"Miss Beatrice" część II
Beatrice niemal nie spała tej nocy. Przedziwne starcie z lordem Carringtonem stawało się jej w oczach coraz bardziej absurdalne i surrealistyczne – i tym mocniej nie mogła ani na chwilę o nim zapomnieć. Jego pełne bólu, acz pozornie beznamiętne słowa uderzały ją raz po raz, a pomiędzy nimi, niby senna mara, majaczyła okolona jasnymi włosami piegowata twarz Henry'ego.
O ile poprzedniego dnia panna Lyndon olśniewała swa urodą i wdziękiem, dziś była przygaszona i obolała. Mało zjadła na śniadanie, niewiele się odzywała, powtarzała wciąż tylko, że nie, na pewno nie jest chora, po prostu nie wypoczęła.
Chwilę przed południem z pobalową wizytą zajrzał Henry, ciekawy, czy Beatrice czuje się już lepiej. Jego wizyta tym razem nie sprawiła młodej damie szczerej radości, dała jej jednak sposobność do wyjaśnienia nękającej ją sprawy. Beatrice nie zamierzała owijać w bawełnę ani odwlekać niemiłej, acz koniecznej rozmowy. Od razu zaproponowała więc Henry'emu spacer po ogrodzie i gdy tylko znikli z pola słyszenia jej rodziców, powtórzyła mu te elementy monologu lorda Carringtona, które odnosiły się bezpośrednio do kapitana Newsome'a, pomijając oczywiście najintymniejsze szczegóły.
- To prawda – odpowiedział Henry po chwili ciszy.
Nie zaskoczyło jej to – a przecież powinno. Jakim prawem przedkładała słowa prawie obcego mężczyzny nad swe dobre mniemanie o wieloletnim ukochanym? Mimo to nie wierzyła, że markiz skłamałby w ten sposób, instynktownie to czuła.
- Pozwól mi jednak wytłumaczyć tę sytuację – poprosił – Albo raczej... usprawiedliwić się choć trochę.
Pokiwała głową, patrząc na niego ze smutkiem i zatroskaniem w brązowych oczach.
- Rzeczywiście, kilka lat temu miałem okazję zawrzeć znajomość z lady Carrington. Zaczęła się ona przy stole do kart i wyłącznie do tego się ograniczała. Przyznaję, moi kompani i ja nie mieliśmy większych skrupułów w tej materii. Grała słabo, ale kochała grać, a my z tego korzystaliśmy. To haniebne i zasłużyliśmy na potępienie z tego powodu. Jednak, Beatrice... Byłem wtedy młody i głupi. Dojrzałem od tego czasu, inaczej patrzę na świat. Wtedy po prostu korzystałem okazji, jak głupi, wyrachowany żółtodziób, którym faktycznie byłem. Nie zrobiłbym tego nigdy więcej. Nie miałem też prawdziwie złych zamiarów, najdroższa. Z każdym kolejnym zdobytym funtem myślałem tylko o tobie, o ślubie, który dzięki temu się przybliżał...
- Czyli chcesz powiedzieć, że wykorzystywałeś słabość tej kobiety dla mnie? – zapytała cicho panna Lyndon, nie patrząc na niego.
- Kiedy tak stawiasz sprawę... Rzeczywiście, brzmi to potwornie, ale poniekąd tak. Myślałem tylko o naszym wspólnym szczęściu.
Beatrice pokiwała głową.
- Rozumiesz mnie, mam nadzieję? – Henry wziął narzeczoną w ramiona.
Pozwoliła mu na to i oparła głowę na jego barku. Rozumiała. Właśnie dlatego odczuwała tak dojmujący smutek.
***
Jakieś dwie godziny po wizycie Henry'ego służąca państwa Lyndonów starszych otworzyła drzwi i na progu ujrzała posłańca, trzymającego bardzo ładny, choć niezbyt duży bukiet kwiatów. Nie wyglądały na polne; były to rośliny cieplarniane, ze smakiem skomponowane, bez przesadnego przepychu.
Dziewczyna wzięła bukiet i zaniosła do salonu, gdzie, jak wiedziała, siedziały panienka wraz z matką.
- Posłaniec przywiózł kwiaty dla panny Beatrice – oznajmiła.
- Och, to na pewno od Henry'ego! – panna Lyndon poderwała się – Po balu...
...i po naszej ostatniej rozmowie, dokończyła w myślach.
Kiedy jednak chwyciła bukiet, ujrzała przymocowaną do niego niewielką kopertę, zalakowaną czerwony woskiem, w którym odciśnięta była litera „C", mająca kształt dwóch splecionych ze sobą pnączy bluszczu. W jednej chwili pojęła, iż kwiaty nie są od Henry'ego.
Niespokojnie złamała pieczęć i rozłożyła kartkę. Zawierała tylko kilka zdań, zaś pismo ani trochę nie przypominało rozchwianych, cienkich liter stawianych przez Henry'ego, który nigdy nie był pewien poprawnej pisowni i zawsze bał się popełnić błąd. Pióro wbijało się w papier tak mocno, że niemal go przebijało. Litery były stanowcze, w wielu miejscach ostro wydłużone w ten charakterystyczny sposób, będący efektem szybkich, gwałtownych pociągnięć.
„Szanowna panno Lyndon,
Obawiam się, iż ostatniego wieczoru uraziłem Panią, przynajmniej dwa razy, a zapewne i więcej. Nie było moim celem obrazić osoby, którą tak cenię i której, jako jednej z nielicznych spośród znanych mi, mogę tak niewiele zarzucić. Mój wybuch, a także poprzedzające go wypowiedzi, z całą świadomością uznaję za niedopuszczalne. Zasłużyła Pani, by usłyszeć prawdę, jednak nie w ten sposób. Niezmiernie mi przykro i liczę, iż wybaczy mi Pani nieprzemyślane, haniebne słowa.
Mam nadzieję, że Pani oraz Pani bliscy pozostaniecie w dobrym zdrowiu.
Carrington"
Po przeczytaniu krótkiego listu Beatrice, niewiele myśląc, wypadła z domu. Gnała za widocznym jeszcze posłańcem co tchu, nie przejmując się, że jest w domowych pantoflach i ma rozwiane włosy.
- Proszę poczekać! – zawołała, co nie przystawało damie ani odrobinę.
Mężczyzna usłyszał ją i zatrzymał się. Dopadła go, zdyszana.
- Czy... Czy mógłby pan proszę doręczyć ode mnie wiadomość dla pana markiza? Zapłacę oczywiście...
- Przykro mi, panienko, ale z tego, co wiem, lord Carrington wyjechał dziś do Londynu.
- Wyjechał? Kiedy? – informacja ta bardzo zmartwiła pannę Lyndon.
- Mniej więcej w południe. Tuż po tym jak przekazał mi bukiet dla pani.
- Wie pan może, kiedy wróci?
- Niestety nie...
Podziękowała mu z ledwie skrywanym smutkiem i wróciła do domu, przekonana, że scena z poprzedniego wieczoru sprawiła, iż markiz zapragnął na dłużej pobyć z dala od okolicznych mieszkańców, a przede wszystkim od niej samej. Nie spodziewała się jego szybkiego powrotu.
W salonie matka zachwycała się dostarczonymi kwiatami.
- Taki kochany młody człowiek z kapitana Newsome'a. Jakie piękne kwiaty...
- Nie są od Henry'ego, mamo – przerwała jej córka, która nie zamierzała w tej sprawie kłamać, gdyż oznaczałoby to, iż ma coś wstydliwego do ukrycia – Przysłał je lord Carrington.
- Lord Carrington? Ależ dlaczego... - oczy pani Lyndon rozbłysły.
- Poróżniliśmy się na balu. Och, o taki drobiazg, że już nie pamiętam dokładnie, o co – próbowała przygasić entuzjazm matki, zaciskając jednocześnie dłonie na trzymanym papierze – Najwyraźniej oboje byliśmy już zmęczeni i poirytowani. Wysłał mi kwiaty w ramach przeprosin. Zapewne nie chciał zostawiać tak sprawy, bo okazało się właśnie, że wyjechał dziś do Londynu.
- Dziwny człowiek z tego markiza – orzekła pani Lyndon.
- Nieprzewidywalny i zmienny – odpowiedziała jej córka – Ale czuję, że ma dobre serce, choć nie jest pozbawiony wad. To bardzo błyskotliwy i obyty mężczyzna.
- Dobrze go znasz...
- Nie, nie! Niemal wcale – zaprzeczyła Beatrice – Lubię go jednak, umie być miły i otwarty.
- Gdy razem tańczyliście, stanowiliście naprawdę piękny widok... - rozmarzyła się matka, po czym zakrzyknęła, niby pod wpływem chwilowego impulsu – Kochanie, byłaby z ciebie taka urocza markiza!
- Mamo! – oburzyła się Beatrice – Jak śmiesz mówić takie rzeczy swej zaręczonej córce?!
- Spokojnie, spokojnie – pani Lydnon spokorniała – Nie unoś się tak. Pozwól matce pomarzyć choć przez moment, skoro tak wcześnie odebrałaś jej nadzieje na coś więcej.
- Oczywiście kapitan Newsome to taki sympatyczny młody człowiek – dodała na koniec pod wpływem piorunującego spojrzenia córki.
***
Oczywistym biegiem wypadków wydaje się to, iż przyjęte oświadczyny prowadzą do ślubu, ten zaś zazwyczaj poprzedzony jest odpowiednio chaotycznymi przygotowaniami. Tak było również w przypadku kapitana Newsome'a oraz panny Beatrice Lyndon. Ustalono, iż długo wyczekiwana ceremonia odbędzie się dopiero latem, co było spowodowane nieustępliwą postawą lady Alexandry, młodszej siostry przyszłej panny młodej. Nie wyobrażała ona sobie, by mogło jej zabraknąć na ślubie Beatrice, jednocześnie uparcie twierdziła, iż przynajmniej do końca lipca ma ona - jak przystało na pierwszą damę londyńskiej śmietanki towarzyskiej, za jaką się uważała – w stolicy zobowiązania, z których absolutnie nie może zrezygnować.
Takie postawienie sprawy zawczasu zapobiegło niepotrzebnemu pośpiechowi i bałaganowi. Mimo to należało podejmować kolejne decyzje i nie zwlekać. Przecież Beatrice miała tyle lat na zastanowienie się, w jakim zakładzie krawieckim w Londynie zamówić wyprawę ślubną! Henry, mieszkający na razie w posiadłości brata kawalera, planował po ślubie kupić dom w okolicy i stanąć na własnych nogach. Z tego przecież powodu tyle lat odwlekał zaręczyny, należało więc także zacząć rozglądać się za odpowiednim miejscem.
Cały ten stopniowo narastający harmider coraz bardziej męczył Beatrice. Tak długo marzyła o sobie w białej sukni i welonie... Gdy zaś chwila ta zdawała się być o krok, pannę Lyndon chwytał nagły, irracjonalny strach. To, co według niej powinno sprawiać jej przyjemność, gdyż czekała na to siedem długich lat, stało się powodem lęku i niechęci. Była rozdrażniona i zniesmaczona swoimi odczuciami. Nie rozumiała, co się dzieje, ale coś wewnątrz niej pragnęło uciec jak najdalej od planowanego ślubu.
W dodatku prześladowały ją dziwne sny. Urywane, niejasne, powtarzające się... Stała przed ołtarzem, w białej sukni i welonie, jak w dziewczęcych marzeniach. Obok niej dumnie prezentował się Henry w czerwonym mundurze. Trwał ich ślub. Pastor odczytywał kolejne słowa ceremonii, jednak w pewnym momencie z łoskotem otwierały się drzwi do świątyni i rozlegały się czyjeś spieszne kroki. Kapłan przerywał. Beatrice oglądała się, by przekonać się, któż zakłócił zawieranie małżeństwa... I w tym momencie budziła się, zanim zdołała dojrzeć twarz intruza, a nawet jeśli kiedykolwiek jej senna świadomość zdążyła ją zarejestrować, wyparowywała z pamięci natychmiast po otwarciu oczu.
Beatrice nie rezygnowała ze swoich spacerów, coraz bardziej starała się jednak unikać podczas nich towarzystwa Henry'ego. Miała z tego powodu wyrzuty sumienia, ale jednocześnie czuła, że potrzebuje wytchnienia. Często za to proponowała wspólną przechadzkę swej bratowej, pani Alice Lyndon, mądrej, bystrej osóbce, z którą przyjaźniła się od tak dawna, jeszcze zanim połączyły je więzy rodzinne.
W czasie jednego z takich spacerów okazało się, iż Beatrice omyliła się, przewidując, że nieobecność lorda Carringtona potrwa co najmniej kilka miesięcy – powrócił do swej wynajętej posiadłości po niewiele ponad tygodniu. Damy napotkały go, gdy swoim zwyczajem jeździł konno po okolicy. Pannę Lyndon niezmiernie zdziwił jego widok, momentalnie zamilkła, gdyż wróciły do niej wspomnienia z ich ostatniego spotkania. Markiz wstrzymał konia i zsiadł z niego, co dotychczas mu się nie zdarzało. Trzymając siwka za uzdę, skłonił głowę i przywitał się.
- Lordzie Carrington, nie wiedziałyśmy, że już pan wrócił – odezwała się Beatrice, próbując nie wydać się zdenerwowaną.
- Pojechałem do Londynu tylko na kilka dni. Jadłem obiad z parlamentarzystami – wyjaśnił.
Wydawał się jakiś nieswój. Panna Lyndon popatrzyła na bratową, a ta odsunęła się o kilka kroków. Była po części wtajemniczona w przebieg ostatniej rozmowy tych dwojga. Beatrice przedstawiła jej tylko ogólny zarys historii opowiedzianej przez lorda Carringtona, zaś pani Jamesowa Lyndon niemal nie skomentowała tych rewelacji, pokiwała tylko smętnie głową. Teraz zechciała umożliwić im wyjaśnienie nieporozumień.
- Bardzo dziękuję panu za piękne kwiaty, lordzie Carrington – zaczęła cicho Beatrice – Natychmiast po ich otrzymaniu pragnęłam przesłać panu odpowiedź, jednak dowiedziałam się, że jest już pan w drodze do stolicy. Czuję się niezmiernie zawstydzona tym, co powiedziałam. Byłam niesprawiedliwa i oschła, przykro mi z tego powodu.
Milczał.
- Domyślam się, iż nie jest pan człowiekiem skłonnym łatwo przyjmować współczucie – kontynuowała – Jednak musi pan wiedzieć, jak wielkie wrażenie wywarła na mnie historia pana... małżeństwa. Głęboko mnie zasmuciła i poruszyła.
- Nie powinienem był tego mówić – przerwał jej – Przynajmniej nie w taki sposób. Przepraszam za to po raz kolejny.
- Owszem, nie powinien pan, ale ja nie powinnam wcześniej obwiniać pana za moje rozdrażnienie. Również proszę o wybaczenie.
Posłał jej półuśmiech.
- Zabawne. Zauważyła pani, panno Lyndon? Od pierwszego spotkania przepraszamy się, bo łamiemy obowiązujące konwenanse. Obyśmy nigdy nie zrobili czegoś, czego nie będziemy mogli sobie wybaczyć.
Beatrice tymczasem sięgnęła do zapięcia złotego łańcuszka – jedynego drogocennego przedmiotu, jaki otrzymała od Henry'ego. Patrzyła niepewnie na lorda, trzymając błyskotkę w dłoni.
- Lordzie Carrington... Świadomość, że kapitan Newsome wykorzystał... słabość pańskiej małżonki, bardzo mi ciąży – powiedziała – Chciałabym chociaż symbolicznie spłacić dług, jaki nieświadomie u pana zaciągnęłam. Otrzymałam ten naszyjnik od kapitana Newsome'a; myśl, że mógł zostać kupiony za środki pochodzące z pańskiego majątku...
Obrzucił ją zaskoczonym spojrzeniem.
- Proszę założyć to z powrotem – obruszył się – Akurat pieniędzy mi nie brakuje, panno Lyndon. Jeśli rzeczywiście tak pani boleje na pochodzeniem tej ozdoby, może ją pani potraktować jako prezent ode mnie.
Skłonił się, pożegnał Beatrice oraz Alice, wsiadł na swego konia i pocwałował dalej.
***
- Beatrice! – matka wpadła do salonu, wymachując listem od młodszej córki – Alexandra poleca nam wspaniałą krawcową. Szyła suknię ślubną kuzynce sir Edwina i efekt był podobno olśniewający. Wysłała nam jej adres, niedługo koniecznie musimy wybrać się do Londynu i zająć się twoją wyprawą.
Beatrice zamknęła oczy. Pani Lyndon bez przerwy przybywała do niej z takimi informacjami, wywołując u przyszłej panny młodej tłumione rozdrażnienie i ból głowy. Panna Lyndon doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak przedziwne i niewytłumaczalne było jej zachowanie, ale nic nie mogła poradzić na swoją coraz mocniejszą niechęć. Czuła się jak złapana w pułapkę ćma, która usiłuje wydostać się i spalić w ogniu świecy.
- Idę się przejść, mamo – powiedziała – Muszę się przewietrzyć.
- Blado wyglądasz... - usłyszała jeszcze.
Będę więc pasować do sukni ślubnej, pomyślała.
Nie uszła daleko. Zatrzymała się przy powalonym pniu, przyjemnie ocienionym przez kępę kilku drzew. Usiadła i wpatrywała się w ścieżkę, którą zazwyczaj spacerowała. Miała wrażenie, że siły całkiem ją opuściły.
Trwała tak, zasłuchana w śpiew ptaków, gdy ujrzała nadchodzącą postać. Była to Alice, najwyraźniej zaskoczona widokiem przyjaciółki.
- Dlaczego siedzisz tu sama? – zapytała zatroskana.
- Mama planuje ślub – wyjaśniła panna Lyndon, jakby to wszystko tłumaczyło.
- I znów poczułaś, że musisz stamtąd uciec – dopowiedziała jej bratowa.
Alice zajęła miejsce obok niej.
- Beatrice – zaczęła, cicho, ale bardzo poważnie – Chyba czas wreszcie cię o to zapytać: czy ty rzeczywiście chcesz tego ślubu z Henrym?
- Ależ Alice, co to za pytanie?! – obruszyła się Beatrice.
- Bardzo zasadne, okazuje się...
Panna Lyndon milczała.
- Posłuchaj siebie – Alice wzięła ją za rękę – Zagłuszasz ten głos już długo, ale to cię może unieszczęśliwić. Jesteś moją przyjaciółką i pragnę twojego szczęścia, jednak musisz sobie na nie pozwolić.
- Och, Alice! Czyż to nie oczywiste! Od taka dawna kochałam Henry'ego... Nie znałam innego uczucia! – Beatrice poderwała się nerwowo – I cóż z tego, że nie jest taki bystry i dojrzały jak lord Carrington?! Jakże by mógł być? Cóż z tego, że nie potrafi być taki elegancki? Nie tańczy tak, nie umie się tak wysławiać... Cóż z tego, że nie jest tak przystojny? Ani tak bogaty... To nie zmienia tego, że Henry potrafi być cudowny! Obie to wiemy!
Pani Jamesowa Lyndon patrzyła tylko na rozgorączkowaną przyjaciółkę, bo zbyt dobrze rozumiała, że jedyną osobą, którą Beatrice przekonuje, jest ona sama. Przecież Alice ani raz nie wymieniła nazwiska markiza – panna Lyndon potwierdziła tylko jej niewypowiedziane podejrzenia.
- Alice... - wyszeptała Beatrice, uspokoiwszy się nieco – Chyba nie oczekujesz ode mnie, że zrezygnuję z miłości w imię pieniędzy i tytułu?
- Dobrze wiesz, że nigdy coś takiego nie przeszłoby mi przez myśl. Powinnaś to wiedzieć. Za mocno cię kocham i za dobrze pamiętam, jak odrzucałaś zamożnych kandydatów. Boję się czego innego: obawiam się, że zrezygnujesz z miłości w imię przyzwyczajenia i strachu przed zmianami.
Panna Lyndon usiadła z powrotem, a jej bratowa odezwała się ponownie:
- Kiedy zakochiwałam się w twoim bracie, myślałam, że jest jedynym mężczyzną, który potrafi patrzeć tak patrzeć na kobietę, jak właśnie James patrzył na mnie. Ostatnio, obserwując ciebie i lorda Carringtona, zrozumiałam, jak bardzo się myliłam.
Beatrice znów wstała.
- Wybacz, Alice. Muszę cię opuścić, nie bierz tego do siebie. Dziękuję ci... za szczerość i mądre słowa.
Bratowa podniosła się i przytuliła ją.
- Jesteś jedyną osobą, która może podjąć decyzję. Tylko ty naprawdę wiesz, co czujesz; ja mogę to tylko widzieć. Miej na uwadze swoje pragnienia, zaklinam cię.
Panna Lyndon schowała na chwilę twarz w ramieniu Alice, a potem wyplątała się z jej objęć i ruszyła w drogę. Pani Jamesowa nawet nie musiała pytać, gdzie zmierza. Beatrice szła już ścieżką, w stronę miejsca, gdzie najczęściej podczas swoich spacerów spotykały odzianego na czarno jeźdźca na siwym koniu. Alice zawróciła do domu, pozostawiając sprawy własnemu biegowi.
Rzeczywiście, Beatrice szła prosto przed siebie, pozwalając dróżce wyprowadzić się na skąpaną w słońcu polanę. Na wpół świadomie dążyła do spotkania z markizem. Nie miała pojęcia, co nowego miałoby wnieść do jej życia, ale nie potrafiła się powstrzymać.
Nie zawiodła się. Po krótkim czekaniu dosłyszała znajome rżenie. Lord Carrington na jej widok zsiadł z konia i przywitał się z nią, ona mu grzecznie odpowiedziała. Stali przez chwilę, nieco skrępowani, wreszcie on przywiązał uzdę do drzewa i zbliżył się do niej.
- Panno Lyndon, pragnąłbym skorzystać z okazji i złożyć pani serdeczne życzenia szczęścia z okazji pani zbliżającej się chwili, gdy wstąpi pani w związek małżeński – próbował nie patrzeć jej w oczy, mówiąc te słowa – Najprawdopodobniej nie mógłbym ich przekazać bezpośrednio przed tym ważnym wydarzeniem, gdyż planuję powrócić do Carrington House na dłuższy czas. Spędziłem tu niezwykle miłą wiosnę, jednak wzywają mnie obowiązki wobec moich dzierżawców.
A więc wyjeżdża, przemknęło jej przez głowę. Tym razem naprawdę na długo. Zresztą, po ślubie nie powinno jej to już zajmować.
Skłonił się i ruszył ku swemu siwkowi, wyraźnie gotów wskoczyć na siodła i odjechać.
- Lordzie Carrington! – zatrzymała go; kolejne pytanie zadała, nie patrząc w jego stronę, wystarczająco jednak wyraźnie, by je dosłyszał – Czym ja dla pana jestem?
- Powinna pani zapytać raczej „kim", panno Lyndon – odrzekł.
Nie odwróciła głowy, by popatrzeć na niego, jednak czuła, że, wypowiadając następne zdania, podchodzi coraz bliżej niej.
- Jest pani kobietą, którą w głębi duszy pragnąłbym poślubić, wiem jednak, iż niedługo zostanie ona żoną innego – mówił – Jest pani akurat taka, jakiej chciałem od losu. Nie znamy się długo, jednak już przy pierwszym spotkaniu zdążyłem się zorientować, jak wyróżnia się pani spośród innych młodych dam. Wypowiada pani swoje opinie bez strachu, nie dbając o wiele towarzyskich konwenansów. Jest pani inteligentna i obdarzona niezwykłym wdziękiem, a także bardzo piękna.
Znajdował się już naprawdę blisko Beatrice, gdy wypowiedział ostatnie słowa:
- Może tylko trochę za bardzo niezdecydowana...
Momentalnie obróciła się ku niemu i spoliczkowała go, niezbyt mocno, tyle, na ile miała odwagę.
- Jak śmiesz?! – wykrzyknęła – Jak śmiesz wytykać mi, iż jestem niezdecydowana, kiedy to ty... Ty jesteś jedyną przyczyną mego niezdecydowania! Dopóki cię nie poznałam, wszystko było uporządkowane i oczywiste, ale pojawiłeś się ty i przestało być! To przy tobie po raz pierwszy pozwoliłam sobie na choć chwilę słabości...
Zamilkła, próbując się uspokoić.
- Dobry Boże – wyszeptał – Ty naprawdę dusisz się w tym gorsecie.
Choć straciła nad sobą panowanie, zdołała zrozumieć, że jego komentarz miał dwojakie znaczenie. Była świadoma, że stała przed nim, ledwo łapiąc oddech, zdyszana i drżąca, z falująca piersią i ściśniętą talią. Lordowi Carringtonowi chodziło jednak nie tylko o gorset, który miała na sobie, ale również o ograniczające ją konwenanse i zasady, których niezliczoną ilość złamała jedynie w ciągu ostatnich kilku minut.
Odsunęła się od niego, czując napływające do oczu łzy.
- Jestem... zaręczona.
Zamierzasz powtarzać to do końca swego życia?, zapytał głos w jej umyśle.
Pokręciła głową, odwróciła się i ruszyła z powrotem. Tym razem to on ją zatrzymał.
- Nie powiesz mi: „Żegnaj"?
- Nie...
Ledwo na niego spojrzała, uciekła wzrokiem, on jednak zdołał w jej oczach coś, co, razem z wszystkimi wypowiedzianymi tu tego dnia słowami, dało mu promyk nadziei.
***
Pani Lyndon oniemiała, widząc, w jakim stanie jej córka wróciła do domu. Beatrice była cała drżąca i zapłakana. Ostatni raz łzy w jej oczach matka widziała jakieś dwadzieścia lat wcześniej, gdy panienka spadła ze schodów.
- Co się stało? – zdołała wreszcie wykrztusić.
- Mamo... - szlochała Beatrice – Ja chyba nie kocham już Henry'ego.
***
Tej bezsennej nocy panna Lyndon nawet się nie kładła. Siedziała przy otwartym oknie, wdychając zapach nocnej przyrody i nasłuchując, jak wiatr szeleści w liściach drzew.
Musiała zdecydować, nie mogła dłużej trwać w tym otępieniu. Na szali leżała jej przyszłość.
Zdawała sobie sprawę, że niezależnie od podjętej decyzji, kogoś skrzywdzi. Jeśli poślubi Henry'ego, tak jak od lat planowała, być może skaże się na wieczną tęsknotę; jeśli zerwie zaręczyny z Henrym, złamie mu serce, gdyż wierzyła, że kapitan Newsome kochał ją.
Tak, kochał Beatrice. Po prostu nie była to miłość gorąca, namiętna ani gwałtowna – bo nie był do takiej zdolny. Beatrice zakochała się w tym chłopcu, tak jak siedemnastolatka zakochuje się w dwudziestolatku. To było niedojrzałe, świeże uczucie, niepotrzebujące silnych podstaw. Czas jednak mijał, a oni spotykali się zbyt rzadko i na zbyt krótko, by mogła rzeczywiście dostrzec, jakim Henry stawał się człowiekiem. Dopiero teraz stopniowo otwierały się jej oczy. Zauważała, że kapitan Newsome jest mężczyzną niezdarnym, doprowadzającym do niezręczności w towarzystwie, mającym dość wąskie horyzonty myślowe i ograniczone zainteresowania. Bywał nierozumny i zadufany w sobie, nie pojmował konsekwencji swoich czynów. Niewiele dojrzał w ciągu siedmiu lat. Czy naprawdę nadawał się na ojca, głowę rodziny?
Jakże blado kapitan Newsome wypadał przy markizie Carringtonie. Wpływ na to miały nie tylko pieniądze i uroda lorda. Arystokrata miał w sobie wdzięk i elegancję, był bystry, błyskotliwy, obyty w świecie. Nie czuł potrzeby popisywania się, nie zabiegał o próżności tego świata. Doświadczył już w swym życiu srogiego zawodu.
Baetrice zadręczała się tymi nieskończonymi porównaniami, aż wstał bladoróżowy świt.
***
- Nie rozumiem cię, najdroższa – Henry patrzył na Beatrice niewidzącym wzrokiem – Co masz na myśl, mówiąc, że zwalniasz mnie z danego słowa?
Zaprosiła kapitana Newsome'a, by z nim poważnie porozmawiać. Nie czuła się pewna słuszności podejmowanej decyzji, ale w nocy zrozumiała, że to nie ku niemu wyrywa się jej serce. Być może popełniała największy błąd swego dotychczas monotonnego życia, jednak taką decyzję podszeptywały jej nie tylko uczucia, ale i rozum.
- Wybacz mi, Henry – panna Lyndon z trudem powstrzymywał napływające do oczu łzy – Pozostaje mi tylko błagać cię o wybaczenie, choć być może nie zasługuję na nie... Nie mogę cię poślubić, Henry. To była ułuda dzieciaków. Nie dalibyśmy sobie szczęścia.
- Robisz to dla niego? – pytanie zabrzmiało tak, jakby, zamiast wypowiedzieć słowa, wypluł z siebie najczystszą gorycz.
- Tak.
- Dlaczego? – podszedł bliżej do niej, bardziej załamany niż wściekły – Przecież nie dla pieniędzy. Nie jesteś pazerna, mogłaś wyjść za wielu bogatych mężczyzn, a mimo to przyjęłaś moje oświadczyny!
- Kocham go, a on kocha mnie – Beatrice starała się wypowiedzieć to zdanie najpewniej, jak potrafiła.
- Też cię kocham!
- Ale ty, Henry – zaczęła łagodnie – Kochasz mnie jak swój ulubiony, najwygodniejszy mundur, który chciałbyś mieć zawsze przy sobie, bo masz do niego prawo. On kocha mnie jak kobietę: za mój wygląd i przede wszystkim mój umysł. Szanuje moje zdanie. Henry... Ja przy tobie jestem zimna jak lód! Wybacz mi...! Przez siedem lat znałam tylko twoją miłość, ale zrozumiałam, że to nie jedyny rodzaj miłości, jaki może poczuć kobieta.
- Mam dość tych bzdur! – wykrzyknął kapitan Newsome i ruszył do drzwi – Zażądam satysfakcji, żeby odkupić swój honor. Może jest ode mnie bogatszy, ale na pewno nie strzela tak dobrze jak oficer armii brytyjskiej!
- Stój! Zaczekaj! – dopadła go u progu – Twój honor nie ucierpiał nawet przez sekundę, Henry. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła, a lord Carrington jest dżentelmenem. Co da pojedynek? Czy myślisz, że jego wynik zmieni moje uczucia?!
- Pracowałem... dla ciebie – wycedził.
- Bogaciłeś się kosztem opętanej nałogiem istoty.
- Istoty, która umarła przez niego.
Po raz ostatni w życiu spojrzał jej w oczy i wyszedł.
***
Pogłoska, iż panna Beatrice Lyndon zerwała zaręczyny z kapitanem Henrym Newsomem, rozeszła się w dwa dni. Część sąsiadów dawała wyraz swemu zadziwieniu, inni twierdzili, iż przeczuwali taki rozwój wypadków już od dawna.
Dalszy ciąg wydarzeń wydaje się dość oczywisty, nieprawdaż?
Trzy dni po wizycie kapitana Newsome'a służąca państwa Lyndonów zaniemówiła, gdy po otwarciu drzwi ujrzała stojącego przed nią markiza Carringtona z kapeluszem w dłoni. Zdrętwiała, chcąc jak najlepiej wypaść, wprowadziła eleganckiego gościa, którego widok niemal doprowadził nieprzygotowaną panią Lyndon do palpitacji serca.
Jako iż lord poprosił o możliwość rozmowy z panną Lyndon, został natychmiast zaproszony do salonu, gdzie Beatrice czytała właśnie książkę – a raczej bezwolnie przewracała strony, gdyż od kilku dni żyła w stanie wiecznego napięcia, nie mając odwagi przyspieszyć biegu wypadków.
Przywitali się formalnie, jednak ich spojrzenia ciskały błyskawice. Matka szybko wyszła, zabierając ze sobą ciekawską służącą.
- A więc? – zapytał bezceremonialnie markiz.
- A więc...
- Nie jesteś już zaręczona, jak słyszałem – odłożył kapelusz na blat stolika.
- Owszem. Już nie jestem...
- I „jeszcze nie", mam nadzieję.
Podniosła na niego swe rozpromienione oczy i roześmiała się. Podeszła bliżej i pozwoliła mu wziąć się w ramiona. Świadomość, że oto obejmuje ją lord Carrington, na chwilę odebrała jej mowę.
Ostrożnie dotknęła dłonią jego policzka.
- Przepraszam, że cię uderzyłam – wyszeptała.
- Ledwie mnie tknęłaś. Zresztą twoje następne słowa zmyłyby każdy ból.
- Jakie moje słowa?
- Że przy mnie po raz pierwszy pozwoliłaś sobie na chwilę słabości.
- Bo przy tobie czułam, że nie muszę tego wszystkiego dźwigać sama - życia, przyszłych obowiązków...
Uśmiechnął się, najpiękniejszym uśmiechem świata – przynajmniej w jej oczach.
- Beatrice – zaczął – Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zgodzisz się zostać lady Carrington, być przy mym boku już na zawsze i znosić moją miłość?
Pokiwała głową, niezdolna wypowiedzieć ni słowa. Wpatrywała się w jego błękitne oczy, gdy poczuła jego usta na swoich i ustąpiła bez wahania pod ich lekkim naporem.
- Kocham cię – powiedziała, gdy tylko dał jej taką możliwość – Także za to, że pokazałeś mi, co to naprawdę znaczy kochać. Ale... Wiesz, że popełnisz mezalians?
Nie pozwolił jej mówić dalej.
***
Gdy markiz Carrington wychodził z domu swej wciąż jeszcze nieoficjalnej narzeczonej, spotkał kapitana Newsome'a. Henry obrzucił go nienawistnym spojrzeniem.
- Przeklęci arystokraci – wyrzucił z siebie – Myślą, że wszystko mogą kupić za pieniądze i błękitną krew, więc zabierają to, na co mają ochotę.
Carrington nie odpowiedział na tę obelgę.
- Nie boisz się, że skoro porzuciła mnie, porzuci również i ciebie? – zaatakował ponownie Newsome.
- Nie dam jej ku temu powodów – odpowiedział markiz i wyminął kapitana.
***
Jak zakończyła się ta słodko-gorzka historia? Beatrice i lord Carrington starali się wywołać swoimi zaręczynami jak najmniejszy skandal, jednak było to wręcz niemożliwe. Przyszła panna młoda kategorycznie protestowała przeciw długiemu narzeczeństwu, więc stosunkowo szybko stanęli na ślubnym kobiercu. Alice, gratulując swej najdroższej przyjaciółce, wypowiedziała mądre i prawdziwe słowa: „Oboje udowodniliście, że miłość nie musi być wieczna, czy to jednak znaczy, że nie może być szczęśliwa?". Wkrótce obie panie doczekały się prześlicznych córeczek. Obaj ojcowie byli wniebowzięci. Markiz Carrington od pierwszego wejrzenia pokochał małą istotkę, na którą tak długo czekał, a która odziedziczyła urodę po swej pięknej mamie. Z kolei James Lyndon i Alice byli szczęśliwi, że po kilku latach starań, gdy już praktycznie stracili nadzieję, los obdarzył ich najcenniejszym darem.
Pan Henry Newsome wyjechał na stałe i nie powracał już do posiadłości swego brata. Skrócił swój urlop i oddał się służbie wojskowej oraz kartom. Po roku od ślubu Beatrice ożenił się z siostrą kolegi z pułku. Wkrótce później otrzymał awans na majora. Zamieszkał w Londynie wraz z małżonką, która wniosła do związku spory posag i często bywał w towarzystwie. Choć starał się przemilczeć swoje związki z Carringtonami, plotki były zawsze szybsze i każdy rozmówca majora Newsome'a znał szczegóły relacji, jaka łączyła wojaka z lady Carrington, nim ten jeszcze zdążył się przedstawić. Najlepiej na tej sytuacji wyszła majorowa Newsome, która postanowiła przekuć smutne doświadczenia męża na swą korzyść. W jej wersji historii to Henry zerwał zaręczyny, oczywiście by poślubić ją, wobec czego musi ona w każdym calu przewyższać tę gwiazdę salonów, markizę Carrington.
Małżeństwo Beatrice było szczęśliwym, spokojnym związkiem, w którym namiętność długo nie wygasała. Po córce doczekali się dwóch synów. Nowa lady Carrington przyciągała uwagę i wzbudzała zachwyt, gdziekolwiek się pojawiła. Uwielbiali ją dzierżawcy oraz bliższy znajomi jej męża. Wielu do głowy nie przychodziło, że taka dama nie urodziła się co najmniej hrabianką. Wiele instytucji charytatywnych miało w niej swą oddaną fundatorkę. Oczywiście, parze zdarzało się kłócić, gdyż oboje znani byli ze stanowczego wypowiadania swych sądów. Wieczorem po słownym starciu lady Carrington prosiła służbę o przygotowanie dla niej oddzielnej sypialni, jednak rano pokojówki zastawały tam zawsze tylko puste, rozścielone łóżko, a panią ostatecznie odnajdywały zwiniętą w kłębek u boku męża.
~~~~~~~~
Na ile udały mi się postacie - nie mam pojęcia. Najtrudniejszy był Henry - musiałam sprawić, by nie było go żal, najeżyć go wadami, jednak wadami nieoczywistymi, tak, by przywiązanie Beatrice do niego było zrozumiałe. Ona wyszła mi z grubsza tak, jak chciałam - łamiąca zasady, ale bojąca się posłuchać głosu serca. Planując zachowanie Carringtona, unikałam robienia z niego taniego uwodziciela, bo nie tego oczekiwałam od tego bohatera. Miał szanować fakt, że Beatrice jest zaręczona.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro