【one】
∘ ───────── ♡ ───────── ∘
Puste, turkusowe wiaderko leżało porzucone gdzieś w rogu piaskownicy, otoczone mnóstwem różnokształtnych zabawek; trzy brązowe plastikowe koniki były na wpół wbite pomiędzy kwarcowe ziarenka; cała armia ciemnozielonych żołnierzy broniła imponującego zamku; kilka samochodzików pozostawionych było na amatorskim torze wyścigowym; a obdrapana figurka kosmity, pilnowana przez groźnie wyglądającą replikę godzilli (która nawet wydawała dźwięki, gdy wcisnęło się odpowiednie guziki!), dumnie opierała się o drewniane siedzisko. Młody Oikawa Tooru nie mógł sobie odpuścić codziennej rozrywki, jaką oferował mu plac zabaw znajdujący się na jego osiedlu. Nawet jeśli zbliżał się powoli zmrok i wszystkie dzieciaki już pouciekały, on tu przychodził na co najmniej pół godziny, aby poharcować w samotności. Zresztą, i tak nie dogadywał się najlepiej ze swoimi rówieśnikami; chłopcy zwykle zazdrościli mu zabawek oraz mówili, że jest dziwny, a dziewczynki, jak to miał w zwyczaju mawiać, roznoszą wstrętne zarazki, więc nie będzie się z nimi bawił.
Kiedy szatyn miał w zamiarze powolne zbieranie się do domu, do jego uszu dotarł głośny szloch uprzedzony głuchym hukiem. Zlokalizowanie źródła dźwięku nie sprawiło mu większych kłopotów; wystarczyło przegramolić się pomiędzy gęsto posadzonymi sosenkami, a następnie wykonać kilka kroków, aby dojrzeć nieznane mu dziecko z podciągniętymi szczelnie kolanami do klatki piersiowej. Malec miał spuszczoną głowę, a na jego nogi skapywały pojedyncze łezki, tworząc smugi na ubrudzonej ziemią i kurzem skórze oraz mieszając się ze strugami krwi.
Postać wyglądała niezwykle żałośnie w całej swojej postawie. Pojedyncze czarne kosmyki natrętnie opadały na jego czoło, jedynie drażniąc i wpadając do oczu. Coraz głośniejszy płacz wydobywał się spomiędzy jego zaciśniętych w wąską linię ust, a towarzyszące mu pociąganie nosem tylko wzmacniało jego bezbronną i zbolałą aurę. Palce zaciskały się miarowo na krótkich, dżinsowych spodenkach. Chłopiec zdawał się nawet nie zauważyć tego, że ktoś go w tej chwili obserwuje.
Brązowooki, przypomniawszy sobie o wszelkich pouczeniach od swojej matki, jak i starszej siostry, zaczął agresywnie grzebać w swojej kieszeni. Już po chwili zdołał sięgnąć po poszukiwany przedmiot.
— Masz — mruknął Tooru, wyciągając w stronę nieznajomego wymiętą paczkę chusteczek do nosa z motywem Spider–Mana. — Przyłóż do rany.
Brunet spojrzał na niego spod przymrużonych powiek; jego gęste i krótkie rzęsy były całe posklejane. Próbował skupić swój zamglony wzrok na osobie przed nim stojącej, jednak ból w zranionym kolanie stanowczo mu to utrudniał. Wierzchem obtartej dłoni próbował wytrzeć słoną ciecz ze swoich kości jarzmowych; mimo tego na ich miejscu zaraz pojawiały się nowe krople.
Oikawa nadął delikatnie policzki, po czym przykucnął przy dziecku. Między swoje drobne palce ujął papierowy obiekt, szybkim ruchem dłoni go rozłożył, a później ułożył na otarciu. Materiał natychmiastowo zaczął przesiąkać czerwienią, podobnie jak twarz małego szatyna. Z plastikowego opakowania wyjął jeszcze jedną chusteczkę, po czym wepchnął ją do ręki nowo poznanego kolegi.
— Wysmarkaj nos, bo gile ci zwisają — bąknął, odwracając głowę.
Smutna postać przyjęła podarunek, a następnie głośno dmuchnęła. Drugi chłopiec zmarszczył brwi i cicho zacmokał, myśląc o tym, z jak wielką beksą przyszło mu się dziś spotkać. Przez chwilę poczuł nawet swego rodzaju wyższość nad nim, kiedy chytry uśmieszek wpłynął na jego oblicze; po raz pierwszy to ktoś potrzebował jego pomocy, a nie na odwrót. Już planował w głowie monolog o swoim bohaterskim czynie, który wypowie przed klasą, jak tylko wakacje się skończą. Gdy zaczął rozmyślać nad mową, jaką wygłosi na dużej, szkolnej scenie, podczas rozdania orderów za dobre uczynki (zdobywając oczywiście ten najlepszy, Order Lwa), nieśmiały uścisk na nadgarstku wyrwał go ze świata marzeń.
— Dziękuję — szepnęło dziecko, nadal siąkając nosem.
— Nie ma za co, nie ma za co! — zaszczebiotał, machając szybko dłonią, czując, jak jego ego powoli wzrasta na wysokość Mount Everest. — Oikawa Tooru! — Wystawił energicznie rękę przed siebie, zachwiawszy się.
— Iwaizumi Hajime. — Splótł nieśmiało ich palce, czując, jak brązowooki stanowczo wzmacnia uścisk.
— Nigdy wcześniej cię nie widziałem. Jesteś tu nowy? — odezwał się, przechylając głowę w lewo.
Brunet jedynie przytaknął z cichym pomrukiem.
— Przeprowadziłeś się?
Kolejne krótkie skinienie.
— A skąd... Iwa–chan? — spytał, zawahawszy się, ale wyraźnie dumny ze zdrobnienia, na które przed chwilą wpadł, nawijając pojedyncze źdźbła trawy na palce wskazujące.
— Z Tokio — mruknął, czując dyskomfort pod naciskiem przytłaczającej aż, pozytywnej aury kolegi.
— Wooow, z Tokio? — W jego czekoladowych tęczówkach zamigotały maleńkie gwiazdki. — Jak tam jest? Dlaczego się przeniosłeś?
— Głośno — powiedział krótko, przygryzając dolną wargę. Jego spojrzenie przeniosło się na mokrą od krwi chusteczkę, zsuwającą się powoli pod wpływem ciężaru, jaki nabyła. — Przeprowadziłem się z mamą.
— A twój tata? — kontynuował, przysłowiowo ciągnąc towarzysza za język.
— Został w Tokio — chlapnął, chwytając za papierowy koniuszek. Kiedy tylko go uniósł, a jego źrenice spotkały się ze świeżą raną, łzy na nowo zaszkliły w jego oczach.
— Zawsze chciałem pojechać do Tokio! Ale rodzice mówią, że mam jeszcze na to czas — burknął, zakładając na siebie ramiona. — Czy to prawda, że są tam... Ej, czy ty znowu płaczesz? — uciął, odgarniając niesforne kosmyki z czoła chłopca.
— Tak — chlipnął, a jego usta zadrżały.
— Nie becz — odparł Tooru, przysuwając się bliżej i zerkając na odkryte otarcie. — Auć, to nie wygląda najlepiej.
— Dlatego płaczę! — oświadczył, odchylając głowę do tyłu i zanosząc się większym szlochem. — Boli... — zaskomlał.
— Uspokój się — mruknął, nie wiedząc, jak się zachować.
To zawsze on wymagał pocieszenia, to on potrzebował poprawy humoru; nigdy nie było na odwrót. Co niby miał zrobić? Myśl Tooru, myśl, powtarzał w umyśle, ściągając brwi do dołu i stukając się po czole – dokładnie tak samo, jak jego ulubiona postać z kreskówki o superbohaterach, kiedy musi uratować cały świat. Nagle poczuł się, jak gdyby maleńka żarówka zmaterializowała się tuż nad czubkiem jego głowy, kierując promień światła wprost na idealny pomysł. Trzęsącym się kciukiem przejechał po zaczerwienionej skórze, czyszcząc ją prowizorycznie z piasku, po czym zmniejszył dystans pomiędzy kolanem rówieśnika a swoją twarzą.
— Co robisz? — zająknął się Hajime z dozą niepewności.
— Hmmm... — Oikawa przyjął przerysowanie skupioną minę. — Moja mama zawsze mówiła, że jeśli coś boli, to trzeba to pocałować — powiedział tonem eksperta.
— Co? — Głos mu się załamał, kiedy próbował się cofnąć, jednak jego plecy natychmiast scaliły się z szorstkim pniem.
— Nie przejmuj się, nie przejmuj! Wiem, co robię! — zaperzył się, przybierając uspokajający ton i chwytając kończynę kolegi między dolne części zewnętrznej strony dłoni. — Ej, nie wyrywaj się! — bąknął.
Iwaizumi jeszcze przez chwilę się szamotał, jednak po kilkunastu sekundach zobaczył, że jest na przegranej pozycji i najzwyczajniej w świecie się poddał, zakładając na siebie ramiona. Pojedyncze łezki nadal spływały po jego twarzy, co usilnie próbował ukryć, wycierając buzię w zieloną, odrobinę na niego za dużą, koszulkę. Gdy drobne, lekko wilgotne, usta szatyna zetknęły się z bolącym miejscem, poliki drugiego natychmiast zaszły czerwienią, nadąwszy je uprzednio. Jego głowa skręciła momentalnie w prawo, nie chcąc złapać kontaktu wzrokowego z nowym kolegą.
— I jak? Przestało boleć? — zapytał szatyn, uśmiechając się szeroko.
— Nie — odparł zawstydzony.
— Hę? — stęknął, a jego źrenice rozszerzyły się. — Jak to? Przecież powinno zadziałać... — z każdym kolejno wypowiadanym słowem natężenie jego głosu słabło. — Spróbuję jeszcze raz! — rzekł energicznie.
— Nie trzeba — powstrzymał go Hajime, łapiąc stanowczo za jego ramiona. — Jest lepiej — nie skłamał. Głupkowate zachowanie brązowowłosego chłopca jakby poprawiło jego ogólne samopoczucie.
— Czyli miałem rację! — wyśpiewał, prędko podnosząc głowę i wlepiając czekoladowe tęczówki w oliwkowe odpowiedniczki. — Widzisz, Iwa–chan! Miałem rację! — powtórzył się, wypinając pierś do przodu.
— Nie nazywaj mnie tak — wymamrotał przez zaciśnięte wargi.
— Huh? Dlaczego? — Nie ukrywał zdziwienia.
— Bo to brzmi głupio — wybełkotał, uciekając spojrzeniem. — Tak bardzo, bardzo głupio.
Oikawa zmrużył powieki, skupiając się na obliczu drugiego dziecka. Wystawił lekko język, przyciskając go delikatnie zębami i począł zastanawiać się nad słowami kolegi. Chyba do niego nie dotarły, bo jedynie machnął dłonią i wstał.
— Idziemy się bawić, Iwa–chan? — zaakcentował ostatni wyraz, kładąc nacisk na tym, iż tak łatwo nie zrezygnuje z owego pseudonimu. — Mam caaaałą masę zabawek! — zaszczebiotał, wystawiając rękę w stronę bruneta.
Chłopiec przez chwilę się zastanawiał, nie wiedząc czy warto ufać temu dziwakowi. W końcu nowy znajomy nie był podobny do nikogo, kogo zielonooki miał okazję kiedykolwiek poznać; jego aura dziwnie naruszała wręcz przestrzeń osobistą każdej żywej istoty w promieniu dwudziestu metrów; lecz, w jakiś nieokreślony sposób, nie było to irytujące, nie drażniło ani nie grało na nerwach. Ten mały człowieczek zdawał się zarażać swoim optymizmem wszystkich dookoła, nawet jeśli dopiero co ich spotkał.
Iwaizumi przyjął uścisk i przy drobnej pomocy również stanął na nogi. Dopiero teraz widać było ich różnicę wzrostu; czubek głowy Tooru ledwie dosięgał do dolnej wargi czarnowłosego, który zdawał się być zadowolony z tego faktu.
— Ale jesteś niski — parsknął cicho, ignorując poprzednie pytanie Oikawy.
— Nieprawda! — oburzył się, obracając się na pięcie. — Poza tym urosnę i jeszcze zobaczysz, że będziesz na mnie patrzeć z dołu! — Tupnął lekko nóżką, wpychając paczkę chusteczek głęboko do kieszeni spodenek. — Poczekaj tylko kilka lat! — zrobił krótką przerwę. — O, właśnie, a ile masz lat?
— Siedem — odparł lakonicznie.
— Naprawdę? — Jego oczy ponownie zamigotały. — Ja też! — Z ustami wygiętymi na kształt banana, wyprostował się i próbował utrzymać równowagę, stojąc jedynie na jednej stopie, sprawiając, że część włosów opadła mu na czoło. — Może będziemy nawet w tej samej klasie po wakacjach, co, Iwa–chan?
— Może — mruknął pod nosem, otrzepując kurz z czarnych spodenek.
— To jak, idziemy się bawić? — powtórzył, niezrażony zdystansowanym zachowaniem rozmówcy, zakładając orzechowy kosmyk za ucho.
Hajime zadarł energicznie głowę, lustrując niebo, które zaczynało powoli przybierać kobaltowy odcień.
— Muszę już wracać do domu — mruknął, krzywiąc się nieznacznie. Chociaż początkowo czuł dyskomfort w towarzystwie tego dziwnego dziecka, miał ochotę spędzić z nim jeszcze trochę czasu. Oczywiście nie miał zamiaru się do tego przyznawać.
— Naprawdę? — żachnął się, wypuszczając dużą dozę powietrza nosem w geście niezadowolenia.
— Mama będzie się o mnie martwić — wyjaśnił, wyprzedzając chłopca.
— Rozumiem — burknął, przeciągając drugą sylabę. — Iwa–chan, a gdzie mieszkasz? — dopytał, przeskakując z nogi na nogę, podążając za nowo poznanym.
— O tu — powiedział, kiedy przedarli się przez sosny, i energicznie uniósł palec, wskazując nim jedno z nielicznych okien, zza których biło żółte światło.
— Hmmm... — Tooru widocznie się zamyślił, studiując budynek. Wykonawszy szereg działań matematycznych, ze wzorami tylko jemu znanymi, oraz po dokładnej analizie, wypalił zdecydowanie za głośno: — Jesteśmy sąsiadami z innych klatek! — oświadczył, a jego oczy rozpromieniały. — Zobacz, ja mieszkam tutaj! — Wskazał na grafitowy parapet. — A to oznacza, że nasze balkony są obok siebie! Proszę, powiedz, że masz pokój z balkonem!
Iwaizumi nieśmiało przytaknął, ponownie odczuwając zagrożenie wypływające ze strony rozmówcy.
— Ale super! — krzyknął, machając entuzjastycznie małą piąstką. — Możemy zawiesić sznurki pomiędzy naszymi balkonami i przesyłać nimi sekretne wiadomości! Wiesz, tak jak — rozejrzał się czy aby na pewno nikt ich nie podsłuchuje — tajni agenci — wyszeptał, przykrywając usta dłonią. — Możemy nawet dzisiaj spróbować, co o tym sądzisz? Gdzieś powinienem mieć moje stare sznurówki; jakby tak je razem związać, powinno dać radę... — Przygryzł swój policzek od wewnątrz i złożył wargi w dzióbek, którym zaczął kręcić małe kółeczka. — No nic, możemy o tym później porozmawiać! Za godzinę widzimy się na balkonach? — zapytał, chwytając rąbek swojej koszulki i zgniatając go energicznie.
Hajime tylko kiwnął głową, a jego nozdrza się zwęziły.
— W takim razie do zobaczenia, Iwa–chan! — zaszczebiotał, odbiegając od dziecka w stronę piaskownicy i machając mu na pożegnanie.
— Do zobaczenia, Oi–chan... — nim zdążył w ogóle pomyśleć o sensie słów, które chciał wypowiedzieć, pozwolił im opuścić wargi. Skarcił się w myślach za to, że zdrobnił imię dopiero co poznanej osoby. Jednak tak naprawdę nie miał, czym się przejmować, ponieważ Tooru był za bardzo zaabsorbowany myślami o tym, że właśnie prawdopodobnie spotkał swojego pierwszego w życiu przyjaciela.
∘ ───────── ♡ ───────── ∘
Szelest cięcia, zaginania, odginania oraz wywijania papieru towarzyszył dziesięciolatkowi od dobrych kilku godzin. Oikawa odczuwał wielkie zdeterminowanie, więc, z bocznie wystawionym językiem, uważnie śledził instrukcje znalezione w jakiejś odkopanej z piwnicy książce do origami. Jego szczupłe palce dość dobrze radziły sobie z kartkami, poruszając się ostrożnie i formując je zgodnie z obrazkami ukazanymi w podręczniku (niedostateczna znajomość znaków kanji utrudniała czytanie obszernie rozpisanych punktów).
Sterta misternie złożonych samolocików zaczynała piętrzyć się na podłodze obok biurka chłopca; mimo bycia praktycznie idealnymi, wciąż nie fruwały tak, jakby szatyn od nich wymagał. Każdy z nich posiadał jakiś defekt; pierwszy wydawał się być zbyt lekki, przez co tor jego lotu nie był całkowicie prosty; inny stworzony był z delikatnie naderwanej strony zeszytu, dlatego opadał za wcześnie; niektóre miały po prostu jedno zgięcie zrobione niedokładnie przez co potrafiły spontanicznie skręcić w lewo; a ostatni został tak mocno rzucony przez Tooru, że jego dziób zgiął się po intensywnej kolizji ze ścianą. Mimo tego wszystkiego determinacja go nie opuszczała. Postanowił, że nauczy się dziś nimi celować w konkretne miejsca. Z tego też powodu narysował sobie tarczę i przypiął ją do tablicy korkowej. Niestety, ale trafianie nimi do punktu wcale nie było takie łatwe, jak mogłoby się zdawać – gdyby tylko to było tak samo proste, jak celowanie piłką do siatkówki, pomyślał zrezygnowany przy dwudziestej nieudanej próbie – a najgorsze w tym wszystkim było to, że biedny chłopiec nie miał pojęcia czy to przez jego brak talentu, czy też przez wadliwą produkcję (za którą on również odpowiadał), a może przez jakość materiałów.
Rozdąwszy agresywnie policzki, wyjął z segregatora ładną, różową karteczkę, z której postanowił zrobić samolot idealny. Przecież papierowa zabawka o tak uroczym kolorze musiała perfekcyjnie latać! A przynajmniej skupiony na takiej intencji kontynuował składanie przedmiotu.
Oikawa nie zauważył nawet, kiedy jego mama zawołała go na niedzielny obiad. Już tak późno?, powiedział w umyśle, niewystarczająco zadowolony ze swoich umiejętności w rzutach szybowcami origami. Miał jeszcze maksymalnie trzy godziny na opanowanie jej do satysfakcjonującego poziomu; Hajime zapowiedział się, że wróci do domu o osiemnastej po weekendzie spędzonym z ojcem. Do tego czasu mały Tooru chciał mieć wszystko gotowe. Chłopiec prędko wsunął posiłek, nie marudząc przy nim tak, jak to miał w zwyczaju, po czym powrócił do poprzedniego zajęcia, zaraz po tym, jak wygonił z pokoju białego kocura, który za bardzo zaczął interesować się szybowcami.
Gdy kupka obok biurka wzrosła do niepokojących rozmiarów, postanowił, że i tak nie da rady się lepiej przygotować. Wyjął z przybornika szkolnego ulubione niebieskie pióro z motywem kosmitów, a następnie zaczął nim kreślić krótką wiadomość na skrzydłach błękitnego samolociku. Czuł, że nie może przesadzić z ilością znaków, ponieważ to mogłoby zaburzyć trajektorię jego, idealnego wręcz, lotu. Zadowolony z czytelności swego pisma, ujął obiekt w drobną dłoń i postawił zdeterminowane kroki w kierunku balkonowych drzwi.
Przez całe ciało szatyna przeszły ciarki, kiedy chłodnawy wiatr zaczął smagać nagą skórę jego ramion oraz karku. Wzdrygnął się, czując narastające przerażenie – zapomniał kompletnie o czynniku, jakim były niekontrolowane, jesienne podmuchy powietrza. Przełknął głośno ślinę, świdrując wzrokiem czerwone sznurówki, łączące sąsiadujące ze sobą balustrady. Pustka. Turkusowe wiaderko, którym przekazywali drobne liściki, tydzień temu spadło z konstrukcji podczas burzy i połamało się w zbyt wielu miejscach, aby był w ogóle sens próby napraw. Utrudniało im to niezmiernie komunikację, bo, chociaż mogli po prostu zejść te trzy piętra w dół, a następnie wgramolić się na dokładnie taką samą ilość schodków do góry, ani jednemu, ani drugiemu nie chciało się tego robić. Zawsze pozostawał im plan B w postaci żwiro-podobnych kamyczków, które uzbierali na wakacjach, aby obrzucać nimi swoje okna, informując tym samym o chęci rozmowy. Jednak zarówno matka Tooru, jak i pani Iwaizumi, nie były zachwycone tym pomysłem, więc został zepchnięty przysłowiowo do planu B (gdzie tak naprawdę mógłby równie dobrze funkcjonować pod nazwą plan "lepiej odłóżcie te kamienie na deptak, z którego je zabraliście, bo i tak nigdy ich nie wykorzystacie, chyba że chcecie ryzykować tygodniowym uziemieniem", co brzmiało jak nazwa, którą śmiało mogłaby nadać siostra brązowookiego).
Z tego powodu Oikawa zadecydował, że nauczy się kierować idealnie papierowe samolociki, aby zawsze trafiały na balkon rówieśnika (z biegiem czasu marzył nawet o umiejętności celowania w nieznacznie uchylone okno). Co prawda, mógłby po prostu zgniatać kartki w najzwyklejsze na świecie kulki, jednak to by było zbyt banalne.
Zacisnąwszy mocno kadłub między palcem wskazującym a kciukiem prawej dłoni, szatyn wziął głęboki, uspokajający wdech i długi, relaksujący wydech. Nerwy powoli uciekały, jakby przyklejone do dwutlenku węgla opuszczającego jego organizm. Wiedział, że jeśli nie trafi i samolocik spadnie, będzie musiał po niego szybko pobiec, w obawie przed tym, że ktoś przypadkiem postanowi sprawdzić czy coś się na nim nie kryje. Policzył ostatni raz do trzech, po czym wykonał energiczny, aczkolwiek dokładny, ruch całą ręką, zwalniając w ostatniej chwili, aby rzut był dokładniejszy.
Papierowy obiekt jakby dryfował w przestrzeni powietrznej; przesuwany nieznacznie to w prawo, to w lewo przez jęzory wiatru. Źrenice Oikawy były wlepione w zabawkę. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że jest to prawdziwa machina, przedzierająca się przez przestworza i przemierzająca niezliczone kilometry. Tak naprawdę samolocik upadł na zimne kafelki balkonu Iwaizumiego zaledwie dwie sekundy po tym, jak opuszki szatyna dotknęły go po raz ostatni. Ten niewielki sukces wystarczył brązowowłosemu chłopcu, aby naładować go nowymi pokładami determinacji. Z widocznym uśmiechem na twarzy, zamknął szklane drzwi, siadając ponownie na podłodze i trenując swoją celność, aby stać się w owej czynności mistrzem.
Dziesięciolatek nie wiedział jednak, że idealnie z momentem, w którym opuścił klamkę, pewna osoba zamaszyście za inną pociągnęła. Hajime, gdy tylko wrócił do mieszkania, wybiegł na swój taras z nadzieją, że uda mu się skontaktować z przyjacielem. Status okien: zamknięte. Status drzwi: zamknięte, pomyślał, kopiąc powietrze. Jednak jego bosa stopa zetknęła się z jakimś szeleszczącym obiektem. Oliwkowe tęczówki momentalnie zjechały w dół.
Brunet jedynie wzruszył ramionami i już miał wracać do środka, kiedy jego wzrok spoczął na koślawo napisanym znaku. Tylko jedna osoba mogła tak brzydko zapisać kanji wyrazu później. Drobna dłoń pochwyciła niebieski samolocik, a następnie zniknęła za szarą zasłoną.
Hej, Iwa–chan!
Jak już wrócisz, to przyjdź do mnie. Moja mama wczoraj upiekła ciastka i specjalnie schowałem dla Ciebie kilka przed tatą i Narą (inaczej pożarliby wszystko!). Możemy też wyjść i pograć w siatkówkę.
Do później~
Iwaizumi parsknął śmiechem, widząc tę krótką wiadomość. Odłożył samolocik na swoje biurko, złapał za piłkę i, oznajmiwszy matce o swoich planach, opuścił mieszkanie.
∘ ───────── ♡ ───────── ∘
Hajime naciągnął wyżej swoje białe skarpetki, upewniając się, że przykrywają dokładnie skórę jego łydki, po czym zapiął poliestrową bluzę pod samą szyję. Równo przycięte paznokcie przejechały po metalowym zamku, kiedy chłopak przeglądał się w lustrze, poprawiając drugą dłonią włosy; muszę je w końcu podciąć, pomyślał, widząc, że czarne kosmyki powoli przestają sterczeć tak, jak powinny – zamiast tego leniwie przymierzały się do opadania na boki, co niezmiernie irytowało zielonookiego. Wypuścił krótko powietrze z ust, po czym sięgnął po oparty o szafkę sporych rozmiarów plecak.
— Kiedy wrócisz? — usłyszał dobrze znany głos i kilka przytłumionych kroków.
— Jutro — odpowiedział, jak to miał w zwyczaju, lakonicznie, sprawdzając po raz ostatni czy oby na pewno zabrał wszystko ze sobą. — A co, mamo? — mruknął, przenosząc spojrzenie w stronę kuchni.
Niska kobieta stała oparta biodrem o framugę drzwi i, założywszy ręce na piersi, poprawiła łokciem jasnobrązowy fartuch w kratę.
— Wiem, że jutro, głuptasie — wyszeptała, podchodząc do syna i głaszcząc go po policzku. — Pytam, o której godzinie. — Potarła szorstkim od nadmiaru pracy fizycznej kciukiem jego kość policzkową. Iwaizumi jedynie skrzywił się, czując, iż jest traktowany, jak dziecko.
— Nie wiem, pewnie coś koło osiemnastej? Może dwudziestej — burknął, wzruszając ramionami.
— W takim razie weź ze sobą klucze, bo wieczorem idę do koleżanki i nie będziesz miał jak wejść do domu — odparła spokojnie.
— Zgubiłem — uciął z nadzieją, że nie dostrzeże wypieków wpływających na jego lica.
Brunetka jedynie pokręciła głową i już miała coś mówić, kiedy nastolatek ją wyprzedził:
— Nie musisz ich chować pod wycieraczką, dam sobie sam radę — powiedział poważnie, słysząc, jak jego własny głos się łamie. Cholerna mutacja, przeszło mu przez myśl, kiedy poprawiał pasek u swoich spodni. — Po prostu przesiedzę u Shittykawy kilka godzin albo zostanę nawet na noc. Nie martw się, poradzę sobie.
— Nie nadużywaj gościnności państwa Oikawa — rzekła ostro, a jej źrenice diametralnie się zwęziły. — Poza tym, Tooru–chan to bardzo uroczy młodzieniec. Jest twoim przyjacielem i nie powinieneś się do niego zwracać w ten sposób — pouczyła go.
Iwa udawał, że nie usłyszał ostatnich słów, wyjąwszy listek miętowej gumy do żucia z kończącej się już paczki, a następnie włożył go do ust. Ostatni raz przejrzał się w lustrze, ucałował policzek zmęczonej matki, po czym opuścił mieszkanie z głośnym trzaskiem drzwi.
Nie było dla niego żadnym zdziwieniem, że szatyna jeszcze nie ma. Co prawda sam się spóźnił na umówione spotkanie, jednak wciąż mniej niż nazbyt irytujący rówieśnik. Kruczowłosy chłopak zdążył okrążyć dwukrotnie blok, odpiąć swój rower ze stojaka, zabezpieczyć bagaż, napisać trzy wiadomości do kumpla i porządnie się poirytować. Najgorsze było to, że guma już dawno straciła swój smak, pozostając teraz bezpłciową, elastyczną kulką do tworzenia nijakiej jakości balonów.
Hajime wystarczyło tych kilka minut, aby zgrzać się w swoim wielowarstwowym ubraniu; mimo chłodnego, wczesno-kwietniowego klimatu, chłopak wiedział, że, stojąc tu w samym bezrękawniku, czułby się tysiąc razy lepiej. Niestety, ale on i ten dureń, Crappykawa, mieli odbyć szybką wyprawę rowerową, a następnie spędzić noc pod gołym niebem, dlatego musiał być przygotowany na każdą ewentualność.
Po dziesięciu niezwykle dłużących się minutach, uznał, że nie ma sensu mitrężyć czasu, wyjąwszy wysokoproteinowego batona z małej kieszonki granatowego plecaka, po czym pochłonął go na trzy kęsy. Jego stopa agresywnie unosiła się i opadała w zawrotnym tempie; palce wbijały w śliski materiał bluzy; a zęby kąsały policzki od wewnątrz, dodając coraz to nowsze ranki.
— Przepraszam za spóźnienie! — usłyszał nagle krzyk zdyszanego chłopca, wybiegającego ze swojej klatki.
Iwaizumi założył na siebie ręce, gotowy na wygłoszenie monologu zaczynającego się na pytaniu o powód braku punktualności, przechodząc przez kwestionowanie ich rzekomej przyjaźni oraz paru wyzwiskach, kończąc na ponagleniu do drogi, lecz zmęczony jęk Oikawy nie pozwolił dojść mu do słowa:
— Nara przyszła z Takeru i musiałem się nim zająć, kiedy ona plotkowała sobie z matką — wysapał zdegustowany zachowaniem siostry, opierając dłonie na kolanach. — Mały pomazał mnie markerami. Przez ostatnie piętnaście minut siedziałem w łazience, próbując je zetrzeć. Wybacz, Iwa–chan — wyznał skruszony. — Tęskniłem.
— Jedźmy już — burknął, ukrywając radość spowodowaną widokiem wyższego chłopca.
Nie widzieli się przez prawie dwa tygodnie. Podczas przerwy między drugą a trzecią klasą gimnazjum, każdy z nich miał dużo rzeczy na głowie; cały pierwszy tydzień Hajime spędzał u swojego ojca w Tokio, a kiedy już wrócił, okazało się, że Tooru udaje się do dziadków na wieś. A kiedy w końcu udało im się spotkać, brązowooki i jego chuda dupa musieli pojawić się spóźnieni prawie o pół godziny. Klasyk.
Nie zmieniło to faktu, że nastolatek był szczerze ucieszony z obecności przyjaciela. Wycofał swój pojazd jednośladowy, usadowiwszy się na skórzanym siodełku i omiótł zmęczonym spojrzeniem nieporadnego szatyna. Czternastolatek użerał się z jaskrawozieloną zapinką, która za nic w świecie nie chciała go posłuchać; następnie chwilę się pomęczył z wepchnięciem potężnej torby do koszyka; a na odchodne, kiedy już mieli wyruszać, okazało się, że jego sznurówka jest oczywiście rozwiązana. Iwaizumi posiadał ogromne pokłady cierpliwości, jednak przy tym chłopaku zawsze wyczerpywały się w dziesięcio – jak nie dwudziesto – krotnie szybszym tempie.
Podróż na wcześniej ustalone miejsce odbyła się bez większych komplikacji. Przyjemnie orzeźwiający wiatr przenikał pomiędzy włóknami ich ubrań, ochładzając rozgrzane od wysiłku ciała. Przez całą drogę Iwa zaprzątał swój umysł myślami o tym, że już za kilka dni rozpoczną swój ostatni rok nauki w Kitagawie. W końcu zaczynają trzecią klasę, a oznacza to, że po tych trzech semestrach on i Oikawa mogą rozejść się do całkowicie innych szkół. Ich drogi mają szansę na to, aby się rozdwoić pierwszy raz, odkąd się poznali.
— Wszystko w porządku, Iwa–chan? — wymruczał zaniepokojony szatyn, wyjmując piłkę do siatkówki. — Jesteś dziwnie cichy.
— Jest dobrze — bąknął, rozglądając się po miejscu, na które dotarli.
Odosobniona polana była oazą spokoju tej dwójki; odgłosy ćwierkania rozanielonych ptaków, powietrza muskającego świeże listki starego, ogromnego dębu, bzyczenie pracowitych pszczół wypełniało całą wolną przestrzeń, kojąc rozdrażnione zakończenia nerwowe nastolatków. Oboje wiedzieli, że odnajdą tu upragnione wyciszenie; byli pewni, iż mogą tu być po prostu sobą, rozkoszując się wzajemnymi pogaduszkami i robiąc to, co oboje uwielbiali najbardziej – grać w siatkówkę.
— Jesteś pewien? — zapytał szatyn, odbijając obiekt kilka razy nad głową. — Zachowujesz się, jak nie ty.
— Zamknij się, Shittykawa, i przestań analizować każdy mój ruch — warknął (jak gdyby on sam tego nie robił), zakasując rękawy bluzki z, i tak krótkim, rękawkiem. — Po prostu jestem zmęczony — skłamał z nadzieją, że przyjaciel się, najzwyczajniej w świecie, odczepi.
— Niech ci będzie, staruszku — powiedział, wzruszywszy ramionami, i posłał piłkę w stronę niższego chłopaka.
Hajime miał wrażenie, że od jakiegoś czasu coś gryzie przyjaciela – zachowanie szatyna było równie nietypowe, co jego dzisiaj; jeśli nie dziwniejsze. Nie żartował tak jak kiedyś, nie był tak wielką przylepą, nie namawiał go na oglądanie głupich kreskówek po nocach, nie wysyłał takiej samej ilości balkonowych liścików, nie wydawał się być sobą. To nie tak, że już w ogóle nie robił tych rzeczy – po prostu stopniowo zmniejszał ich liczbę – lecz to wystarczyło brunetowi, aby dostrzec zmianę. Rozgrywający poświęcał się coraz bardziej ulubionemu sportowi, powoli zatracając się w słodko-gorzkim bólu mięśni, strużkach potu niszczących jego zwykle nienaganną fryzurę oraz nieprzespanych nocach na oglądaniu powtórek meczów profesjonalistów. Oikawa Tooru nie był tym samym Oikawą Tooru, co kilka lat temu – na miejscu szczerego uśmiechu częściej pojawiał się ten sztuczny, na pierwszy rzut oka identyczny, lecz z wyczuwalną groteską, fałszem; czekoladowe tęczówki nie błyszczały w ten sam sposób, co kiedyś; optymistyczna, przytłaczająca aura, której Iwaizumi z początku nienawidził, nie była już ani trochę wyczuwalna.
— Co porabiałeś, kiedy mnie nie było, Iwa–chan? — spytał w końcu szatyn, przerywając ciszę.
— Grałem w siatkę i się uczyłem — odpowiedział zgodnie z prawdą. — A ty?
— Goniłem za hordą kaczek. Bawiłem się z psami. Doiłem krowy. I wstawałem codziennie o piątej przez pianie wstrętnego koguta. — żachnął się, składając usta w dzióbek. — Do tego pomagałem sporo w polu. Dziadek pozwolił mi nawet poprowadzić przez chwilę traktorem! — zaśmiał się uroczo. — Wiesz co, Iwa–chan, musimy kiedyś razem pojechać do moich dziadków, spodobałoby ci się na wsi — westchnął rozmarzony.
— A później moglibyśmy przenieść się do mojego ojca, co? Zawsze chciałeś pojechać do Tokio.
Ku zdziwieniu Hajime, Oikawa dziwnie się spiął, posyłając piłkę stanowczo za daleko, aby kolega mógł ją odbić.
— Wybacz, nie chciałem! — syknął, kopiąc trawę.
— Na dzisiaj już chyba starczy — odparł, odkładając przedmiot pod drzewo i obserwując rówieśnika kątem oka.
— Możemy przecież jeszcze grać — bąknął, zaciskając dłonie w pięści. — Przez cały tydzień nie miałem z kim ćwiczyć.
— I nie ćwiczyłeś? — zapytał krótko brunet.
— Znaczy, no... Coś niby ćwiczyłem z dzieciakami sąsiadów moich dziadków. Ale one w ogóle nie potrafiły grać! A jak już, to kończyły po maksymalnie dwóch godzinach...
— Czyli ćwiczyłeś — uciął, grzebiąc w swoim plecaku. — Jutro i tak idziemy na trening, Shittykawa, więc nie marudź — warknął. — Jesteś głodny? — mruknął łagodniej, wyjmując paczkę chrupków kukurydzianych o smaku zielonej cebulki.
Brązowooki jedynie powiedział jeszcze kilka słów pod nosem, nadymając policzki, i usiadł obok przyjaciela, biorąc całą garść kruchych krążków. Tak, jak robił to od zawsze, założył po jednym na każdy palec, co spotkało się z cichym parsknięciem Hajime, który nie kombinował i po prostu jadł.
— Po co ty to robisz? Wyglądasz jak debil — dogryzł Iwaizumi.
— Bo tak smakuje lepiej — oburzył się, zgryzając smakołyka. — Zobacz! — mruknął, przysuwając się bliżej kumpla, a następnie nabierając sporą porcję przysmaków. Wolą ręką ujął prawą dłoń czternastolatka i począł nakładać na nie okręgi. Brunet jedynie śledził swoimi oliwkowymi oczyma jego ruchy, nie oponując. — Ej, Iwa–chan... — zaczął.
— Co?
— To trochę tak, jakbyśmy się zaręczyli — mruknął, posyłając mu spojrzenie spod gęstych, długich rzęs, nakładając jednocześnie chrupka, niby pierścień, na jego palec serdeczny.
Za to stwierdzenie Tooru dostał po potylicy. Nie minęło jednak wiele czasu, kiedy zaczął się z tego śmiać, a Iwaizumi, nie potrafiąc ukryć uśmiechu formującego się na jego twarzy, również dołączył, wykładając się przy okazji na trawie. Może to dlatego, że dawno się nie widzieli, a może dlatego, że wydawało mu się, iż dawno nie słyszał szczerego wyrazu szczęścia nastolatka, ale ten gest naprawdę poprawił mu humor.
— Dawno tu nie siedzieliśmy, co? — wymruczał wyższy chłopak, przejeżdżając opuszkami po korze drzewa, a dokładniej na wyrytych inicjałach. — Ile mieliśmy wtedy lat? — spytał cicho, przygryzając dolną wargę.
— Pewnie z osiem. — Wzruszył ramionami, drapiąc się po skroni. — A co?
— Tak sobie myślę... — Jego źrenice powędrowały na całe poletko koniczyny. — Bo znaliśmy się niecały rok, a już wtedy mówiliśmy, że będziemy się zawsze przyjaźnić. — Zaczął miarowo przebierać krasikonie w poszukiwaniu czterolistnego egzemplarza.
— Pamiętam — powiedział krótko.
— Zawsze to bardzo dużo czasu — stwierdził, wyrywając rośliny, czując, że jego ciało powoli zaczyna drżeć. — Bardzo, bardzo dużo czasu... — mruknął do siebie.
— Oikawa, co je-
— Moi rodzice się rozwodzą — rzekł, parskając krótko śmiechem. Iwaizumi całkowicie zamilkł. — Od kilku miesięcy ciągle się kłócili. Wiedziałem, że jest coś na rzeczy, ale do samego końca miałem nadzieję, że jednak będzie lepiej. Czasami naprawdę wydawało się, że jeszcze wszystko się ułoży. Chodzili na randki, mama dostawała kwiaty... — zrobił krótką przerwę na obejrzenie idealnej koniczyny, przynoszącej rzekome szczęście. — Wygonili mnie na tydzień do dziadków, żeby na spokojnie wszystko przedyskutować. — Przygryzł mocno dolną wargę. — Nara przyszła dziś porozmawiać o tym z matką i niechcący podsłuchałem, jak mówiły, że to już pewne. Rozwodzą się.
Młoda jasnozielona trawa delikatnie łaskotała odkryte kostki rozgrywającego. Kolana przyciągnięte były do klatki piersiowej, ręce nieśmiało je otaczały, a czekoladowe oczy wlepione były w zieloną roślinkę, którą delikatnie obracał między palcem środkowym a kciukiem. Czuł się tak cholernie zagubiony w tym pokręconym świecie. Tak potwornie samotny.
— To dlatego ostatnio się tak dziwnie zachowywałeś? — zapytał brunet, przysunąwszy się tak, że ich uda się ze sobą stykały, i przyciągnął go do siebie ramieniem, aby głowa wyższego mogła spocząć na jego odsłoniętym barku. — Dużo za dużo treningów. Ograniczenie rozmów ze mną. Pogorszenie się ocen. — wymieniał. — I cały ten brak upierdliwości?
— Też — szepnął, otarłszy skroń o nagą skórę przyjaciela. — Iwa–chan, jak poradziłeś sobie z rozstaniem rodziców?
— Wiesz, to było dawno temu — zaczął, próbując sobie dokładnie przypomnieć okres sprzed siedmiu lat. — Wydaje mi się, że bardzo pomogło mi to, że zawsze miałem kogoś, kto by mi truł dupę, zmuszał do grania z nim w siatkę, łapał ze mną świetliki i żuki, oglądał jakieś nudne bajki. W dodatku zamontował między naszymi balkonami mechanizm, dzięki któremu nawet we własnym mieszkaniu nie mogłem się od niego uwolnić — zażartował, czochrając orzechowe włosy kolegi. — Skoro ja dałem radę, to i ty to zniesiesz — powiedział, szczerze mając nadzieję, że nie dobije przypadkiem przyjaciela. — Musisz tylko dać sobie trochę czasu i nie przemęczać się jak debil na treningach.
— Mogę cię o coś spytać, Iwa–chan? — wymruczał, siąkając cicho nosem i zaciskając mocno powieki, aby się nie rozpłakać.
— Dajesz.
— Ty mnie nie zostawisz, co nie? — jęknął drżącym tonem. — W końcu mieliśmy się przyjaźnić zawsze i...
— Co ty, na tej wsi z krową na rozum się pozamieniałeś? — burknął, wzmacniając uścisk na koszulce rówieśnika. — Durny jesteś, w ogóle rozważając taką opcję. — Pokręcił lekko głową. — Zresztą, nawet jakbym chciał, mówiłem już, że nigdy nie mogłem się od ciebie uwolnić. Będę musiał z tym żyć do końca mych marnych dni, ale nie, Oikawa. Nie zostawię cię.
Na twarzy Tooru, pierwszy raz od dawna, zawitał szczery, niewymuszony uśmiech.
∘ ───────── ♡ ───────── ∘
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro