Paranormal Club i Miejskie Legendy
Na pewno wielu z was chciałoby przeżyć przygodę rodem z powieści fantastycznej, bądź jednego z tych amerykańskich seriali nieustannie emitowanych na kanałach dostępnych tylko po zapłaceniu kolosalnego abonamentu. Mogę się też założyć, że chcąc oderwać się od szarej, nudnej rzeczywistości nieraz odgrywaliście w myślach spotkanie z wiedźminem Geraltem, czy wampirem Lestatem. A już niezaprzeczalnie każdy z was marzy o wyjeździe za granicę, by spotkać tam seksownego Damona z Mystic Falls (bądź Elenę w zależności od preferencji), nieustraszonych braci Winchester, czy wstąpić do FBI i razem z Foxem Mulderem i Dainą Scully rozwiązywać tajemnicze, fascynujące zagadki. Nie oszukujmy się, trawa jest zawsze bardziej zielona, tam gdzie nas nie ma, prawda? Otóż, nie w moim przypadku.
Na imię mam Milena. Po swojej prababce odziedziczyłam nieco wschodniej krwi, a wraz z nią wrodzony upór, zawziętość, zarówno zamiłowanie do mocnych trunków, jak i odporność na ich negatywne działanie oraz prawdopodobnie długą żywotność. Staruszce niedługo stuknie setka na biologicznym kalendarzu, a trzyma się lepiej niż jej niejedna koleżanka z pięćdziesiątką na karku. Babulka zawsze powtarza, że to dzięki nieustannej pracy w polu oraz szklaneczce naleweczki własnej roboty na dobranoc. Ot, cała receptura na długowieczne życie w zdrowiu.
Jak każdy inny człowiek, mam też swoje słabości. Dokładnie rzecz ujmując dwie: pająki oraz wysokie trawy. Pierwsza jest dość oczywista, prawda? Dlaczego więc wysokie trawy, zapytacie? Już tłumaczę. To właśnie w nich żyją te krwiożercze stworzenia o wyłupiastych oczach i ośmiu, długich, włochatych odnóżach. Chociaż najgorsze są te ich wielkie odwłoki. I jak spuszczają się na pajęczynie z drzewa dokładnie przed moimi oczami. Albo na ramię... A musicie wiedzieć, że przydarza mi się to dosyć często, więc moja fobia jest jak najbardziej usprawiedliwiona.
Oh, byłabym zapomniała... Jestem także członkiem tajnego stowarzyszenia zwanego Paranormal Club (w skrócie PC).
Naszym liderem jest Emilia - mała kobietka (bo niecałe metr sześćdziesiąt w szpilkach) o wielkiej duszy i odwadze. Właśnie ona jako pierwsza z nas zasmakowała nadnaturalnego świata zostając potępioną. Jak? To całkiem zabawna historia (a może i nawet tragiczna, w zależności od punktu widzenia). Otóż, Emi od zawsze była fanką dość specyficznych powieści. Czytywała je w każdej wolnej chwili, a niewyobrażalna kolekcja Emilii podtrzymywała sufit w jej pokoju, tworząc strzeliste, nieregularne kolumny papieru i makabrycznych okładek. Pech chciał, że akurat na lekcji religii czytała książkę o papieżu-kanibalu. Prowadzący katechezę ksiądz tak się przeraził, że (prawdopodobnie) odruchowo wypowiedział słowną klątwę. Nikt nie sądził, że te słowa będą znaczyć coś więcej niż pusty frazes rzucony na wiatr, ale od tamtego czasu nasza liderka zaczęła widzieć i doznawać więcej niż zwykli ludzie.
Oprócz mnie i Emilii nasze stowarzyszenie ma jeszcze trzech członków. Jednym z najbardziej specyficznych ludzi w PC jest Rysiek, który urodził się medium. Duchy lgną do niego niczym ćmy do światła, a zwykle dzieje się to niespodziewanie i w najmniej odpowiednim momencie, przez co wśród rówieśników krąży o nim opinia dziwaka. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę z tego, że chłopak ma też bardzo wrażliwą duszę artysty. Każdego dnia ciężko pracuje, aby urzeczywistnić swoje marzenie o muzycznej karierze, a jego kolejne próby umilają nasze spotkania.
Drugim najważniejszym członkiem zaraz po Emilii jest Franek. A to dzięki wpływom i smykałce do interesów. Nie ważne czy potrzebujesz nowego telefonu w przystępnej cenie, czy lekarstwa na likantropię, Frank załatwi ci to wszystko.
Ostatnim, dopełniającym naszej klubowej całości członkiem jest Nika. Sęk w tym, że dziewczyna nienawidzi horrorów, Halloween i strasznych miejsc, takich jak cmentarze, kaplice, ciemne zaułki, lasy, a nawet mulista woda, jednak los chce, że to właśnie ona zawsze tam trafia.
Wszystkich nas połączyły dwie rzeczy. Pierwszą jest Oleśnica. Niewielkie miasto położone w powiecie Dolnośląskim, obok Wrocławia. Mieszkamy tu całymi rodzinami od urodzenia. Z pozoru jest to bardzo spokojne i przytulne miejsce. Wiele nowoczesnych budynków, nowo wybudowane kościoły, a nawet po kilku niemiłych trudnościach - drogi. Każdy zna tu swojego sąsiada dużo lepiej niż pewien rosyjski premier zasady demokracji. Niewątpliwie myślicie, że to nudne, zaściankowe wygwizdowie. Nic bardziej mylnego. Oleśnica to zagadkowe miejsce, pełne nieprawdopodobnych historii i stworzeń rodem ze starosłowiańskich wierzeń.
Przejdźmy jednak od drugiej rzeczy, która łączy członków naszego klubu - jednego z trzech liceów ogólnokształcących - szkoły położonej nieco na uboczu, w malowniczym otoczeniu skromnych domków, zieleniącego się latem parku i majestatycznej siedziby starostwa. Stara, ceglasta budowla, pełna fresków i płaskorzeźb, przy dobrym oświetleniu i odpowiednim kącie patrzenia, przypomina nieco filmowy Hogwart, jednak to nie ona jest tak bardzo fascynująca. Każde z nas uczęszczało do innej klasy, toteż miało styczność z różnymi nauczycielami. Jedne z niewielu zajęć prowadził dyrektor tejże placówki. Tak, jak i inni uczniowie, mieliśmy dość sprecyzowane podejrzenia, co do jego pochodzenia. Mówił z wyraźnym, rosyjskim akcentem i z zapałem godnym tego też narodu terroryzował wszystkich pracowników i podopiecznych. Ale zostawmy dyrektora-żandarma w spokoju. Dużo ciekawszą postacią jest jego zastępca - pan Skarga. Otóż mamy niezbite dowody, że przez trzy lata, fizyki uczyło nas zombie. A oto historia tego, jak rozwikłaliśmy zagadkę znikających preparatów z sali biologicznej, jak i innych niepozwalających nam zmrużyć oka miejskich legend, dotyczących naszej ukochanej Oleśnicy.
***
Miejscem naszych regularnych spotkań był niewielki, podniszczony budynek przy stacji kolejowej. Aby się do niego dostać trzeba było przedrzeć się przez nieużywane, zardzewiałe tory pełne potłuczonego szkła, następnie gęste, kolczaste chaszcze, sięgające niemal pasa oraz barierę złożoną z grubego sznura i papierowych, japońskich talizmanów, rozwieszonych przez Emi i Ryśka pewnego nudnego, niedzielnego popołudnia.
Wystukałam umówiony rytm na drzwiach, a one po chwili otworzyły się ze złowrogim zgrzytem. W cieniu korytarza stała Nika.
- Spóźniłaś się - zarzuciła mi.
- Sorka. Emi bardzo marudzi? - zapytałam szeptem.
- Nie - westchnęła. - Ma dla nas jakiś nowy projekt. Jest tak podekscytowana, że wysłała Franka do Biedronki po coś niedrogiego na rozluźnienie.
- Czyli grubsza akcja - zaśmiałam się, jednak Nika miała dość smętną minę. Cóż... każdy nowy projekt naszej liderki wiązał się z przeczesywaniem ciemnych, przerażających zakamarków, bynajmniej nie o porannej porze.
Weszłyśmy do salonu. Od ścian, z których odpadała zszarzała farba odbijały się dźwięki rockowej piosenki, puszczanej z telefonu Ryśka. Chłopak siedział w kącie, tupiąc w rytm muzyki i delikatnie szarpiąc struny swojej gitary.
- Nareszcie - ucieszyła się Emilia. - Ileż można siedzieć na korepetycjach z matematyki?
- Wiesz dobrze, że matematyka z Florkiem to czarna magia. Dosłownie - odparłam z westchnieniem.
Emi siedziała w wysokim, zakurzonym fotelu, który kiedyś miał prawdopodobnie śliczny, błękitny kolor. Jej niewielkie ciało zapadało się do środka pod wpływem wysłużonych sprężyn, toteż wyglądało to trochę jakby fotel-ludojad pożerał naszą koleżankę.
Dookoła biegały, bądź wylegiwały się przygarnięte przez nas koty: Diesel, Figa, Kiri, Bilbo, Ari i Mycha z owiniętą bandażem, tylną łapką. Emilia kiedyś przeczytała w jakieś mądrej książce, że te zwierzęta mają magiczną moc i od tamtej pory przybywa ich tu coraz więcej, tworząc z naszej siedziby swego rodzaju sanktuarium dla futrzaków. Zarówno ona, jak i Rysiek twierdzili, że kociaki chronią to miejsce dużo lepiej, niż zrobiona przez nich bariera. Szczerze w to wątpiłam, jednak nie miałam odwagi się z nimi kłócić. Każde z nich potrafiło być przerażające. A w duecie? Nie do opisania...
Rozsiadłam się wygodnie na prowizorycznej kanapie zrobionej z europalet i sterty poduszek, kiedy usłyszałam wyraźne kroki. Do środka wszedł Franek, dźwigający dwie, ciężkie torby z logiem uśmiechniętego robaczka.
- Słuchajcie! To było tak tanie, że wziąłem siedem butelek - powiedział zadowolony.
- Siedem? - zadziwiła się Emi. - Przecież nie przepijemy tego.
- Jak nie przepijemy? Ja nie dam rady? - zaśmiałam się, wyciągając dłoń.
Franek podał każdemu po butelce doprawionego siarczanami, wiśniowego wina. Po chwili całe pomieszczenie wypełnił słodkawy, owocowy aromat.
- Mam nowy pomysł - oznajmiła nasza liderka wyrywając z zeszytu kartkę. Kliknęła kilka razy długopisem i zaczęła pisać drukowanymi literami nagłówek.
- Miejskie legendy? - przeczytał ostrożnie Rysiek.
- Yhym - wyszczerzyła się. - Zaczniemy od znikających preparatów w sali biologicznej. Jakieś pomysły?
- Zainstalujmy tam kamery - zaproponował Frank.
- Niby skąd weźmiemy tyle kamer, co Bondzie? - prychnęłam, rzucając mu sceptyczne spojrzenie.
- Nie chcesz wiedzieć - odparł zupełnie poważnie.
- Dobra, nie było pytania - westchnęła unosząc ręce.
- Nika, masz pojutrze dyżur, nie? - spytała Emi.
- Mam - odparła po chwili wahania.
- W takim razie zainstalujecie je razem z Frankiem i poczekamy na efekt - zadecydowała. Zapisała starannie pierwszy punkt i cały plan wraz z jego wykonawcami.
- Punkt drugi: sklepik u Zośki - powiedziała szybko. - Podobno każdy, kto tam wejdzie traci trzy lata życia.
- Ja się nie poświęcę, aby to sprawdzić - wtrąciła pospiesznie Nika.
- Milena? Nie chcesz wypróbować skuteczności swojej wrodzonej długowieczności? - zapytał złośliwie Rysiek.
- Mowy nie ma! - zaoponowałam. - Reprezentuję czwarte pokolenie. Aż tak nie zaryzykuję.
- Spokojnie, niczego takiego od was nie wymagam - uspokajała Emi. - Z resztą i tak byłoby to ciężko sprawdzić.
- Co w takim razie proponujesz? - zapytał Frank.
- Na razie nic - westchnęła pisząc nazwę sklepiku i jego właścicielki przy drugim numerku. - Jeszcze to przemyślę.
- W takim razie proponuję sprawdzić, czy duch na Rudej faktycznie istnieje - zaproponowałam.
- Też miałam to w planach - przyznała nasza liderka pociągając dużego łyka z butelki. - Rysiek, dasz radę nawiązać kontakt?
- Wiesz, jak bardzo tego nie lubię - jęknął, dramatycznie szarpiąc struny gitary.
- Dla dobra sprawy, Rysiu - odgryzłam się z wrednym uśmiechem za aluzję do mojego dziedzictwa.
- W porządku - westchnął zrezygnowany. - Ale to ostatni raz.
- Ostatnio też tak mówiłeś - szepnęła grobowo Nika, jednak wszyscy to zignorowali.
- A Czerwony Rynek? - zapytał Frank.
- Naprawdę wierzysz w jego istnienie? - rzuciłam z powątpieniem.
- Ty wierzysz w Latającego Potwora Spaghetti i nikt ci tego nie wypomina - odburknął urażony.
- Niech makaronowa macka ma cię w opiece, niewierne stworzenie. Ramen - zaintonowałam, gestykulując rękami.
Frank posłał mi jedno ze swoich "załamanych" spojrzeń i odmówił komentarza, od razu przechodząc do rzeczy:
- Ostatnio jest coraz więcej plotek na mieście - wyznał. - Niektóre brzmią nawet sensownie. Podobno istnieje nawet strona promująca dni targu.
- Poszukaj dokładnie i zdaj raport - zadecydowała Emilia. - Jakieś jeszcze propozycje?
- Podobno Biała Dama straszy na naszym zamku - odparłam niepewnie.
- Każdy zamek ma swoją Białą Damę - prychnęła Emi. - Bzdura. Za to słyszałam, że ma imponującą sieć tuneli pod ziemią.
- Chcesz się włamać? - pisnęła przestraszona Nika.
- Chciałam i nawet próbowałam, ale nic z tego. Jest zbyt dobrze pilnowany - przyznała smutno. - Coś jeszcze?
Odpowiedziała jej tylko cisza i niepewne wzruszenia ramion.
- W takim razie obrady uważam za zakończone - uroczyście powiedziała stukając butelką w blat stołu. - Jednak najpierw dopijemy wino, bo szkoda, aby się zmarnowało.
***
"Ruda" to potoczna nazwa kamiennego, niewielkiego mostu otoczonego działkami uprawnymi i gęstą, tak przeze mnie znienawidzoną, wysoką trawą. Został ochrzczony za sprawą dziewczyny, która rzekomo popełniła tam samobójstwo. A w rzeczywistości jest to po prostu miejsce, w którym spotyka się młodzież, aby w spokoju kosztować wszystkie zakazane owoce swojego nieletniego życia
Żeby tam dotrzeć wystarczyło przejść przez park niedaleko naszej szkoły, obejść dookoła staw odbijający w nocy światło migoczących gwiazd, aż w końcu wyjść na wydeptaną ścieżkę. Już z daleka widniał wymalowany sprayem, biały napis: RUDA.
- Czujesz coś? - zapytała Emilia Ryśka.
- Na razie tylko wino napierające na mój pęcherz - żalił się.
- Nie marudź, tylko skup się na zadaniu - skarciła go, dając kuksańca w bok.
Przechodziliśmy właśnie pod mostem uważnie stawiając stopy na stromym, błotnistym podłożu. Jeden nieuważny krok groził zimną kąpielą w mulistej rzece.
- Strasznie tu cicho, nie sądzicie? - zauważyłam. - Normalnie, o tej porze nocy by roiłoby się od ludzi.
- Nie mam pojęcia - westchnął Frank. - Właściwie wolę bardziej cywilizowane miejsca, jeśli chodzi o kosztowanie alkoholu i spędzanie wieczorów, a już zwłaszcza nocy.
- Tak, tak... Pięciogwiazdkowe hotele na przykład. Wiemy - ucięła Nika. - Poza tym to zły pomysł.
- Za każdym razem to powtarzasz - przypomniałam, uśmiechając się pod nosem.
- I za każdym razem mam rację - skwitowała zaplatając ramiona na piersi. - Do tego nagle spadła temperatura. Patrzcie. - Chuchnęła, a przed jej twarzą pojawił się obłok białej pary. - Widziałam wystarczająco odcinków Supernatural, aby wiedzieć, co to oznacza.
- Przecież to tylko serial - prychnęła Emi. - Z resztą, co amerykanie mogą wiedzieć o nadprzyrodzonych rzeczach? Są dużo młodsi, niż my, Europejczycy, a jedyna wojna, jaka ich bezpośrednio dotknęła, to pomiędzy nimi samymi.
- Nie lubisz ich - stwierdził z uśmiechem Rysiek.
- Nie - odparła twardo. - Daleko im do naszych słowiańskich korzeni, albo azjatyckiej historii. A już na pewno nigdy nie przebiją brytyjskiego akcentu.
Nagle poczułam jak coś łaskocze mnie nogę. Pisnęłam przerażona, sprzedając swojej łydce kolejne plaskacze.
- Pająk! Pająk! Pająk!- darłam się w niebo głosy.
- Uspokój się - prosiła Emilia, strzepując go z mojej nogi. - On się boi ciebie bardziej niż ty jego.
- Na pewno nie! - usiłowałam złapać oddech. - Nawet mnie ugryzł.
Palcami wymacałam rosnącego bąbla, który piekł jak diabli.
- Dlaczego to zawsze mnie spotyka? - jęknęłam płaczliwie.
- Nie dramatyzuj - zaśmiał się Franek. - Zawsze mogło być gorzej. Mógł to być na przykład kleszcz.
- Wypluj to! - zażądałam, czując dziwne swędzenie w okolicy karku.
- Uspokójcie się wszyscy ! - Emi nie wytrzymała. - I proszę cię Rysiek już po raz trzeci, żebyś wyłączył tę muzykę. Obudziłbyś tym łomotem nawet umarłego.
- Przecież leci ze słuchawek - zaprotestował, ale wyciągnął je z uszu.
- Mi się bardzo podoba. - Usłyszeliśmy kobiecy głos. Rysiek nagle skamieniał, a w jego oczach igrał tajemniczy błysk. - Co to takiego?
Chwilę potem z ciemności wyłoniła się dziewczyna. Nie mogła mieć więcej jak dziewiętnaście lat. Była skromnie odziana w ciemne spodnie z wysokim stanem, czerwoną bluzkę w białe grochy i dżinsową kurtkę. Jej jasne włosy zostały zaplecione w gruby warkocz sięgający pasa. Mimo, że jej postura prześwitywała gdzieniegdzie, widzieliśmy ją dosyć wyraźnie w mrokach nocy. Domyśliłam się, że to dzięki obecności Ryśka.
- Strachy na lachy - odpowiedział ostrożnie zdradzając miano zespołu.
- Zabawna nazwa - stwierdziła w zadumie.
- Umarłaś, wiesz o tym? - zapytała prosto z mostu Emilia.
- Oczywiście, że wiem - prychnęła, nadymając usta.
- Dlaczego się zabiłaś? - dopytywała nasza liderka.
- Zabiłam?! - Jej twarz wykrzywił grymas pełen wściekłości.
- Została zamordowana - powiedział beznamiętnie Rysiek. Był już w pełnym transie.
- Tak, zostałam zamordowana. Boleśnie - wyznała.
- Dlaczego? - spytałam.
- Nie wiem. Nie pamiętam. - Wzruszyła ramionami i na jej twarzy znów zagościł uśmiech. - Nie rozmawiajmy o tym. Mam na imię Ewa. A wy? Jesteście pierwszymi osobami od lat, z którymi rozmawiam.
Emilia przedstawiła nas wszystkich i wyjaśniła cel naszej wizyty. Wtedy Nika nie wytrzymała i wybuchła:
- Nie jesteś ruda!
- Nie, ale zapewniam też, że wszystko, co mówią o blondynkach to nieprawda - zaśmiała się Ewka.
- Możesz opuścić to miejsce? - zagadnęła Emi.
- Nigdy mi się to nie udało - wyznała smutno.
- Teraz masz medium. - Dotarło do mnie.
- Tak, to powinno się udać - ucieszyła się nasza liderka.
Rysiek miał minę mówiącą: "nie róbcie mi tego", jednak tylko Nika zwróciła na to uwagę. Ja i Emi byłyśmy coraz bardziej podekscytowane.
Dzięki naszej pomocy Ewa dotarła nad stawy, a potem parku.
- O jejku! Ale się tu zmieniło - zachwycała się.
- Od dzisiaj zostajesz honorowym członkiem Paranormal Club'u - zadecydowała Emilia.
- Nie mam pojęcia co to znaczy, ale piszę się na to! - zaśmiała się, klaszcząc w dłonie.
I tak właśnie Rysiek zyskał nieodłączną, niematerialną towarzyszkę, a my szóstego członka PC.
***
Z czasem okazało się, że tylko my jesteśmy w stanie dostrzec Ewę, więc dziewczyna towarzyszyła nam podczas lekcji, nadrabiając zaległości spowodowane przedwczesną śmiercią. Akurat zadzwonił dzwonek wieszczący długą przerwę, więc każde z nas opuściło swoją klasę i usiedliśmy jak zwykle w miejscu naszych nieoficjalnych spotkań, a dokładniej na pierwszym półpiętrze szkoły, przy dużym, okrągłym oknie z widokiem na boisko. Zarówno pierwszaki, jak i nauczyciele bardzo szybko nauczyli się, że to miejsce zajmowane jest wyłącznie przez tą dziwną grupę ludzi, którą razem tworzyliśmy, więc nikt nas nie podsiadał ani nie rywalizował o ten kawałek podłogi.
Rysiek wraz z naszą zmarłą koleżanką podśpiewywali pod nosem Bloody Poland, z nowej płyty Strachów. Nie wiedziałam ile Ewka rozumie z tej piosenki, jednak nie miałam serca im przerywać. W duecie brzmieli niesamowicie. Niestety Emilia nie potrafiła, bądź nie chciała (ciężko odgadnąć, co chodzi po głowie naszej liderce) wykazać się takim taktem i cierpliwością.
- Gdzie Frank? - zapytała przerywając nasz prywatny koncert.
- Poszedł wymontować kamery z sali biologicznej i przerzucić materiał na laptopa - wyjaśniła Nika.
- Dobrze. - Pokiwała głową w zadowoleniu. - To i tak go nie dotyczy, bo on kupuje tylko w supermarketach.
- Co takiego? - dopytywałam.
- Nie zaglądajcie więcej do sklepiku Zośki - rozkazała.
- Dowiedziałaś się czegoś - bardziej stwierdziłam niż zapytałam.
- Zaczęłam szperać w Internecie oraz bibliotekach i wychodzi na to, że owa miła, niepozornie wyglądająca staruszka jest strzygą - wyjaśniła.
- Czym? - zdziwiła się Ewa.
- Strzygą - powtórzyłam marszcząc brwi. - Babcia mi kiedyś o nich opowiadała. To kobiety, które urodziły się z dwiema duszami, dwoma sercami i dwoma rzędami zębów. Kiedy umierały, odchodziła tylko jedna dusza, a druga, aby przetrwać, musiała polować, wysysając z ludzi ich życiodajną energię.
- Trochę jak wampir - stwierdziła w zadumie Nika.
- Nie zbliżajcie się tam - zastrzegła ponownie Emi, podając nam wycinki z gazet. - W tym artykule sprzed dwudziestu lat został opisany wypadek, który przytrafił się Zośce.
- Spadła jej doniczka z kwiatkiem na głowę? - nie dowierzałam, zaglądając Emi przez ramię.
- Wiem, brzmi to jak scenariusz jakiegoś tandetnego filmu, ale patrzcie na to. - Wyciągnęła kolejny wycinek.
- Cudowne zmartwychwstanie, czy błąd lekarza? - przeczytała nagłówek Nika.
- Koroner zapierał się, że denatka była martwa, tymczasem na drugi dzień wyszła z kostnicy jak gdyby nigdy nic - podsumowała tekst Emilia.
- A skąd pewność, że chodzi o strzygę, a nie o zombie? - dopytywałam.
- A stąd! - Emi podniosła kolejny wycinek na wysokość moich oczu.
- Niesamowity przypadek. Dziecko urodzone z dwoma rzędami zębów - przeczytałam, biorąc papier do ręki.
- Polska Gazeta Lekarska opisała jej przypadek, jako ciekawostkę stomatologiczną - dodała nasza liderka.
Chwilę potem nadbiegł Frank z laptopem pod pachą. Szybko streściłyśmy mu odkrycie naszej liderki.
- Dlatego kupuję w supermarketach i markowych sklepach - skwitował, potwierdzając słowa Emi i odpalił urządzenie. - Jeszcze tego nie oglądałem. Nie mam pojęcia, czy nagrało się coś przydatnego.
- Na pewno - mówiła przejęta Emilia. - Bakteria (czyt. nauczycielka biologii) narzekała, że znowu zniknęło coś z magazynu.
- W ostateczności nakryjemy złodzieja o bardzo złym guście - westchnęła Nika.
Franek wpisał hasło i po chwili pojawiły się ikonki. Chłopak szybko kliknął w jedną z nich, a my pochyliliśmy się nad ekranem, aby wszystko lepiej widzieć.
Pojawiły się cztery mniejsze okna a w nich widok z różnych perspektyw na salę biologiczną i magazyn.
- Przewiń trochę - poprosiła Emilia.
Franek wcisnął odpowiedni przycisk i obraz przyspieszył.
- Gdyby tylko lekcje biologii mogły mijać tak szybko jak na tym nagraniu - westchnęłam rozmarzona.
- Zatrzymaj - rozkazała nasza liderka.
I wtedy ujrzeliśmy, jak w środku nocy ktoś wchodzi do sali. Na szczęście Frank załatwił kamery noktowizyjne i obraz był dość dokładny. Wicedyrektor Skarga otworzył swoim zapasowym kluczem magazyn, a wtedy nasz kolega powiększył nagranie z tego właśnie miejsca. Nauczyciel przeczesywał kolejne szafki, aż w końcu trafił, na tę z preparatami zamkniętymi szczelnie w specjalnych słoiczkach. Schował je do torby i wyszedł.
- Ukradł, ale nic więcej - stwierdziła zawiedziona Emi.
- Za kogo ty mnie masz? - oburzył się Franek. - Przezorny zawsze ubezpieczony.
Otworzył w dwóch kliknięciach kolejny folder i film, a nam na ekranie ukazał się osobisty gabinet wicedyrektora. Na twarzy Emilii od razu zagościł radosny uśmiech. Chłopak przewinął trochę do przodu i wtedy zobaczyliśmy, jak profesor odkręca jeden ze słoików, wyciąga spreparowany mózg, obmywa go pod kranem i wkłada do ust powoli przeżuwając. Wszyscy jak na komendę wydaliśmy z siebie dźwięki pełne obrzydzenia, a Nika wyglądała, jakby miała zaraz zwymiotować.
- On już za moich czasów wyglądał podejrzanie - zachichotała Ewka robiąc salto w powietrzu.
- Wiecie, że przynoszenie jakiegokolwiek sprzętu elektronicznego do szkoły jest zabronione? - Dobiegł nas głos nauczyciela-zombie. - Co tam oglądacie?
Frank pospiesznie zatrzasnął laptopa, a na twarzy naszej liderki zagościł piękny, olśniewający uśmiech.
- Wiemy i przepraszamy bardzo, panie profesorze. - Zaczęła trzepocząc rzęsami. - Pomagaliśmy właśnie Frankowi dopracować jego projekt z biologii.
- Tak? A na jaki temat? - nie dawał za wygraną.
Franciszek szturchnął mnie łokciem w żebra i od razu do mnie dotarło, że jako reprezentant profilu biologiczno-chemicznego powinnam przejąć pałeczkę.
- Jest to badanie naturalnego przyrostu mszaków i paprotników na terenach naszego miasta, oraz ich wpływ na faunę i florę łąk oraz parków. Musieliśmy dopracować schematy rozrostu i rozmnażania oraz procentową umieralność poszczególnych gatunków, jednak najbardziej skupiając się na Polytrichum commune - odparłam wygrzebując z głowy najnudniejsze tematy i najtrudniejsze słowa, których sama do końca nie rozumiałam. Widziałam, że nauczyciel zgubił się już w połowie mojego wywodu.
- To rzeczywiście bardzo pracochłonne - stwierdził w zadumie. - Dobra robota. Oby tak dalej, jednak postarajcie się następnym razem załatwiać takie rzeczy po lekcjach.
- Oczywiście, panie profesorze - odparliśmy chórem.
Pan Skarga poklepał Franka na pożegnanie. Na szczęście uszło uwadze nauczyciela, że ten skamieniał czując jego dotyk. Z wszystkich nas uszło powietrze, kiedy zniknął nam z pola widzenia.
- Zmontuj to i zrób dla każdego po kopii - zarządziła Emi.
- Po co? - zdziwił się Rysiek.
- Przyda się nam w razie-czego - stwierdziła. - To zawsze jeden as więcej w rękawie.
- A jeśli skończymy jak preparaty Bakterii? - Nika niemal piszczała.
- Nie skończymy - zapewniła twardo.
- A skąd ta pewność? - zdziwiłam się.
- A grałaś kiedyś w Resident Evil? - Uniosła brew.
Na moją twarz mimowolnie wstąpił uśmiech. Tak, to była moja ulubiona gra.
***
Ze snu wyrwały mnie wibracje leżącego na biurku telefonu. Mechanicznie odebrałam nie sprawdzając nawet kto dzwoni.
- Za godzinę widzę cię na Placu Zwycięstwa - zakomunikowała Emi. - Frank wie, jak się dostać na Czerwony Rynek.
- Jest druga w nocy - jęknęłam spoglądając, na stojący przy łóżku, podświetlany zegarek, jednak liderka się już rozłączyła.
Westchnęłam głośno i niechętnie zaczęłam się ubierać. Nie zrozumcie mnie źle. Uwielbiam to, co robimy w klubie, jednak jeszcze bardziej kocham spać. Z łóżka wyciągnęła mnie tylko wizja wściekłej Emilii. W końcu ciepło opatulona wyszłam przez balkon, aby nie budzić rodziców i rodzeństwa.
Piętnaście minut później byłam w punkcie zbiórki. Według legendy Czerwony Rynek miał być nocnym odpowiednikiem Zielonego Rynku - targu, na którym handlowano wszystkim, w prawie każdym języku. Tak naprawdę na to miejsce składał się otoczony zieloną siatką kawałek ziemi, pełen różnej wielkości straganów. Już z daleka widziałam, że miejsce jest puste, wręcz wymarłe. Nawet wiatr nie targał tam porozrzucanymi papierami i tekturami.
- Trzymajcie - powiedział Frank podając nam stare, wyblakłe monety zawieszone na sznurkach.
- Co to? - zdziwiłam się.
- Bilety wstępu - wyszczerzył się.
- Ej! - zwrócił nam uwagę Rysiek. - Czy to nie Mycha?
- Faktycznie! Mycha! - zawołała Emilia.
Nasza kotka z owiniętą bandażem łapką właśnie zmierzała w stronę Zielonego (a może Czerwonego?) Rynku. Ruszyliśmy za nią biegiem i gdy przekroczyliśmy bramę znaleźliśmy się w zupełnie innym miejscu. Pustą przestrzeń wypełniali stłoczeni ludzie, krzątający się przy różnego rodzaju straganach. Jednak nie mieliśmy czasu na podziwianie otoczenia, gdyż Emi wybiegła w pogoń za kotką, a my za naszą liderką. W końcu Mycha schowała się pod zieloną płachtą.
Potem... nie jestem do końca pewna co (i jak) się stało, ale poczuliśmy gwałtowny podmuch powietrza, a przed nami zaprezentowała się piękna kobieta o szarych włosach owinięta jedynie w materiał. Jedną nogę miała zabandażowaną białym opatrunkiem. Staliśmy tak wokół niej z rozdziawionymi szeroko ustami i oczami pełnymi niedowierzania. Kobieta zaśmiała się radośnie.
- Miło mi was poznać. - powiedziała.
- Mycha? - zapytałam potrząsając głową.
- Też - zaśmiała się. - Ale w tej postaci wolę, jak nazywa się mnie Dagmara.
- Jesteś kotołakiem! - wybuchła nasza liderka.
- Nie używaj tego słowa w tym miejscu - skrzywiła się. - To niepoprawne politycznie. Mój gatunek nosi nazwę gatalopus. To kocie odpowiedniki lykan.
- Aha - udało się wydukać Nice, na co kobieta-kot serdecznie się zaśmiała.
- Chciałam wam podziękować za pomoc. - Pokazała na swoją nogę. - Gdyby nie wy, mogłabym kuleć do końca życia.
- Nie ma za co - wyszczerzyła się Emi, u której minął już szok.
- Powiedzcie, co mogę dla was zrobić? -zapytała.
- Może nas oprowadzisz po tym miejscu? - zaproponowałam rozglądając się.
- Z chęcią - odparła z szerokim uśmiechem. - Tyko się w coś ubiorę.
Po chwili wróciła w pełnym odzieniu i od razu wczuła się w rolę przewodniczki.
- Witam na Czerwonym Rynku - zaczęła rzeczowo. - Widzę, że odkryliście nasz sekret. Te stare pieniądze mają moc przełamywania bariery, którą jest otoczone to miejsce podczas każdej nocy handlowej.
- Słychać tu jeszcze więcej języków niż w dzień - zauważyłam.
- To dlatego, że nocne targi są dostępne dla osób z całego świata - wyjaśniła. - Wiecie, dla czarownicy z Nowego Orleanu, czy Sydney to żaden problem przylecieć do Polski.
- Hej, a to nie nasza chemiczka? - zawołał Rysiek, pokazując palcem w stronę jednego ze straganów.
- Joanna Przybysz - potwierdziła, kiwając głową. - Jest najsłynniejszym i najznakomitszym alchemikiem na całym świecie, a także w innych wymiarach. Podobno, jako pierwsza obmyśliła recepturę na stworzenie złota, czyli kamień filozoficzny. Zbiłaby miliony, jednak woli uczyć w liceum i przygotowywać swoich uczniów do matury.
- A propos matury - wtrącił Frank. - Nie dostaniemy może tu jakiś gotowców?
W oczach wszystkich nas pojawiła się nadzieja. Matura, egzamin dojrzałości, a przez uczniów rozumiana, jako wpisz-się-w-klucz-strzelanka. Najgorsza rzecz w życiu każdego nastolatka, no ale jak mus to mus, nie?
- Gotowców? Nie - zaśmiała się. - Ale Węgrzy mają całkiem fajne talizmany wiedzy.
I tak zaczęły się bardzo owocne zakupy. Całe szczęście, że nie wyciągałam z torby portfela, gdyż teraz mogłam sobie pozwolić, na wspomniany wcześniej przez Dagmarę talizman wiedzy, amulet przeciw trądzikowi, eliksir na strzygi, srebrne krzyżyki odstraszające wampiry, kilka klątw na byłych chłopaków i woreczki umarlaka - urok trzymający z dala zombie każdego pokroju. Kotka pokazywała nam tylko sprawdzonych i pewnych sprzedawców, a na niektóre z zakupionych przedmiotów było nawet kilka lat gwarancji i parę procent zniżki.
- Obsługa lepsza niż w niejednym firmowym sklepie - skwitował Franek z uznaniem.
- Klient nasz pan - ukłonił się jeden z mężczyzn w turbanie stający za straganem.
- A teraz zapraszam do Krypty - odparła Dagmara.
- Gdzie? - zdziwiliśmy się wszyscy.
- Krypta, to taki bar dla wszystkich ze świata nadnaturalnego - wyjaśniła. - W pewnym sensie też już jesteście jego częścią.
- W takim razie w drogę - zadecydowała Emilia.
***
Okazało się, że Krypta położona jest w podziemnych tunelach rozciągających się pod miastem. Swoją nazwę wzięła od miejsca, w którym znajduje się wejście - starego grobowca usytuowanego w bazylice przy zamku. Lokal dzielił się na wiele mniejszych pomieszczeń połączonych wąskimi, zaciemnionymi korytarzami. Jest tu miejsce zarówno dla koneserów drogich, wykwintnych dań, jaki i zagorzałych wielbicieli śmieciowego jedzenia. Można było w spokoju i ciszy sączyć drinki, bądź piwo, albo prowadzić prywatne konwersacje w odosobnionych strefach. Nam jednak najbardziej przypadła do gustu część, w której rozkręcało się na całego karaoke.
Rozsiedliśmy się przy jedynym wolnym stoliku i zamówiliśmy po piwie. Ku naszemu zdziwieniu nawet poproszono nas o okazanie dowodów. Na szczęście wszyscy byli pełnoletni. Rysiek pierwszy opróżnił cały kufel i zaciągnął Ewę na scenę (tutaj nie byliśmy jedynymi, którzy ją dostrzegali).
- Brawo! - zawołałam klaskając, a moi towarzysze mi zawtórowali.
Chłopak zagrał pierwsze nuty na gitarze i cała sala momentalnie ucichła. Ewa zarzuciła warkoczem i zaczęła śpiewać spokojną balladę o nieszczęśliwej miłości. Chwilę potem do jej anielskiego głosu dołączył niższy naszego kolegi. Ich śpiew scalił się w pełnej harmonii hipnotyzując wszystkich słuchaczy. Kiedy ostatnie dźwięki ucichły zorientowałam się, że po policzkach spływają mi łzy. Otarłam je pospiesznie wierzchem dłoni i zaczęłam bić brawo na stojąco. Wszystkie biesiadujące z nami stworzenia poszły moim śladem.
- To było niesamowite! - zawołała Emilia, gdy zeszli ze sceny.
- Dzięki - odparł nieśmiało.
- Stary, zakładamy zespół - wtrącił Frank, kładąc dłoń na jego ramieniu. - "Rysiek i zjawa". Co wy na to? Chwytliwe, nie?
- Przecież ty nie umiesz grać ani śpiewać - zaprotestowała Nika.
- A kto tu mówi o graniu, czy śpiewaniu? Ja będę menadżerem - wyszczerzył się.
- Możecie mieć mały problem z zarejestrowaniem w dokumentach "zjawy", ale wróżę wam świetlaną przyszłość - zaśmiała się Dagmara.
- Co to w ogóle było? - zapytałam. - Nie znam tej piosenki.
- Sami ją napisaliśmy - wyjaśniła z dumą Ewa.
- Aż ciężko uwierzyć, że takie perełki mieliśmy pod nosem - zaśmiałam się.
Publiczność pozwoliła Ryśkowi dopić jeszcze jedno piwo i wręcz siłą wyniosła go na scenę, gdzie razem z Ewką czuli się jak ryby w wodzie.
***
Jak sami widzicie nawet zwykłe, zaściankowe miasteczko potrafi kryć w sobie historie i sekrety rodem z powieści i filmów, a nawet sennych marzeń. Nie trzeba wyjeżdżać na drugi kraniec świata w poszukiwaniu wrażeń. Czasem wystarczy tylko uważnie się rozejrzeć, aby dostrzec niewyjaśnione. A niekiedy to właśnie niewyjaśnione odnajduje ciebie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro