od pani Arelli.

— Nie macie jeszcze jakiegoś szampana? — spytał, gdy znów poczuł w gardle nieznośne suchoty.

— Nie ma, wszystko wypiłeś ostatnim razem! Już nie pamiętasz?

Gość wybuchł gromkim śmiechem. Widząc to, Iwo próbował wstać od stołu i gdyby brat go nie powstrzymał, wyruszyłby pewnie na piechotę do samego pałacu.

— Trudno — ciągnął trochę zawiedziony. — Wiesz, ta hrabina to niepospolita kobieta, ostatnio w całej Bołowiennie o niej głośno. Nie znam jej dobrze, bo rzadko bywa w stolicy. Ludzie powiadają, że jest niezrównoważona, że tkwi na tej swojej prowincji i dziczeje... - Zawahał się. Nie zabrzmiało to najlepiej. Widząc, iż jedynie dolewał wody na ten młyn, dodał lekko: - Nie musicie się obawiać, ludzie kłamią z zazdrości. Od tylu lat w stolicy żyję, to wiem. A Safranka sama się ofiarowała, więc...

— Coś ty powiedział?! — przerwał mu brat, tracąc resztki cierpliwości. Chwycił butelkę ze stołu i począł nią wygrażać. — Jak mogliśmy się na to zgodzić!

— Nieważne, brat hrabiny się dziewczyną zaopiekuje. Wy już nie musicie.

— Matko jedyna! — krzyknęła Mira, podsłuchawszy co nieco przez uchylone drzwi.

— Powiedz mi, twoja żona zawsze miała tak dobry słuch? — zażartował Artus, kryjąc się przed kolejnym zamachem brata. Na jego nieszczęście, Iwo od zawsze był tym zwinniejszym, ale też bardziej zapalczywym. I bardziej pamiętliwym.

W tej chwili w progu stanęła gospodyni. Jej mąż natychmiast opuścił broń i spoczął na małym stołku. Przełknął ślinę. Niegdyś obiecał sobie, iż w jej obecności będzie starał się hamować barbarzyńskie zapędy. Dotąd czynił to wzorowo, bo od lat nie musiał patrzeć na tego samolubnego człowieka. Wciąż nie wybaczył starszemu bratu porzucenia rodziny, a przede wszystkim umierającej w biedzie oraz chorobie matki. Wszystko tylko po to, by dziś udawać pana i co jakiś czas rzucać mu z tego tytułu ochłapy na otarcie łez. A teraz jeszcze ten szubrawiec odebrał mu jedyną córkę, by zaraz sprzedać jeszcze gorszemu od siebie. Tego nijak nie mógł mu wybaczyć.

— Wciąż łatwo was podpuścić — stwierdził z wyrzutem brat. — Hrabina w życiu nie dopuści do takiej koligacji, nawet nieformalnej. Podobno rządzi żelazną ręką i nawet brata oraz własną matkę po kątach rozstawia. Ktoś mi opowiadał, że zboże u nich do góry korzonkami rośnie. Chyba że to też tylko czarna legenda. Ale nie to mnie martwi - dorzucił w myślach, lecz nie miał odwagi wyznać tego na głos.

— Matko jedyna! — Rozpaczliwie łkała Mira, kryjąc twarz w tkaninie fartucha.

— A to takie interesy prowadzisz! Z kim? Z moją córką! — krzyczał nadal rozjątrzony Iwo. — Mówiłeś, że nie znasz tej swojej hrabiny?! Po coś ją brał do siebie?! Przez ciebie straciliśmy córkę Sprzedałeś ją!

— Znam tych, którzy ją znają. Rzekomo jest bardziej szalona niż ten rzeźnik, co sprzedawał czerstwe pieczywo w masarni. No, ten, co się powiesił w katedrze.

— Kolejna osoba, którą znamy tylko z twoich niestworzonych historii! — Wzburzył się nie na żarty i po raz kolejny uderzył w stół, że aż podłoga się zatrzęsła. — Mogłeś siedzieć sobie z pieniędzmi w ciepełku w swojej kancelarii, a uczciwym ludziom dać spokój!

— To cię kole w oczy, moje pieniądze — podchwycił drugi. — Zrobiłem to dla was, żebyście mieli szansę odbić się od dna, a wy...! Pomyśleć, że chciałem twojego syna zrobić swoim dziedzicem.

Bracia przypominali teraz dwóch rosłych ogierów, walczących o dominację w tabunie. Spadł kieliszek, potem dwa talerze i sztućce. Iwo chwycił Artusa za gardło. Binokle „przypadkiem" zaplątały się pod jego stopy i zupełnie niespodziewanie pękły. Gdyby nie niski sufit i błagania Miry, zapewne skończyłoby się to okrutnie.

Podbity i podpity nieco urzędnik włożył swe zbite binokle na nos, chwycił laskę i urażony pędem opuścił mieszkanie. Wieczór był chłodny, a kłębiaste chmury pozbywały się swego ciężaru, roniąc łzy. Nie miał parasola. Jego szykowny surdut poddał się niszczącej sile wody.

Urodził się właśnie tutaj, tutaj mieszkał i tutaj radził sobie z szarością życia. Tutaj wychował się wraz z bratem, stąd pragnął uciekać. I uciekł. Nigdy się nie ożenił. Wykształcił się, osiadł w stolicy na wygodnej, rządowej posadzie i robił wszystko, by tylko nie wrócić do tego domu.

Nic się nie zmieniło. Wciąż te same, brudne ulice, nierówne chodniki, oderwane szyldy, rynsztoki i kraty w oknach. Kamienice się troszkę zmieniły, popadły w jeszcze większą ruinę. Mieszkali tu ci sami ludzie, lecz posunięci w latach...

A jednak pozostało mu coś po dawnych czasach. Chodząc, zawsze spoglądał w dół na płyty trotuaru. Sam dźwigał na karku cały ten ciężar małego miasta. Miasteczko takie jak dawniej, zapach deszczu - jak dawniej, tylko on całkiem inny. Uświadomił sobie, że niepotrzebnie wracał. Brat miał do niego żal, pewnie nie ze względu na córkę, lecz temu, iż sam pozostał biedny w biednym mieszkanku gdzieś w biednym mieście. Gdzieś, gdzie nawet słońce bało się upuszczać swe promienie.

Mógłbym teraz odpoczywać w herbaciarni albo u Estery, a tymczasem moknę w miejscu zapomnianym przez Boga - myślał, pomrukując.

Czuł się co najmniej nieswojo. On, teraz wielki pan, przechadzał się wąskimi ulicami miejsca, którego nienawidził od dnia narodzin, a które w innym świecie niegodne byłoby nawet żebraków. Stąpał po śliskich kostkach kamiennych. Uwierały go niczym łóżko fakira, mimo że nie był księciem na ziarnku grochu. Był stąd - to właśnie bolało najbardziej.

Żywił nadzieję, że arystokratyczne słońce Bołowienny wysuszy deszcz rodzinnego domu, lecz nawet ono nie było na tyle silne. Obraz ostatniego spotkania z matką prześladował go przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Jej ciche błagania, by na siebie uważał na studiach, nieustannie brzmiały w jego uszach, a może to echo powtarzało głosy wszystkich ofiar zatrutej wody i morowego powietrza. Urodziła jako żebraczka, a potem umarła, jak jej przystało.

A zatem nie da się porzucić przeszłości. Komu zasiano ziarno małego miasteczka, nie wyda owoców bogatej stolicy. Choćby żył lat tysiąc lub dwa, nie wtopi się w świat wyższy. Można strzepać z surduta kurz prowincji, lecz nie da się wyprać wnętrza. Dziś wreszcie dopuścił do siebie tę bolesną prawdę.

~*~

Cóż, tego fragmentu nie było w oryginalnej wersji, ale postanowiłam go tu dołożyć. Mam nadzieję, że będzie ciekawym rozszerzeniem przedstawionego świata.
Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro