Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

【two】


∘ ───────── ♡ ───────── ∘


Jego brwi nieznacznie drgały, kiedy wpychał agresywnie telefon do kieszeni krótkich spodenek po wysłaniu kolejnej wiadomości do przyjaciela, na którą ten oczywiście nie raczył odpowiedzieć. Mimo późnej godziny, temperatura wciąż nie zachęcała do opuszczania klimatyzowanych budynków, lecz poczucie obowiązku nakazywało mu udać się po rówieśnika, który, jak zwykle, nie chciał słuchać nikogo. Przyspieszywszy tempa, mocniej zacisnął pięści, wbijając krótkie paznokcie w skórę. Blady blask księżyca oświetlał jego opalone ciało, uwydatniając każdy mięsień napinający się miarowo pod wpływem szybkich i długich kroków. Cała ta złość buzowała w nim tak, że nie potrafił skupić swoich myśli na niczym innym; chęć sprania Oikawy za jego brak odpowiedzialności i głupotę była jedyną rzeczą, jaka aktualnie kołatała się w jego umyśle.

Pech chciał, że szatyn posiadał ogromne znajomości w całym mieście i, nawet kiedy nie miał dostępu do szkolnej sali gimnastycznej, jakimś cudem otrzymał klucze do miejskiej hali sportowej, gdzie mógł trenować do woli. Efekt tego był oczywiście taki, że się przepracowywał i często wymykał z domu w środku nocy, byle tylko poćwiczyć godzinę dłużej.

Kiedy Iwaizumi był już pewien, że wściekłość na kolegę nie może urosnąć do jeszcze większych rozmiarów, dojrzał tę jego brązową czuprynę, oświetlaną jakimiś tanimi neonami. Szczupłe dłonie rozgrywającego zamykały ostrożnie masywne drzwi na kilka zamków, odnalazłszy odpowiedni klucz z całego pęku doczepionego do uroczego breloczka z kosmitą z Toy Story. Chłopak początkowo w ogóle nie zauważył przerażającej postaci stąpającej w jego kierunku; dopiero, gdy natężenie dźwięku się zwiększyło, zwrócił swoją głowę w lewo, sprawiając, że puszyste kosmyki zafalowały w powietrzu.

— Och, Iwa–chan! — zaczął, machając niedominującą ręką, kiedy druga wykonywała ostatnie ruchy przy kłódce. — Co tu robisz o tak późnej porze?

Brunet zignorował jego wypowiedź, łapiąc go jedynie za kołnierz cienkiej bluzki i ciągnąc za sobą. Bogowie najwyraźniej nad nimi czuwali, skoro wciąż go nie zdzielił po tym głupawym łbie.

— Ej, bo mi koszulkę rozciągniesz! — zapiszczał, uderzając lekko w napięte przedramię niższego. — Co cię ugryzło? — burknął, uwolniwszy się z uścisku. — Co, znowu dokuczałeś psu sąsiadów i w końcu się odwdzięczył, dając ci przy okazji wściekliznę? — zacmokał, uchylając się lekko przed ciosem z płaskiej dłoni ze strony Hajime. — Haa! Jesteś przewidywalny! — Wystawił mu język, jednak szybko tego pożałował, czując kopniaka.

— Zamknij się choć na chwilę — syknął, chwytając go za łokieć i prowadząc dalej w pewnym kierunku. — Jutro nie masz wstępu na trening.

— Hę? Co? — oburzył się, drepcząc za zielonookim. — Dlaczego niby?

— Bo się przepracowujesz — fuknął, odwracając twarz w stronę skołowanego siedemnastolatka. — Rozmawiałem o tym z trenerem i jutro robisz sobie dzień wolnego.

— Ale Iwa...

— Żadne Iwa–chan — warknął, próbując dalej ciągnąć za sobą Tooru, jednak ten się zaparł, spuściwszy głowę. — Idziemy do domu.

— Ty nic nie rozumiesz — mruknął, lekko kiwając głową na boki.

— Hmm?

— Nie mogę się poddać. Za miesiąc mają się zacząć eliminacje do turnieju wiosennego. Jeśli się teraz nie przyłożę, nigdy nie pokonam Ushiwaki — oświadczył, zaciskając nerwowo palce na szarym materiale. — Nie rozumiesz, że jest to jedna z naszych ostatnich szans? Jeśli teraz się nam nie uda i odejdą trzecioklasiści, za rok możemy nie dać rady. Nie wiemy, na jakich pierwszaków trafimy, a nasz aktualny skład jest naprawdę mocny. Mamy szansę pokonać Shiratorizawę, ale do tego muszę się przyłożyć. — żachnął się. — Nie rozumiem, jak możesz tego nie pojmować? — delikatnie ściszył głos.

— Na pewno pomożesz nam zwyciężyć, jeśli złapiesz przewlekłą kontuzję, debilu — wycedził, mierząc przyjaciela chłodnym spojrzeniem. — Dopiero co miałeś uszkodzone kolano; co ty, zwichnąć je sobie chcesz?

— Uważam na siebie. — Przygryzł policzek od wewnątrz, marszcząc czoło. — Po prostu bardzo zależy mi na tym, abyśmy w końcu pojechali na narodowe. Myślałem, że tobie również — bąknął, odwracając wzrok.

— Skup się na jednym. Aktualnie twoim problemem jest to, że boisz się Ushijimy czy to, że nie damy rady dostać się na narodowe?

— Jeśli nie uda nam się pokonać Ushiwaki, to nie damy radę pojechać na narodowe — burknął. — Aktualny skład...

— Martwisz się tak bardzo naszym składem, bo rzeczywiście uważasz, że trzecioklasiści są niezastąpieni czy w obawie przed tym, że, kiedy przyjdą pierwszaki, ktoś wygryzie cię z pozycji rozgrywającego, tak samo, jak stało się w gimnazjum? — zapytał, zakładając na siebie ramiona.

Poirytowany syk opuścił pełne usta Oikawy. Błękitne światło jakiegoś małego neonu oznaczającego bar mleczny padało teraz na jego wykrzywioną w grymasie twarz. Był zły na Hajime, że ten jak zwykle go rozgryzł; na Ushijimę Wakatoshiego, przez którego nie mogli dostać biletu na narodowe; na to niezwykle upalne lato; na to, że jutro nie pójdzie na trening; a przede wszystkim na siebie i na to, iż, nieważne jak wiele trenował, i tak nie był wystarczająco dobry.

— Czyli co, mam rację? — westchnął brunet, ogarniając spojrzeniem marną posturę nastolatka.

— Nawet jeśli, to niezależnie od powodu, i tak muszę więcej ćwiczyć — odparł, opierając się o chłodną, ceglaną ścianę. — Nigdy nie stanę się lepszy, jeśli przestanę trenować.

— Nie rozumiesz, że przepracowywanie się to nie jest trening, durniu? Bezcelowo się przemęczasz. — wypowiedział, próbując opanować narastający gniew. — Twoje ciało potrzebuje czasem odpoczynku. Jeśli mu go nie zapewnisz, to na nic ci będą te wszystkie ćwiczenia podczas miesięcznego pobytu w szpitalu. — Kliknął językiem.

— Iwa–chan, chyba wiem najlepiej, na co mogę sobie pozwolić, a na co nie. Czuję, kiedy coś mnie boli i wiem, kiedy mam sobie zrobić przerwę — upierał się przy swoim. — Poza tym, tobie łatwo jest to wszystko mówić. Ty bez dodatkowych godzin treningu jesteś ode mnie lata lepszy — powiedział, czując palące uczucie w klatce piersiowej.

— Co ty wygadujesz? — burknął, mrużąc oczy.

— Od dziecka musiałem wkładać w coś dwa razy więcej wysiłku, aby być na takim samym poziomie, co ty. Zawsze byłeś silniejszy, odważniejszy, miałeś lepsze oceny. Zawsze łatwiej przychodziło ci odbijanie piłki, atakowanie, uderzanie jej tak, że wbijała się z hukiem w boisko przeciwników. — szepnął. — I kiedy w końcu czułem, że jestem w czymś od ciebie lepszy, że jestem świetnym rozgrywającym i jestem niezastąpiony w tej jednej, tej jedynej rzeczy, pojawił się Tobio–chan. — warknął. — Zarówno ty, on, Ushiwaka, jak i większość naszej drużyny, posiadacie talent. Dla was łatwo jest robić nowe rzeczy, kiedy ja muszę siedzieć dniami, żeby coś osiągnąć. Bez ciężkiej pracy wciąż byłbym na dnie. — Zrobił krótką przerwę, podczas której słyszalne były jedynie pojedyncze przejeżdżające obok nich samochody. — Powiem to tylko raz, ale... jak śmiesz przychodzić do mnie i mówić mi, że to, co robię, jest bezcelowe?

— Nigdy nie powiedziałem, że to bezcelowe. — odparł, ściągając brwi do siebie. — Po prostu uświadamiam cię, że nie potrafisz znaleźć złotego środka.

— Nie musisz mnie w niczym uświadamiać! Nie jesteś moją matką. — wycedził, skubiąc zębami dolną wargę.

— Czasami jednak myślę, że nią jestem. Jest z tobą więcej problemów niż z dzieciakami w podstawówce...

— Skoro tyle ze mną problemów, to po prostu się mną nie przejmuj. Nikt ci nie każe przecież się tak o mnie martwić. — Odwrócił się na pięcie z zamiarem odejścia, jednak silna dłoń Iwaizumiego, przyciskająca go za prawy bark do ściany, skutecznie mu to uniemożliwiła.

Jakiś szary kot, wyraźnie przerażony krzykami oraz głuchym odgłosem ciała uderzającego o mur, przewrócił kubeł na śmieci, znajdujący się w bocznej alejce obok chłopców, próbując się za nim schować. Nie rozproszyło to jednak niższego z siedemnastolatków, który nadal uparcie przewiercał wzrokiem przyjaciela.

— Możesz przestać zachowywać się w końcu jak rozkapryszony bachor i porozmawiać ze mną normalnie, nie obrażając się na każdym kroku? — podniósł głos, kiedy jego źrenice się zwęziły.

Hajime nierzadko krzyczał na szatyna, często również się sprzeczali, jednak właściwie nigdy nie doszło do sytuacji, w której zaczęliby się na poważnie kłócić. Oliwkowe oczy bruneta pod osłoną nocy oraz w wyniku nadmiaru emocji wydawały się mieć sto razy ciemniejszy odcień. Drobinki złości spowodowanej irytacją oraz najzwyklejszym martwieniem się, migotały tuż przy dolnej linii rzęs. Niewielkie zmarszczki. formujące się na najcieńszych partiach skóry jego twarzy, emanowały jedynie powagą całej tej nieprzyjemnej sytuacji. Iwaizumi pragnął tylko dobra swojego najlepszego przyjaciela i czuł się urażony faktem, że ten nie chciał przyjąć jego pomocnej dłoni.

— Jeśli ja zachowuję się jak bachor, to ty zachowujesz się jak jeszcze większe dziecko, nie słuchając ani trochę tego, co próbuję do ciebie powiedzieć — margnął, układając język między swoją górną wargą a zębami.

— Shittykawa, jesteś...

— Jestem co? — żachnął się, odczuwając powolne łamanie się głosu. — Jestem zazdrosny? — Przyłożył dłoń do klatki piersiowej. — Nawet nie wiesz, jak cholernie bardzo. Jestem zdeterminowany? Jak pewnie widzisz. Jestem, nie wiem, smutny? Codziennie. Jestem głupi, trenując po nocach? Pewnie tak. Ale jeśli nie spróbuję, to nigdy się nie dowiem czy było warto. Dlatego, Iwa–chan, zaufaj mi, że wiem dobrze, co robię. Nie proszę cię o zrozumienie mojej sytuacji, bo zarówno ty, jak i inne utalentowane osoby, nie zrozumiecie, jak to jest.

— Mógłbyś w końcu przestać z tym pierdoleniem o talencie i jego braku? — syknął, wbijając palce w obojczyk przyjaciela. — Mówisz tak, jakbyś w ogóle go nie posiadał.

— Bo nie...

— Zamknij się — uciął, posyłając mu lodowate spojrzenie. — Jeśli myślisz, że tylko ty musisz nad sobą popracować, abyśmy wygrali z Shiratorizawą, to albo jesteś głupi, albo jesteś egoistą. Albo jeszcze możesz być głupim egoistą.

— Po prostu...

— Chyba coś powiedziałem? — fuknął, zapytawszy się retorycznie. — Jeśli chcesz nabyć trwałej kontuzji, która wyłączy cię na zawsze ze świata siatkówki, proszę. Droga wolna. Dajesz, zniszcz swoje zdrowie i marzenia, bo jesteś zadufanym w sobie dupkiem, który nie potrafi pojąć tego, że nie jest sam na tym świecie i otaczają go ludzie, którzy chcą mu pomóc. — Wepchnął obie dłonie do kieszeni, uformowawszy usta w wąską linię. — Posłuchaj się czasami mądrzejszych, Trashykawa — westchnął. — Ostatnio cię nie poznaję — powiedział niskim głosem z lekką chrypką, wywołując delikatne drżenie powietrza. — Ostatni raz tak odwalałeś, kiedy do drużyny dołączył Kageyama. Co, znowu się boisz, że jeśli w tym roku się nie przyłożysz, to on za rok może zająć twoje miejsce, jeżeli przyjdzie do Seijoh? — zapytał ponownie, podrapawszy się po karku.

— Nie chcę obniżać poziomu naszej gry — burknął, wbijając paznokcie w swoje uda. — Nie chcę was ciągnąć w dół.

— Pociągniesz nas wszystkich w dół, jeśli wysypiesz się przed eliminacjami. — Oczy Iwaizumiego skupione były teraz na smutnej postaci stojącej przed nim. Oprócz złości i poirytowania, odczuwał pewnego rodzaju żal. — Ogarnij w końcu swoje życie, bo się staczasz. I nie mówię teraz tylko o siatkówce — sprostował, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu telefonu, który atakował go aktualnie powiadomieniami.

— Co masz na myśli? — szepnął, przełykając głośno ślinę.

— Wiem o twojej każdej ucieczce z domu — odparł sucho, odpisując zmartwionej rodzicielce, wysyłającej mu dziesiątą już wiadomość, że wkrótce wróci. — Nie myśl, że tego nie widać.

— Iwa–chan, czy ty mnie śledzisz? — obruszył się, mrużąc powieki, aby lepiej dostrzec całokształt przyjaciela. Przez brak okularów widział go jakby lekko przez mgłę.

— Masz o sobie zbyt wysokie mniemanie, Stupidkawa — warknął, przejeżdżając językiem po dolnym rzędzie zębów, a następnie klikając nim. — A teraz chodźmy już, bo moja matka zaraz mnie zabije, jeśli nie wrócę. — Chwycił przedramię szatyna i począł ponownie go wlec za sobą. — Odprowadzić cię do domu? — spytał, nie odwracając się w stronę kolegi.

— A przypadkiem nie mówiłeś wcześniej, że idziemy do domu? — zacmokał.

— Co? Kiedy niby? — powiedział głupawym głosem. — Uderzyłeś się w głowę podczas tego treningu?

— No, na samym początku — przypomniał, unosząc palec wskazujący, którego Hajime i tak nie mógł dostrzec. — Mówiłeś coś o tym, że idziemy do domu, a nie do domów. — palnął, dumny ze swojej dobrej pamięci i wdzięczny swej podatności do zwracania uwagi na szczegóły. — Nie zapraszasz mnie na noc, Iwa–chan? — wymruczał, nadymając nieznacznie policzki.

— Masz przecież swój dom, nie jesteś bezdomnym — wyburczał, puszczając jego rękę i próbując włożyć własną głęboko do kieszeni, jednak smukłe palce rozgrywającego oplatające szorstkie odpowiedniczki, nie pozwoliły mu na to. — Co ty robisz, kretynie? — wypalił, czując przypływ delikatnego rumieńca. Oboje się zatrzymali, a ich spojrzenia ponownie skrzyżowały.

Czekoladowe tęczówki błyszczały ponuro, odbijając niebieskawe promienie księżyca będącego właśnie w pierwszej kwarcie. Minęło już co najmniej kilkanaście minut po północy; ulice całkowicie opustoszały, pozostawiając chłopców właściwie jedynie w swojej obecności. Tooru na pierwszy rzut oka wyglądał dobrze. Posiadał lekki uśmiech na swym obliczu, wydobywający urocze dołeczki, orzechowe włosy opadające kaskadą oraz nieznacznie brzoskwiniowe lica. Był piękny. Jednak w całej tej jego apollińskiej wręcz posturze, można było dostrzec, jakim wrakiem człowieka się stał.

— Iwa–chan, nie chcę wracać do domu — wyznał, wiedząc, iż musi powiedzieć przyjacielowi prawdę wprost.

— Domyślam się, ale dobrze wiesz, że musisz — odpowiedział znudzony powtarzaniem zawsze tego samego. To nie pierwszy raz, kiedy brązowooki próbuje wepchnąć się do jego mieszkania spontanicznie na noc, bo nie ma ochoty wracać do własnego.

— Nie lubię go — jęknął, zacieśniając uścisk. — On chyba o tym wie i też mnie nie lubi.

— Na pewno ci się, durniu, wydaje. — Nie puścił dłoni przyjaciela; jedynie pociągnął go za sobą w znajomym kierunku. — Musisz się w końcu przyzwyczaić do tego, że twoja matka znalazła sobie faceta i chce z nim spędzać czas.

— To niech robi to w dzień, kiedy mnie nie ma w domu — żachnął się, powłóczywszy leniwie nogami, chcąc opóźnić moment powrotu.

— Shittykawa, co ty niby masz zamiar zrobić, jak on się wprowadzi? — powiedział całkowicie szczerze. — Jak na razie tylko u was pomieszkuje i przychodzi raz na jakiś czas, ale sam dobrze wiesz, że, prędzej czy później, on z wami zamieszka.

— Wtedy się przeprowadzę? — zapytał sarkastycznym tonem.

— Powodzenia ze znalezieniem mieszkania w wieku siedemnastu lat, nie zarabiając na siebie — burknął, kiwając głową na boki.

— W takim razie przeprowadzę się do ciebie — oświadczył entuzjastycznie. — Dobrze wiem, że chciałbyś patrzeć na moją twarz każdego poranka. — Wyszczerzył się. Pewnie dostałby z płaskiej dłoni w potylicę, lecz jego niedominująca ręka spleciona z prawą Iwaizumiego była skuteczną tarczą ochronną.

— I tak muszę oglądać twoją parszywą mordę codziennie — wycedził. — Jeśli pierwszą rzeczą, jaką bym widział po pobudce, byłaby twoja gęba, przynajmniej szybko bym wstawał.

— To było podłe, Iwa–chan! — Zaczął energicznie wymachiwać wolną dłonią. — Poza tym nikt nie powiedział, że spalibyśmy w jednym łóżku i musiałbyś od razu na mnie patrzeć. Chyba że...

— Zamilcz w końcu, kapuściany łbie!

Rozluźniająca atmosferę sprzeczka ukoiła zmartwionego o przyjaciela Hajime, który szczerze przejmował się losem brązowowłosego chłopaka. Odgłos głuchego tupania o zimny bruk roznosił się echem po wąskich, bocznych uliczkach, jakich używali nastolatkowie, aby jak najszybciej dostać się do celu (czego pragnął jedynie jeden z nich). Temperatura nieznacznie spadła, najprawdopodobniej przez chłodny wietrzyk, co chwilę rozwiewający czuprynę Tooru i przechodzący sprawnie między krótkimi kosmykami bruneta. Zmieniające się warunki pogodowe wywołały u niższego jeszcze większe pokłady złości, gdy okazało się, iż złapał ich niespodziewany deszcz; a to w połączeniu z ogólną duchotą, tworzyło naprawdę niesprzyjające warunki do spokojnego istnienia.

Kiedy rówieśnicy zbliżali się do rozdroża, na którym zwykle, wracając ze szkoły, się żegnali, Iwaizumi zacisnął mocniej palce na smukłej dłoni Oikawy i pociągnął go za sobą w stronę dobrze znanego osiedla.

— Iwa–chan, co ty...

— Nie mam zamiaru maszerować całą drogę do twojego domu w deszczu — burknął, słysząc powoli zbliżające się grzmoty. — Idziemy do mnie.

— Przecież mogę sam wrócić do siebie. Jeszcze pamiętam, gdzie mieszkam — mruknął, patrząc podejrzliwie w stronę zielonookiego.

— Znając ciebie i twój ptasi móżdżek, wlazłbyś prosto pod jakąś spadającą gałąź i się zabił. — odparł, sprawdzając ilość wiadomości, jakie wysłała mu matka. Był pewien, że, kiedy tylko przekroczy próg mieszkania, on będzie besztany od stóp do głów, a w ręce Shittykawy zostanie wepchnięty kubek gorącego kakao. Co z tego, że to szatyn był winny zaistniałej sytuacji. Gdyby nie był taki głupi, Hajime nie musiałby opuszczać domu o dwudziestej trzeciej, budząc tym samym swoją przepracowaną i nadopiekuńczą rodzicielkę, która nie zaśnie, dopóki jej syn nie powróci w jednym kawałku. — Chodź szybciej — margnął, przyspieszając kroku. — Dobrze, że mamy jeszcze wolne, bo inaczej rano musielibyśmy kombinować z mundurkiem dla ciebie.

— I tak będziemy musieli coś kombinować, bo mamy trening.

— Trening, na który nie masz wstępu — powiedział, wzdrygając się. Woda spływająca po jego plecach łaskotała go, przyklejając przy okazji cienki bezrękawnik do rozgrzanej skóry.

— Miałem nadzieję, że żartujesz — bąknął, sposępniawszy.

— A ja miałem nadzieję, że posłuchasz mnie za pierwszym razem i przestaniesz trenować po nocach — rzekł, nie ukrywając zawodu. — Jak na osobę chodzącą do klasy 2-5, wykazujesz niezwykle niski iloraz inteligencji. Aż zaskakujące, że nie reprezentujesz sobą jedynie podstawowych funkcji życiowych. — Tyknął go palcem wskazującym lewej ręki w policzek, jak gdyby był jakimś upośledzonym zwierzątkiem.

— Hej, nie traktuj mnie, jakbym był gorszy od ciebie! — uniósł się, marszcząc czoło. — Chodzimy przecież do tej samej klasy.

— I to mnie dziwi — rzekł lakonicznie, kładąc nacisk, że to koniec tej konwersacji.

Tooru miał wrażenie, iż z każdym mrugnięciem deszcz stawał się coraz bardziej rzęsisty. Ogromne krople rozbijały się o jego zadarty nos, wywołując nieodpartą chęć do marszczenia go i drapania. Mimo że nigdy nie lubił burz (a nawet odczuwał przez nie dyskomfort, momentami przerażenie), odczuwał przeogromną przyjemność, kiedy strugi wody kreśliły całe jego ciało. W przeciwieństwie do Iwy cieszył się, iż ma okazję przespacerować się podczas takiej pogody, oświetlany jedynie bladymi promieniami rzucanymi przez księżyc oraz pojedyncze lampy uliczne, ze swoim najlepszym przyjacielem, kompanem jego dziecięcych zabaw i powiernikiem większości sekretów u boku.

— Wróciłem — z nadzieją, że jego matka zdążyła już zasnąć, brunet mruknął cicho, zamykając za sobą drzwi.

— Iwaizumi Hajime — usłyszał głośny, mocny damski głos i skrzypienie kuchennego krzesła. — Dlaczego nie odpisujesz na moje wiadomości? Gdzie ty się włóczysz po nocach? I to jeszcze podczas burzy? Masz ty w ogóle pojęcie, jak ja się... och, witaj, Tooru! — zaświergotała, wychodząc z pomieszczenia w długim, cienkim szlafroku, puchowych kapciach, trzymając krzyżówkę w lewej dłoni, którą poprawiała okulary połówki. Długie, czarne włosy związane w niedbały kok i ciemne cienie pod oczami ukazywały, jak zmęczoną istotą była oraz jak wiele problemów potrafił sprawić jej syn. — Dawno cię u nas nie było! Miło cię widzieć!

— Panią również, pani Iwaizumi — powiedział czarująco, korzystając ze wszystkich pokładów uroku, jakie zostały mu przydzielone przez bogów w dniu narodzin.

Kobieta podeszła w stronę nastolatków, aby uścisnąć wyższego z nich, jednak w ostatniej chwili się zreflektowała.

— Hajime, zrób z siebie jakiś pożytek i przynieś ręcznik oraz ubrania na zmianę. Jesteście cali przemoczeni. — powiedziała sucho, posyłając mu spojrzenie spod przymrużonych powiek. Na co dzień posiadała charakter anioła, jednak, kiedy ktoś ją zdenerwował, nie kryła tego, że jest zawiedziona i zła. — Powiedz mi, proszę, jak się miewasz? — zwróciła się do szatyna, a promienny uśmiech wpłynął na jej twarz.

Zielonooki chłopiec jedynie podreptał niechętnie do łazienki, przeklinając siebie i to, że zdecydował się pójść po Oikawę, ponieważ wiedział, że będzie musiał teraz znosić humorki matki przez następnych kilka dni. Szybko wyjął z szafki dwa ręczniki, po czym, wychodząc z toalety, wepchnął jeden z nich prosto w żwawo gestykulujące ręce przyjaciela, kiedy opowiadał jakąś przerysowaną historię. Bez słowa udał się do swojego pokoju, z którego równie prędko wrócił, trzymając w dłoni jeden ze swoich T-shirtów ze spranym napisem oraz dresowe spodenki przed kolano.

— Trzymaj — burknął.

— Dzięki, Iwa–chan — zaszczebiotał, szczerząc się. Hajime jedynie wywrócił oczyma. — To ja pójdę się przebrać — zawołał wesoło, wymijając kobietę i przyjaciela.

— Zrobię to samo — burknął w stronę matki, unikając jej spojrzenia.

— Zaraz, zaraz. — złapała go za ramię, kiedy prawie udało mu się czmychnąć do sypialni. Chłopak przełknął głośno ślinę. — Jak już się wytrzesz i nie będziesz roznosił wszędzie wody, to przyjdź do kuchni i zrób jakąś herbatę. Jeszcze się oboje przeziębicie — prychnęła.

— Mamo, na dworze jest pewnie z milion stopni, lekki deszczyk nic nam nie zrobił, naprawdę — mruknął, skubiąc wewnętrzną stronę policzka.

— Jednak nalegam, abyś zrobił coś do picia i odgrzał obiad. Tooru, jak sam mówiłeś przed wyjściem, jest po treningu i powinien teraz zjeść pełny posiłek — powiedziała, opierając się plecami o ścianę.

— Czasami mam wrażenie, że przejmujesz się nim bardziej niż mną — parsknął, drapiąc się po karku.

— Gdyby nie był twoim najlepszym przyjacielem, aż tak bym się nim nie przejmowała. — mruknęła, zbliżając się do syna. Wbrew jego przeczuciu, głos kobiety szybko złagodniał, a złączone palce powędrowały do jego policzka, aby go pogładzić; tak, jak to miała zawsze w zwyczaju. — Zresztą, wydaje mi się, że czasami ty również przejmujesz się nim bardziej niż sobą. — Posłała mu delikatny uśmiech, a następnie skierowała się w stronę swojego pokoju. — Jutro idę wcześnie do pracy. W lodówce masz przygotowany lunch na trening. Śniadanie ogarniecie sobie sami.

— Dobrze, mamo — odparł krótko, nie mogąc doczekać się momentu, w którym będzie mógł w końcu zdjąć te wszystkie przemoczone ubrania. — Śpij dobrze.

— Ach, i jeszcze jedno — odezwała się, odwróciwszy głowę, stojąc już w progu. — Nawet nie myśl, że nie ominie cię za to kara — jej cała aura magicznie zmieniła się w ułamku sekundy. — No nic, dobranoc!

Iwa uniósł wysoko brwi, mrużąc oczy, nie potrafiąc zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Potrząsnął głową, aby wybudzić się z transu, w jakim był przez ostatnich kilka chwil, a następnie skierował się do swego schronienia, przekładając w tym samym czasie koszulkę przez głowę. Ty również przejmujesz się nim bardziej niż sobą, powtarzał w umyśle niczym mantrę, przygryzając dolną wargę. Co ona niby miała na myśli? Niby jak miałbym się o niego martwić bardziej niż o siebie? Sfrustrowany gonitwą myśli wyszedł na balkon jedynie w świeżych bokserkach i spodenkach, wrzucając po drodze przemoczone ciuchy do kosza na pranie. Pogoda zdawała się być coraz gorsza z każdą mijającą sekundą. Odgłos głuchych kropel odbijających się od blaszanego parapetu rozbrzmiewał w uszach bruneta, który melancholijnie spoglądał w prawo, widząc przed oczyma wyimaginowane czerwone sznurówki łączące jego balustradę z dawnym mieszkaniem przyjaciela.

— Wspomnienia wracają, co? — zagadnął Oikawa, który pojawił się niespodziewanie.

— Nie umiesz pukać? — margnął niższy chłopak, wpatrując się wciąż z dziwnym utęsknieniem w nieistniejącą linę.

— Rany, to już prawie trzy lata — powiedział, ignorując markotnego kumpla. — Tęsknię za wysyłaniem ci balkonowych wiadomości. — Stanął obok rówieśnika, opierając się łokciami o chłodną barierkę.

— I tak często mi wysyłasz papierowe samoloty w szkole — powiedział, usadowiwszy podbródek na zewnętrznych częściach dłoni.

— Ale to nie to samo — mruknął rozmarzony. — W szkole piszę ci co najwyżej, że idziemy z chłopakami po treningu na żarcie albo karaoke. Większość informacji i tak przekazujemy telefonicznie — westchnął. — Wtedy właściwie wszystko zależało od tego czy trafimy do celu, czy też będziemy musieli zbiegać trzy piętra na dół, aby znowu powtórzyć rzut. Jakbyśmy po prostu nie mogli do siebie przyjść — parsknął.

— Dlatego jestem bardziej wysportowany od ciebie — zażartował, kręcąc głową delikatnie na boki. — O wiele częściej musiałem biegać w tę i we w tę. W zasadzie to codziennie — dopowiedział prędko. — Zawsze miałeś lepszego cela — przyznał się ze wstydem.

— Nawet nie wiesz, ile mi zajęło trenowanie tego — wypalił, unosząc jeden kącik ust. — Ale to były dobre czasy! — oświadczył energicznie. — To jak, idziemy spać, tak jak kiedyś, podczas wspólnego nocowania? — zaproponował, kierując swój wzrok w stronę Hajime, który, ku jego zdziwieniu, obserwował uważnie twarz szatyna.

— Najpierw muszę ci odgrzać żarcie, bo inaczej matka rano mnie ukatrupi — żachnął się, wchodząc do sypialni. — Chodź ze mną. Tylko bądź cicho, bo jeśli ona się obudzi, to pewnie wszystko pójdzie, jak zwykle, na mnie.

— Dobrze, dobrze, Iwa–chan — zachichotał, unosząc ręce w geście kapitulacji.

Oczywistym faktem było to, że przez następnych kilka godzin nie zmrużyli oczu. Choć Iwaizumi, leżąc przy ścianie, próbował usnąć, ciche biadolenie tuż przy jego uchu, skutecznie go zatrzymywało przed udaniem się do krainy Morfeusza. I tak oto spędzili większość nocy; na nic nie znaczących rozmowach, typowych dla nich przekomarzankach, wspominaniu dzieciństwa, jak i omawianiu trochę poważniejszych tematów. Pierwszy odpłynął Tooru; muskając swoim policzkiem nagie ramię przyjaciela, z wygodnie ułożoną ręką na opalonym brzuchu rówieśnika. Hajime przymknął powieki, wsłuchując się w spokojny oddech szatyna i ćwierkanie ptaków budzących się wraz z pierwszymi promieniami słonecznymi. Chcąc – nie chcąc, lekki uśmiech uformował się na jego twarzy, kiedy brązowooki nastolatek ułożył swe palce na jego dłoni, delikatnie je zaciskając i szepcząc coś przez sen. Nie minęło kilka minut, a on również pogrążył się w świecie snów, całkowicie ukojony i odprężony.


∘ ───────── ♡ ───────── ∘


— Widzimy się jutro na zbiórce! — krzyknął Takahiro, machając na pożegnanie.

— Tylko się nie spóźnijcie! — dodał Issei, poprawiając torbę.

— Przejmujcie się sobą! — odparł Hajime, zakładając na siebie ramiona. — Nie grajcie całą noc w gry!

— Ay-ay, mamo! — Niższy zasalutował, parskając cicho i czując, jak kumpel klepie go po łopatce.

— Jeszcze raz dzięki, chłopaki! — odezwał się Oikawa, przykładając ręce do ust w rulonik.

Nastolatkowie unieśli kciuki w górę, szczerząc się, i po tym zniknęli za zakrętem. Tooru zacisnął mocniej dłonie na naprężonych sznurach, bujając się delikatnie dzięki pracy nóg. Jego czekoladowe oczy powędrowały najpierw na swoje kolana okryte ochraniaczami, a po chwili przeniosły się na przyjaciela siedzącego na huśtawce obok. Iwaizumi wpatrywał się intensywnie w wiewiórkę, która zgrabnie przechodziła pomiędzy gałęziami niskich drzew rosnących na podwórku szatyna. Długie palce siatkarza bawiły się zapięciem kieszeni kremowych spodenek, to odpinając ją – to ponownie zapinając. Usta ściągnięte były w wąską kreskę, kiedy zęby delikatnie kąsały wnętrze dolnej wargi.

— Wiecie, że nie musieliście, Iwa–chan? — mruknął rozgrywający, oparłszy policzek o linę.

— Dawno nie obchodziłeś urodzin — powiedział, nie spuszczając wzroku z rudego ssaka. — Mówisz o tym, jakbyśmy co najmniej zafundowali ci bilet na Malediwy. — bąknął, robiąc krótką przerwę. — To nic takiego. Zwykłe ochraniacze i koszulka.

— Co nie zmienia faktu, że nie spodziewałem się czegokolwiek — wyznał, kiedy ciepły, letni wietrzyk rozwiał jego włosy. — Początkowo myślałem, że zapomniałeś w ogóle, że mam urodziny. Smutno mi było, wiesz? — zacmokał teatralnie.

— Bo jesteś głupi — prychnął, przejeżdżając palcami po wypukłości z lewej strony jego uda. Sprzeczał się sam ze sobą czy jego pomysł oby na pewno był dobry, przeklinając, że w ogóle podjął decyzję o zakupie indywidualnego podarunku. W przeciągu ostatnich kilku godzin nabył tik sprawdzania czy oby na pewno go nie zgubił.

— Myślisz, że nie zaśpią? — spytał, wiercąc piętą małą dziurę w ziemi.

— Jeżeli by zaspali, to dostaliby niezły ochrzan od trenera, więc raczej nie. — Wzruszył ramionami.

— Wiesz, ochrzan ochrzanem; pamiętaj, o kim mówimy — bąknął, odpychając się lekko od powierzchni.

— I ze wszystkich osób na świecie, mówisz to akurat ty, Shittykawa — dogryzł, wstając. — Mam ci przypominać, kto się spóźnił na ostatnią zbiórkę?

— Cicho bądź. — uciął, marszcząc brwi.

I tak też uczynił. Drugi również zamilknął, wsłuchując się jedynie w skrzypienie mechanizmu oraz wieczorny koncert cykad. Hajime usiadł na trawie, podparłszy się dłońmi za sobą. Jutro czekał ich wyjazd na mecz towarzyski, którym jakoś bardzo się nie przejmował. Gonitwa myśli odbywała się w jego umyśle, nie dając mu teraz spokoju. Tak bardzo by chciał być beztroski niczym tamta wiewiórka. Albo Issei i Takahiro. Albo wróble, które spłoszył dzisiejszego poranka z balkonowych upraw matki. Albo świetliki fruwające kilka metrów od niego.

— Dawno ich nie widziałem — mruknął, oparłszy łokcie o swoje uda.

— Latem latają tu każdego wieczora — rzekł brązowooki, usadawiając się tuż przy przyjacielu. Kiedy on w ogóle zszedł z tej huśtawki?, pomyślał brunet, jednak odrzucił od siebie to pytanie, pokręciwszy głową. — Kiedyś już pewnie dawno byśmy za nimi biegali i łapali do siatek, a później słoików, co? — zapytał, obejmując kolana rękoma, podwinąwszy je do klatki piersiowej.

— Tia — przeciągnął, sięgając do kieszeni. Teraz albo nigdy. — Loserkawa... — zaczął.

— Co tam?

— Masz — powiedział, wyciągając energicznie w jego stronę rękę z małym pudełeczkiem.

— Co to? — spytał niewinnie, podejrzliwie obserwując pakunek, jak gdyby miał mu zrobić krzywdę. — Przecież dostałem już od was prezent — zauważył, ujmując prostopadłościan między palcem wskazującym a kciukiem.

— Ale to jest prezent ode mnie a nie od nas — burknął, odwracając się w stronę wyższego nastolatka. — Pomyślałem, że, skoro to twoje osiemnaste urodziny, to mogę dać coś od siebie. Otwórz — ponaglił.

Oikawa nie wiedział do końca, jak się zachować. Odkąd tylko pamięta, wraz z Iwaizumim kupowali sobie jakieś drobne podarunki na urodziny, jednak żaden z nich nie przyniósł ze sobą tylu emocji, a przede wszystkim nie wywoływał takiego uczucia. Nieznaczne podekscytowanie buzowało w całym ciele rozgrywającego, kiedy próbował zgadnąć, co może znajdować się w środku, bazując na rozmiarze opakowania oraz jego wadze. Przygryzł delikatnie dolną wargę, ostrożnie ciągnąc za czerwoną wstążkę, jaką owinięty był pakunek. Szkarłatna tasiemka poczęła okalać jego palec wskazujący, kiedy nic nie stało na przeszkodzie przed otwarciem niespodzianki.

— Jak tylko go zobaczyłem, uznałem, że to coś w twoim guście. Wiem, że lubisz takie pierdoły jak talizmany — westchnął, wlepiając swe oliwkowe tęczówki w powoli unoszące się wieczko. — Mam tylko nadzieję, że trafiłem z rozmiarem. Nie miałem zbyt dużego wyboru; kupowałem go u jakiegoś początkującego rzemieślnika — wyjaśnił, widząc, jak źrenice rówieśnika się rozszerzają.

Tooru wyjął z opakowania zgrabny, drewniany pierścionek z żywicą, w której zatopione były pojedyncze fioletowe płatki. Całość emanowała niesamowitą aurą, przyprawiając szatyna o szybsze bicie serca. Niby jakiś magiczny artefakt, skromny sygnet zdawał się drgać naładowany pozytywną energią. Pojedyncze strugi światła przechodziły przez przezroczyste ciało stałe, byle tylko rozbryznąć milionem wielobarwnych plamek. Osiemnastolatek bez słowa założył go na środkowy palec i zaczął obracać ręką, aby upewnić się, że z każdej strony wyglądał tak samo dobrze.

— Co sądzisz? — spytał Hajime, poirytowany brakiem odpowiedzi od przyjaciela.

— No, no, Iwa–chan, nie spodziewałem się, że masz taki gust! — zażartował, szczerząc się szeroko. Brunet poczuł tylko mocniejsze ukłucie w sercu ze szczęścia, wiedząc, że jest to jeden z tych szczerych uśmiechów. — Przyznaj się, że mama ci pomagała! Oj, przyznaj się!

— Zaraz to będzie musiała mi pomagać ze zbieraniem twojego bezwładnego ciała, kiedy cię uderzę — warknął, wywracając oczyma.

— Dziękuję — powiedział aksamitnym tonem, ignorując agresję rówieśnika, po czym przyciągnął go do siebie byle tylko zamknąć w szczelnym uścisku. — Za wszystko — dodał, zaciskając dłonie na koszulce zielonookiego.

— Nie masz za co, Stupidkawa — mruknął, usadowiwszy swój podbródek na ramieniu chłopaka.

— Co to za kwiaty? — zapytał nagle, lustrując podarunek i skupiając spojrzenie na purpurowych drobinach.

— Podobno bez — odparł, kiedy jego źrenice powędrowały za pojedynczym robaczkiem świętojańskim, przelatującym nad ich głowami. — Do tego baza wykonana jest z drewna sosnowego. Wiem, że lubisz symbolikę i fiolet, dlatego wybór padł akurat na ten model...

— Och, rozumiem — bąknął, odsuwając się od kolegi. — Serio, ten sygnet wygląda świetnie. — Ponownie zaczął kręcić nadgarstkiem, aby przyjrzeć się dokładnie pierścionkowi.

— Tak... wygląda świetnie — westchnął, wpatrując się w czekoladowe oczy Oikawy. — Sygnet...


∘ ───────── ♡ ───────── ∘


Marcowe, wieczorne powietrze przedzierało się pomiędzy pojedynczymi kosmykami krótkich, twardych włosów Hajime. Tegoroczna wiosna nie dawała odczucia czasu, w którym świat budzi się do życia; natura odżywa i zarówno fauna, jak i flora, są jeszcze piękniejsze niż rok wcześniej; miało się ochotę na aktywność fizyczną, jakiej brakowało podczas śnieżnych, zimowych dni. Tegoroczna wiosna smagała batem po kostkach i pokazywała, że to ona rządzi; chociaż trwała raptem tydzień, temperatura zdawała się być jeszcze niższa niż podczas jakiegokolwiek styczniowego poranka, a uczucie, jakby lenistwo wyżerało cię od środka, nie opuszczało na każdym kroku. Roślinom chyba odpowiadały chłodne deszczyki oraz brak ludzi wychodzących na zewnątrz i depczących wszelkie trawniki.

Brunet zacisnął mocniej palce na kierownicy swojego starego roweru, przyspieszając. Nie wiedział kiedy, dlaczego, a tym bardziej w jaki sposób, ale Oikawa dał radę zostawić mu liścik na balkonie – tak jak za dzieciaka – w którym prosił go o spotkanie na polanie o osiemnastej. Jakby nie mógł wybrać godziny, o której jest cieplej, pomyślał podenerwowany Iwaizumi, skręcając na wydeptany chodnik, będący jego ostatnią prostą do celu.

— Och, czyli jednak znalazłeś moją wiadomość, Iwa–chan! — zaszczebiotał ucieszony szatyn, odpoczywający pod znajomym drzewem, machając do niego na powitanie.

— Co to za sprawa, że nie mogłeś zadzwonić, przyjść do mnie albo zaprosić do siebie w normalny sposób, kanalio? — burknął, odkładając pojazd na trawę, po czym zaczął stawiać ciężkie kroki w stronę przyjaciela.

— Ależ wrednie, Iwa–chan — zaskomlał, nadymając policzki. — Może usiądziesz? — Poklepał miejsce obok siebie, przesunąwszy się tak, aby rówieśnik mógł się oprzeć o pień.

Siatkarz wziął głęboki wdech, przymykając powieki, a następnie wypuścił bardzo powoli powietrze z płuc, wcierając knykcie w uda, aby przypadkiem chęć uderzenia kumpla nie przejęła nad nim kontroli. Żeby zadawać się z Tooru, trzeba było mieć nerwy ze stali, a Iwaizumi uświadamiany był w tej myśli nazbyt często. Przygryzł policzek od środka, praktycznie osuwając się wzdłuż dębu, po czym zwrócił głowę w stronę brązowookiego.

— Więc? Co to za sprawa? — ponaglił go, czując intensywny dreszcz przebiegający przez całą długość jego kręgosłupa. Pogoda była naprawdę nieznośna.

— Dawno tu nie byliśmy, co? — zignorował całkowicie jego pytanie, opierając skroń o chropowatą korę.

— Nie zmieniaj tematu — margnął, ściągając brwi.

— Nie powiesz, że nie mam racji — mruknął, wpatrując się w wyryte w drzewie inicjały, które, wraz z upływem czasu, zdawały się być praktycznie niewidoczne. — Odkąd oznaczyliśmy to miejsce jako nasze, nie rozstawaliśmy się na dłużej niż kilka tygodni. I to i tak jedynie, kiedy sytuacja tego wymagała oraz byliśmy do tego zmuszeni. — Zrobił krótką przerwę, podczas której napawał się rześkim, marcowym powietrzem. — Przyznam ci się, że wiele razy myślałem czy to na zawsze rzeczywiście tym na zawsze pozostanie — powiedział, drapiąc się po potylicy.

— Mam dziwne wrażenie, że już kiedyś mieliśmy bardzo podobną rozmowę w dokładnie tym samym miejscu, o podobnym czasie — bąknął, podciągając jedno kolano do klatki piersiowej, kiedy druga noga nadal wyciągnięta była w przód.

— Zaufaj mi, że nigdy nie mieliśmy takiej rozmowy — westchnął, odchylając głowę jak najdalej tylko mógł. — Czasami zastanawiałem się, co by się ze mną stało, gdybym wtedy uznał, że zignoruję ten płacz. Mam wrażenie, że i tak nasze ścieżki by się skrzyżowały, jednak nie jestem pewien czy byłbyś moim najlepszym przyjacielem. Chciałbym, aby tak było — wymamrotał, uśmiechając się delikatnie. — Możesz mi wierzyć lub nie, ale zmieniłeś moje życie, Iwa–chan. — wyznał. — Gdyby nie ty, prawdopodobnie nigdy bym nie zaszedł tak daleko w siatkówce, a tym bardziej nigdy nie opuścił bezpiecznej — naznaczył w powietrzu znak cudzysłowu — bańki własnych uprzedzeń i niskiej samooceny.

— Oikawa, co ty...

— Hej, Iwa–chan — przerwał mu, chwytając ostrożnie za jego nieznacznie mniejszą dłoń. — Muszę ci coś powiedzieć.

— Czy ma to jakiś związek z twoją wizytą u lekarza? — zapytał niepewnie, lustrując kolano rówieśnika.

Szatyn pokręcił jedynie przecząco głową, a następnie wstał, bez słowa odchodząc jakieś dwadzieścia kroków od czarnowłosego chłopaka. W tym czasie zdołał wyjąć z kieszeni swojej klubowej bluzy, do której nadal miał ogromny sentyment, mimo że ukończył już naukę w Seijoh, starannie wykonany, papierowy samolocik. Przykucnął, spoglądając na zdezorientowaną twarz bruneta.

— Upewnij się, że go złapiesz, oki? — zapytał, nerwowo bawiąc się sygnetem. Stres zżerał go od środka.

— Pewnie? — mruknął, nie będąc do końca pewien, czego ma oczekiwać po tym liściku. Wyglądał tak, jak każdy inny, który miał okazję otrzymać od rówieśnika, jednak cała ta otoczka, jaką stworzył Oikawa, sprawiła, że Iwaizumi przełknął głośno ślinę, przejeżdżając opuszkami po zziębniętej roślinności.

Jego smagłe, mimo pory roku, palce przechadzały się zgrabnie między bujną kostrzewą, pojedynczymi mleczami, młodymi źdźbłami trawy oraz wieloma koniczynami, nie wyściubiającymi się za bardzo ze swoją prezencją. Maleńki ekosystem zdawał się być niczym w perspektywie całej łąki – jednak wystarczyło tylko jedno spojrzenie na jego piękno; poświęcenie kilku sekund więcej, aby docenić jak wspaniały jest to kompleks.

Brązowooki zdawał się analizować teraz wszelkie opcje rzutu, jakie posiada, zważając na pęd wiatru i odległość ich dzielącą. Przeklinał się w duchu, że odszedł tak daleko od przyjaciela, jednak nie mógł teraz zmienić swojego położenia, bo wyszedłby na totalnego przygłupa. Nieznacznie wystawił język, przymykając jedno oko, z nadzieją, że zwiększy to jego celność.

— Gotowy? — krzyknął, składając usta w dzióbek.

— Dajesz! — odpowiedział pewnie Iwaizumi, wlepiając źrenice w papierowy obiekt, który, z momentem wypowiedzenia przez niego ostatniej sylaby, zaczął dryfować w powietrzu ku niemu.

Brunet przeklinał w duchu doskonałość każdego rzutu rówieśnika; nawet dziś, kiedy gazowe fale smagały boki szybowca, ten wydawał się być naprowadzony na perfekcyjną trasę, byle tylko dotrzeć do dłoni siatkarza. Hajime przez krótką chwilę miał nawet wrażenie, jakby znowu był dzieckiem, beztrosko bawiącym się co wieczór z Tooru, odbijającym z nim piłkę i codziennie nocującym razem. Jednak trwało to zaledwie ułamek sekundy, bowiem samolot zetknął się z jego wystawionymi do góry palcami. Zielonooki był przekonany, że rozgrywający wydał z siebie podekscytowany okrzyk, jednak jego narząd słuchu był w tym momencie głuchy na wszelkie odgłosy; całkowita ignorancja na cykanie świerszczy i cykad, szum strumyka, szmer liści, bzyczenie żuków oraz słowa przyjaciela. Jego wszystkie zmysły skupione były teraz na dzierżonym przedmiocie.

Nieznacznie chropowata faktura kartki, nacierająca na jego twarde opuszki palców, przywodziła na myśl czasy, kiedy kolega zmuszał go do składania łabędzi origami z setek tycich modułów. Barwa szybowca przypominała Iwie ulubione cukierki Oikawy, którymi to wstrętne skąpiradło nigdy nie chciało się dzielić z niższym chłopakiem; ni to blada czerwień, ni róż. Obiekt spryskany był ulubionymi perfumami brązowowłosego siatkarza, z przewodnią nutą drzewa sandałowego oraz akcentem dzikiej róży. Samo patrzenie na pochyłe, wystające gdzieniegdzie, pismo szatyna przynosiło na język smak przekąsek, które zajadali, kiedy postanowili ćwiczyć razem kaligrafię. Szelest rozkładanego ostrożnie papieru, byle go nigdzie nie podrzeć i pozostawić w swej nienagannej, może trochę pozaginanej, postaci, był niezwykle znajomy i niósł ze sobą nostalgię.

Iwaizumi nie kwapił się, aby spojrzeć czy ciemnooki nastolatek ma zamiar w ogóle mu cokolwiek więcej wyjaśnić, podejść do niego czy też pokazać. Odnalazłszy początek listu, zaczął go czytać. Tak po prostu. Bez większych przygotowań, zbędnych przemyśleń albo pytań. Jego źrenice poczęły śledzić smukłe, czarne znaki – tak bardzo wyróżniające się na pastelowej barwie, jednak tak dobrze z nią współgrające.


Cześć, Iwa–chan!

Pewnie się zastanawiasz, dlaczego dostałeś właśnie ode mnie list, a ja siedzę obok i czekam cierpliwie na to, aż go przeczytasz. Albo i się nie zastanawiasz. Często nie interesują Cię moje działania, nie przejmujesz się tym, co robię, co chcę Ci przekazać oraz jakie uczucia to ze sobą niesie. Nie żeby mnie to dziwiło: Twój niewyrafinowany gust nie jest dla mnie niczym nowym; świadomość tego, że moja kreatywność, moje wspaniałe pomysły oraz niezwykłe rzeczy, które robię, nie trafiają do Ciebie, nie jest czymś niespodziewanym. Od zawsze brakowało Ci tego wysublimowanego spojrzenia na świat, które ja posiadam.

Ale mniejsza ze mną. Piszę ten list nie bez przyczyny. Od jakiegoś czasu chciałem powiedzieć Ci o kilku rzeczach, lecz za każdym razem, jak tylko próbowałem, zmieniałeś temat albo ktoś nam przerywał. Mattsun i Makki są w tym po prostu mistrzami. Zawsze, kiedy zaczynałem, oni jakimś cudem pojawiali się, nieważne gdzie byliśmy. Czy u mnie w domu, w naszej ulubionej ramenowni, w parku niedaleko szkoły, czy na dachu podczas długiej przerwy. Swoją drogą, zapraszałeś ich kiedyś na jakieś z naszych spotkań? Oni zdawali się wiedzieć o każdym z nich. To było przerażające...

Wracając – jak zapewne przypuszczasz, nie udało mi się ani razu dojść choćby do wstępu tego, o czym chciałem z Tobą porozmawiać. Nawet teraz mam z tym duży problem. Ale pewnie domyślasz się, że ciężko jest powiedzieć o rzeczach, o których próbujesz powiedzieć od kilku lat.

Iwa–chan, chciałbym Ci podziękować. Podziękować za to, że grałeś ze mną w siatkówkę tak wiele lat. Za to, że byłeś świetnym wicekapitanem, na którym zawsze mogłem polegać. Za każde przypomnienie o sprawdzianie, kiedy nie wyrabiałem w życiu i poświęcałem się jedynie treningom. Za to, że nie pozwalałeś mi się przepracowywać i, jako jedyny, wiedziałeś, co jest dla mnie najlepsze (nawet, kiedy ja sam tego nie dostrzegałem). Dziękuję za to, że od zawsze byłeś przy mnie.

Czasami mam wrażenie, że niektóre rzeczy nigdy nie powinny się wydarzyć w życiu, kiedy to bez innych, nic nie powiodłoby się tak, jak należy. Często zastanawiam się czy nasze spotkanie było nam pisane przez gwiazdy. Czy gdybym zignorował wtedy tamten płacz, moje życie wciąż mógłbym nazwać moim życiem. I wtedy przyłapuję się na tym, że, może i trochę próżno z mojej strony, myślę, że Twoje życie też mogłoby nie być Twoim życiem, gdybym wtedy do Ciebie nie przyszedł.

Nigdy nie chciałem wierzyć w całą tę popieprzoną ideę "bratnich dusz". Moi rodzice dosadnie mi pokazali, iż coś takiego, w dzisiejszych czasach, nie ma racji bytu. Jednak Ty zawsze stałeś po drugiej stronie mostu. I im więcej czasu mijało, tym bardziej miałem wrażenie, że coś może w tym być. Z każdym kolejnym dniem spędzanym u Twojego boku czułem się, jakby coś, co zawsze uważałem za największą bujdę, mogło być prawdą. Przyłapałem się nawet na myśleniu, że stało się to podwaliną mojego funkcjonowania na co dzień. Wrażenie, że jesteś moją bratnią duszą, z każdą chwilą wypełniało mnie coraz mocniej, coraz bardziej, sprawiając, że byłem tylko szczęśliwszy.

Nadal uważam moment, w którym powiedziałem Ci, że moi rodzice się rozwodzą, za jeden z największych paradoksów, na jakie kiedykolwiek natrafiłem. Z jednej strony czułem miliony szpilek wbijanych w całe ciało, które tonęło w bólu, smutku, a przede wszystkim frustracji. A z drugiej niezwykłe ukojenie i szczęście, bo byłeś przy mnie. Niczym ogień i woda emocje niemożliwości istnienia naszych "drugich połówek jabłka" oraz pragnienie, abyś to Ty był moją, zderzyły się ze sobą i rozpoczęły we mnie prawdziwą walkę.

Nie rzuciłem się w wir siatkówki tylko dlatego, że nie potrafiłem poradzić sobie z rozstaniem rodziców. Nie zdecydowałem się na to tylko dlatego, że nie cierpię partnera mojej matki i tego, jak panoszy się po domu. Zrobiłem to przede wszystkim dlatego, że te wszystkie ambiwalentne uczucia wyżerały mnie od środka. Czułem, jak płonę.

Nigdy nie byłeś i nigdy nie będziesz moją drugą połówką jabłka, Iwa–chan. Ani ja Twoją. Gdy czas mijał, pojąłem, dlaczego popularna idea tych całych "bratnich dusz" wydawała mi się tak głupia oraz absurdalna i tak niepasująca do nas. Niemożliwość przetrwania bez drugiej osoby jest zbyt głupia. Tysiące ludzi przewija się przez nasze życia każdego dnia, więc dlaczego ten jeden człowiek miałby mieć na nie tak wielki wpływ? Przecież to jest pozbawione sensu.

Dlatego też nigdy nie będziemy jabłkiem. Doskonale wiem, że poradziłbyś sobie beze mnie. Nasze życia, przy odrobinie starania, mogłyby być wciąż naszymi życiami, jeśli byśmy bardzo tego chcieli. Jednak, kiedy jesteśmy razem, czuję, jakby świat był lepszym miejscem, niż jest naprawdę. Bez tego całego zła, cierpienia i nieprzyjemności. Czuję, jakbyś był drugą wiśnią, wiszącą na tej samej gałązce co ja. Bez Ciebie wciąż potrafię istnieć, ale nie posiadam tego samego balansu.

Zawsze marzyłem, abyś był moją bratnią duszą. Najpierw nieświadomie, lecz wraz z upływem czasu coraz bardziej to rozumiałem. Chciałem, abyś był taką wiśnią. Albo czereśnią, bo są słodsze. A to tylko dlatego, że Cię kocham. Jak przyjaciela, jak członka rodziny, jak bratnią duszę. Kocham, jak kogoś więcej, Hajime.

Na zawsze Twój,
Tooru.


Iwaizumi po raz ostatni omiótł stronę wzrokiem, nie do końca będąc pewnym czy to, co właśnie przeczytał, rzeczywiście na tej kartce się znajdowało. Przybliżył nawet obiekt do ust, chuchając na płaską powierzchnię, aby upewnić się czy to nie jest jakiś jeden wielki żart, o którym Oikawa postanowił napisać na końcu atramentem sympatycznym. Nie zauważył, że z tego wszystkiego, nie było mu już zimno. A szatyn nie zmienił ani trochę swojego położenia.

— Od kiedy? — wychrypiał Iwaizumi, podnosząc się do pionu.

— Bo ja wiem. — Wzruszył ramionami, obawiając się dalszych słów siatkarza. — Już w gimnazjum wiedziałem, że uczucie, którym cię darzę, to nie jest zwykła przyjaźń. Iwa–chan, ja...

— Zamknij się w końcu — bąknął, kucając tuż przed brązowowłosym chłopakiem.

Brunet, dostrzegłszy kątem oka czterolistną koniczynę między palcami rozgrywającego, zabrał ją i włożył za jego ucho. Wziął głęboki wdech, napierając na jego podbródek kciukiem, nakazując unieść wyżej głowę. A kiedy ten, skrzyżowawszy swoje czekoladowe spojrzenie z jego oliwkowym, nieświadomy nadal tego, co ma zaraz nastać, usłuchał go i uśmiechnął się delikatnie, Hajime był pewien swoich następnych czynów. Szorstkie wargi zetknęły się z tymi malinowymi, wyzbywając się resztek obaw, zmartwień i jakichkolwiek obiekcji. Pocałunek trwał zaledwie kilka sekund, jednak tyle wystarczyło, aby serce wyższego zabiło mocniej, a jego całe ciało zaczęło niekontrolowanie drżeć od nadmiaru emocji. Zetknąwszy się czołami i nosami, Iwaizumi wyszeptał:

— Ja ciebie też, Shittykawa. 


∘ ───────── ♡ ───────── ∘

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro