Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Paprotka [one-shot]

Letnie przesilenie. Litha. Noc kupały. 

Tak wiele nazw, których mogłabym nienawidzić całym swoim sercem, gdybym je posiadała. Tak wiele kultur, obyczajów, historii, o których mogłabym usłyszeć, gdybym tylko miała uszy. Tak wiele bólu i cierpienia, jakiego bym uniknęła, nie musząc brać w tym udziału.

Czym byłby jednak ten czas, gdyby nie paprotka? Jak można ominąć purenowy kwiat tej nocy?

To naprawdę głupie, wiecie? W końcu, powstałam właśnie w tym celu. Jestem niezwykła, wyjątkowa, legendarna. Pojawiam się na jedną, jedyną noc. Czyż nie czyni mnie to bardziej pożądanej od milionów roślin, zasiedlających ziemię? Nie powinnam być najszczęśliwszym kwiatem na całym świecie? Wraz z moim zakwitnięciem, nie powinien rosnąć mój zachwyt i chęć do oglądania wszystkiego i wszystkich, co mnie otacza? Nie dane mi pławić się w komplementach i radości na mój widok?

Może kiedyś, wiele, wiele zakwitnięć temu tak było. Może jako młode kwiecie budziłam się z przyjemnego, odprężającego snu wypoczęta. Powoli, delikatnie przeciągałam swoje listki, wracając do życia i ukazując piękno, które przecież można było oglądać tak rzadko. Jak poznające świat dziecko, otwierałam oczy (a ich brak nigdy nie przeszkadzał mi w tej czynności) i w pełni entuzjazmu chłonęłam moje otoczenie. Nikt nie musiał mi mówić, mam przeznaczenie. Nikt nie tłumaczył mi mojej symboliki, ani tego, dlaczego jestem, jaka jestem. Nikt nie kazał mi brnąć do celu. Ja go sama doskonale znałam, od momentu, w którym pojawiłam się na ziemi.

My, magiczne rośliny, nie jesteśmy takie, jak wy. To ujęłoby całej naszej magii, prawda? Nie potrzebujemy osób trzecich, które zajmą się nami i pokażą, jak co działa. Całą swoją mądrość i siłę czerpiemy z naszego otoczenia. Ziemia zapewnia nam poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Niebo poi nas i ogrzewa. Ruch słońca wyznacza nas cykl dnia, któremu się nie opieramy. Nie szukamy dziury w całości, nie próbujemy pokazać, kim jesteśmy i dlaczego to my górujemy nad innymi. Po prostu istniejemy i od początku do końca znamy nasze przeznaczenie.

A może tylko nam się wydaje, że je znamy.

Naprawdę długo czekałam, aż zostanę odnaleziona. Och, ileż to razy bose stópki małych dziewczynek przebiegły tuż koło mnie, omal mnie nie depcząc? Były tak bardzo urocze, filigramowe, a ich widokowi zawsze towarzyszył beztroski śmiech. A ja śmiałam się z nimi! Najgłośniej, jak tylko potrafiłam. Śmiałam się i chciałam być usłyszana. Chciałam, aby odwróciły swoje główki, a ich warkoczyki poruszyły się gwałtownie, następnie uderzając delikatnie w ich plecy. Aby spojrzały na mnie, przez moment nie wiedząc, co powiedzieć. Aby w ich oczach pojawił się ten słynny blask podeskcytowania, a usta krzyknęły "To ona! To naprawdę ona! Spójrz!".  Aby z radością rzuciły się w moim kierunku, wyciągając rączki. To jednak nigdy się nie stało. Oprócz nich, widywałam także pary. Kobiety i mężczyzn, spacerujących ręka w rękę i szepczących sobie do uszu mniej, lub bardziej stosowne słowa. Wyglądali tak, jakby zaraz mieli objąć siebie nawzajem i porwać do beztroskiego tańca, który wyrażałby więcej emocji, niż ich usta kiedykolwiek byłyby w stanie wygłosić. Czułam, naprawdę pragnęłam, aby to zrobili. By zaczęli tańczyć i radować się, wraz ze mną. Śpiewałam. Śpiewałam różne piosenki, które miały sprawić, że piękne suknie kobiet zawirują. To jednak nigdy się nie działo. Nikt nie oddawał się mej muzyce w świetle księżyca, aby następnie spojrzeć w moim kierunku i odnaleźć jej źródło.
Byłam niewidzialna. Niesłyszalna. Nieobecna.

Nie dostrzegały mnie dzieci, kobiety, mężczyźni, staruszki, staruszkowie. Czasem zatrzymało się przy mnie jakieś zwierzę, aby spojrzeć na mnie z czułością i współczuciem. Bywało tak, że zostawały przy mnie przez ten wieczór. Ludzie jednak nigdy mnie nie znajdowali.

Z początku nie traciłam mojego entuzjazmu. Uważałam, że jeśli się nie poddam, jeśli będę parła przed siebie wbrew wszelkim przeciwnością, osiągnę swój cel. Zostanę zauważona. Będę symbolem szczęścia. Nadzieją tych podróżujących sąsiadującymi ze mną ścieżkami dusz. 

Na marne. 

Z każdym kolejnym przebudzeniem, umierała moja nadzieja. Umierała wiara, że kogokolwiek w ogóle obchodzi, aby naprawdę mnie znaleźć. Oczywiście, że szukali. Co do tego nie mogłam mieć cienia wątpliwości. Widziałam ich radosne twarze i skupiony wzrok, lustrujący otoczenie. Bywało, że patrzyli wprost na mnie, a mimo tego wciąż mnie nie widzieli! Przechodzili tuż obok, nie zdając sobie nawet sprawy, że delikatnym listkiem musnęłam ich kostki. Nie wiedząc, że wcale nie muszą rozglądać się nazbyt daleko, aby dojrzeć to, do czego zmierzają. 

Patrzyli, ale nie zauważali. Szukali, jednak nigdy nie zostałam znaleziona.

W pewnym momencie zaczęło mnie zastanawiać, po co mi to wszystko? Dlaczego rozkwit w rozkwit muszę znosić ten koszmar? Czemu mam się domagać uwagi, która przecież powinna być mi dana od ręki, bez zbędnego wysiłku z mojej strony? Bo jakaż inna była moja robota, niż stać i ładnie wyglądać. Może powinnam zacząć skakać i machać w ich kierunku, aby łaskawie mnie dojrzeli? Bezsilność, złość i rozpacz wzbierały się we mnie z dnia na dzień, a ja nie miałam pojęcia, do czego doprowadzą.

A gdy uczucia te miały wystarczająco dużo siły, pojawiły się one.

Z początku była tylko jedna, acz wyjątkowo przerażająca. Gdy tylko ktoś pojawiał się na moim horyzoncie, od razu leciała w jego kierunku i odganiała go podejrzanymi dźwiękami, czy delikatnym, wcale nie bolesnym uderzeniem w plecy. Właśnie w ten sposób dawała im złe przeczucia i myśli, że nie powinni zmierzać w tym kierunku. Ich "intuicja" była tak naprawdę moim wrogiem, a za razem jedynym stałym towarzyszem. Oni jej nie widzieli, ale ja tak. Wyglądała, jak połączenie wszystkich najgorszych koszmarów, jakie kiedykolwiek miałam. Wiecie, jaka była? Pusta. Nie było w niej niczego specjalnego. Chyba dlatego tak bardzo się jej bałam. A to tylko sprawiało, że pojawiały się kolejne. Wyglądały coraz to inaczej. Niektóre miały ogromne szpony, inne przerażające zębiska. Myśleliście, że potwory strzegące mnie to bujda, co? Cóż, sami je stworzyliście. O ileż prościej było wam zrzucić winę na rzekome monstrum, niż własną ignorancję? Powiedzieć, że znalezienie mnie jest trudne, bo przecież strzegą mnie te istoty?

Kto wie, kiedy zupełnie przestało mi zależeć. Kiedy dotarło do mnie, że nienawidzę tego durnego święta, tonących wianków, płonącego ogniska i ich. Kiedy życzyłam tym małym dziewczynką, radośnie biegającym w pobliżu mnie, aby się przewróciły i zdarły kolano. Kiedy wróżyłam wpatrzonym w siebie kochankom rychłe rozstanie. Chcecie wiedzieć, jaka jestem? Jeszcze do niedawna byłam załamana. Rozgoryczona. Wściekła. Płakałam nad pasją, którą utraciłam. Nad poczuciem celu, który okazał się nie mieć sensu. Teraz jednak, jestem zupełnie taka, jak one. Jak demony, które mnie otaczają. Pusta, straszna, bezduszna. Nie chcę waszych wianków, waszego ognia, waszej radości. Nie chcę co roku budzić się, tylko po to, aby żadne z was nawet nie spojrzało w moim kierunku. Nie chcę czuć presji odnośnie tego, że nikt mnie nie znalazł. 

Chcę patrzeć na wasze nędzne poszukiwania i zastanawiać się, ile jeszcze wam to zajmie, nim zrozumiecie, że byłam prawdziwa, a stałam się mitem. 

Więc nie szukajcie, drodzy przyjaciele. I tak mnie nie znajdziecie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro