ᴛᴡᴏ.
▲▼
— Wyspałeś się?
Pytanie wymieszane z wilgocią powietrza na dworze było dzisiaj tym, co otworzyło drzwi Luhanowi. Jedynie pokręcił przecząco głową, na co Sehun oparł się ramieniem o framugę drzwi, studiując wzrokiem twarz Luhana.
Dzisiaj wyglądał jeszcze bardziej niewinnie, niż wczoraj czy tydzień temu. Może była to wina jego białego swetra oraz braku paczki papierosów w kieszeni spodni. Pachniał trochę jak jabłka. Te jesienne.
— Ja też nie — uśmiechnąwszy się, odsunął się z progu, wpuszczając chłopaka do środka oraz zamykając za nim drzwi.
Promienie porannego słońca sprawiły, że pomieszczenie wyglądało na bardziej estetyczne i czyste, niż było w rzeczywistości. Na biurku już nie walały się sterty papierów, a woń, jaka unosiła się w powietrzu, z pewnością nie była smrodem dymu papierosowego. Przez otwarty balkon prześlizgiwały się delikatne powiewy wiatru, niosące za sobą zapach świeżo pieczonych bułek oraz wystygniętej kawy. Białe zasłony kołysały się pomiędzy sekundami tegorocznego schyłkowi roku, a dźwięki gitary gdzieś na placu cichły wraz z rozmowami mieszkańców Mockingbird. Wszystko to tworzyło subtelną aurę wszechobecnego spokoju, zamieniając każde zmartwienie w pył oraz wyciszając niesforne myśli dzieciaków na dole.
— Więc co dzisiaj zamierzasz robić? I ogólnie jak ma wyglądać moja praca?
— To wszystko było w umowie. Nie przeczytałeś jej? — Chłopak oblizał wargi, chwytając w dłoń kubek z czarną kawą oraz upijając łyk.
— Czytałem — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Ale nie wspominałeś nic o tym, jak będzie wyglądać moja praca w poszczególne dni.
— A o czym wspominałem? — Oparł się o biurko, uśmiechając się nikle pod nosem. Luhan wziął głębszy oddech, masując sobie przez chwilę kark dłonią oraz zastanawiając się, czy ten ma problemy z pamięcią, czy po prostu nadal bawi się w swoje tajemnicze alter ego.
— Sehun, po prostu mi powiedz, co mam robić.
— Inspirować mnie. — Odłożywszy kubek z powrotem na drewniany blat, podszedł do komody naprzeciwko, wciskając niektóre z guzików na wieży stereo. Po chwili apartament ponownie wypełniła muzyka, ale tym razem kompletnie różniąca się od tych, które Luhan zwykle tutaj słyszał. — Lubię pisać o ludziach. O ich zwyczajach, nawykach, uzależnieniach. O tym co ich cieszy, zasmuca, denerwuje, nakręca i sprawia, że mają ochotę wybiec na środek ulicy i krzyknąć, jak bardzo kochają życie. Lubię pisać o tym, przez co wariują. A ludzie lubią to, że o nich piszę. Prawda jest taka, że każdy chce poznać jakiegoś pisarza i sprawić, że on napisze o nich cudowną historię, która oczaruje cały świat, trafi na półki bestsellerów oraz będzie głównym tematem rozmów na ulicy. Myślą, że być może ich opowieść jest czymś wyjątkowym, co interesuje innych. Spodziewają się wywiadów, fotoreporterów w progu domu, rozdawania autografów. A tak naprawdę czytelnicy uwielbiają tylko to, co jest napisane. Liczy się to, że główny bohater takiej i takiej książki umarł, a miłość jego życia jest pogrążona w cholernej rozpaczy. Jeśli jesteś prawdziwy, to nikt cię nie kocha.
Luhan uniósł wysoko brwi, podczas gdy Oh wetknął między swoje usta papierosa. Palił częściej niż Chińczyk. Jego szczękę zdobił kilkudniowy zarost, który postarzał go o dobre parę lat. Wyglądał na zmęczonego.
— Wiesz, chyba nadal nie rozumiem, co tak naprawdę mam robić.
— Nie bądź prawdziwy. — Sehun spojrzał wprost w tęczówki młodszego blondyna, przeciskając się pomiędzy prośbą a rozkazem. — Spraw, żeby cały świat wokół ciebie oddychał realnym tlenem, ale zapomnij o tym, że ty również możesz to robić. Wyrzuć telewizor przez okno, spowyzywaj cały świat od skurwieli i bądź jak jedna z tych postaci z seriali. Luhan, nic co realne nie przyniosło nigdy nic dobrego. Najlepsze rzeczy dzieją się w filmach oraz książkach. Zapomnij się.
— Woah. — Uśmiech, jaki pojawił się na twarzy Luhana sprawił, że Sehun na chwilę przestał czuć zimno padające od okna. Nierealność spowita w najprawdziwsze zadowolenie oraz parę chłodnych kropel bębniących o parapet i balkon. — Teraz naprawdę mówisz jak pisarz. Sprawiasz, że nic z tego wszystkiego nie rozumiem.
— Wcale nie musisz tego rozumieć, Luhan. Lubię tę piosenkę — zmienił nagle temat, rzucając krótkie spojrzenie na wieżę. — Napisałem przy niej moją piewszą powieść.
— Mogę przeczytać? — chłopak zareagował od razu, mrugając parę szybciej oraz wreszcie dostając szansę na przeczytanie jednego z dzieł pisarza. Chciał poznać to wszystko lepiej, zagłębić się w jego świat, by chociaż trochę zrozumieć to, co chciał mu przekazać.
— Jest to wyjątkowo nudna historia, wątpię, że ci się spodoba. Główny bohater pod koniec wpakowuje sobie kulkę w łeb. Epilog jest wątły i żałosny. Napisałem śmiecia.
— Nadal chcę to przeczytać.
Sehun nie odpowiedział.
Gitara za oknem powoli zaniknęła pod klawiszami pianina, zupełnie jak deszcz za oknem, powoli uginający pod sobą spieszących się gdzieś przechodniów. Pogoda była ohydna. Rok miał się ku końcowi, parasole mokły coraz częściej a jeden koc nie wystarczał na to, aby zapewnić ciepło w nocy. Coś było jednak w tym jednym miesiącu, w którym ulice podtapiały gwiazdy, a gwiazdy chowały się za ciężkimi chmurami. Melodie stawały się bardziej melancholijne, ludzie zabiegani, a chwile uciekały pośród oschłych przywitań. Dlatego Luhan nienawidził jesieni. Bo zabierała ludziom to, co najlepsze.
— Wiesz co jest najgorsze w tych wszystkich ludziach, których mijam na ulicy? — Koreańczyk odezwał się nagle, manerwując między tematami jak małe dzieci między kroplami deszczu na dworze. — Oni tak cholernie kłamią. Kłamią o tym, jak się czują i o tym, jak chcieliby się czuć. Naginają prawdę nawet na temat swoich marzeń czy wspomnień. Tworzą sobie własne życie, zamiast żyć tym, co mają. Kłamią. Cały czas. Nie wiesz, komu wierzyć, kiedy mówi ci "kocham cię", ale wierzysz wszystkim, którzy twierdzą, że cię nienawidzą. I to mnie tak cholernie wkurwia, chociaż sam to robię w kółko. Nawet przed samym sobą. Każdy z tych małych, pieprzonych cieni na dole, jest pisarzem. Robią z siebie głównych bohaterów, wplatają siebie między idealna kłamstwa, a potem dziwią się, że nie mają do czego wracać, kiedy skończą pisać epilog. Myślą, że będą jak postacie z książek. Że inni pokochają ich za to, jak wspaniale im się powodzi, jak bardzo wypchany mają portfel, jak wiele przyjaciół za nimi gania, jak dużo zajebistych historii przeżyli, ale wiesz co, Luhan? To kłamstwo. To wszystko to jedno, cholerne kłamstwo. Zamiast chwycić długopis i napisać coś naprawdę wspaniałego, to oni jako kartkę papieru biorą swoje życie i to na nim szkicują swoją idealną historię. Chore. Ludzie są chorzy. Nie mają nic, chociaż mieli wszystko. Kłamstwa niszczą ludzi. Tak samo jak historie niszczą pisarzy.
Tym razem to Luhan był tym, który przedłużył ciszę. Pierwsza piosenka z pierwszej playlisty odtwarzała się w kółko, przepływając pomiędzy umysłami jednego i drugiego, pomiędzy ich palcami i wypalonymi płucami. Niezrozumienie tonęło w kroplach deszczu za oknem, oczarowanie wyprute z oczu Luhana oraz nikły uśmiech, jaki rozjaśnił jego anielską twarz.
— Jesteś pisarzem, Sehun. Nie kłamcą. Stwarzasz własną prawdę, nie naginasz tej powszechnie przyjętej. Nie mów więc, że historie niszczą pisarzy, bo tak nie je...
Śmiech Sehuna zmusił Chińczyka do urwania w pół zdania. Zmierzwił swoje nieułożone włosy, oblizując powoli wargi oraz kręcąc niedowierzająco głową.
— Luhan, muszę ci coś pokazać. Pojedziemy tam zaraz, jak przestanie padać. Może wtedy zrozumiesz, że świat okłamuje nawet sam siebie, a chwilami nie ma nic prawdziwszego od tego, co zostało wymyślone.
— Pojedziemy gdzieś? — Blondyn zmarszczył czoło, obserwując, jak Oh pospiesznie sprawdza pogodę na dworze. — Myślałem, że zamierzasz pisać...
— Bo zamierzam.
Nie powiedział nic więcej. Prawdopodobnie krople jesiennego deszczu mówiły za niego, kłamiąc na swój własny sposób. I chociaż były przejrzyste jak nic innego, po spadnięciu nie ziemię wsiąkały w cały ten brud, w te wszystkie śmieci i kurze. Być może tak właśnie było z Sehunem. Być może żył gdzieś indziej, spadając między wskazówkami zegara oraz nie mając na swoim koncie żadnych zabrudzeń. Dopiero wylądowawszy tutaj stał się tym, kim był teraz. Pokryty sadzą, dymem papierosowym, tanią wódką, nieznajomą muzyką, skomplikowanymi zdaniami, nowymi słowami i swoimi własnymi kłamstwami. Może taki własnie on był, myślał Luhan.
I może był tajemniczy nie dlatego, że wstydził się swojej przeszłości. Może chodziło o to, że była ona nieskazitelnie piękna, a on nie mógł się pogodzić z tym, co ze sobą zrobił.
▲▼
Jechali osiemdziesiąt kilometrów wprost w zimne powietrze i zwiędłe kwiaty. Luhan tak naprawdę nie miał pojęcia gdzie jadą. Pisarz zawiązał jego oczy aksamitną, ciemną opaską, obiecując mu, że go nie porwie. Zaprowadził go potem do swojego pachnącego nowością samochodu i odpaliwszy silnik, począł sunąć w nieznane, targając jasne włosy Luhana.
Wszystko było swego rodzaju piękne, pomijając fakt, że Chińczyk nie widział nic innego oprócz opaski na jego oczach. Przebijające się przez materiał promienie słońca drażniły subtelnie jego tęczówki, blednąc co jakiś czas i chowając się za drzewami. Pachniało to wolnością. Taką, jakiej jeszcze chyba nigdy nie zasmakował.
Zostawiając za sobą bogate Mockingbird, wjechali w ubogie tereny, po których myśli Luhana krążyły tak swobodnie, jak dym papierosowy po nocnym niebie. Kojący aromat bezpiecznej przystani.
Gdy Sehun wreszcie zatrzymał samochód, a potem otworzył drzwi Luhanowi, ten uśmiechnął się delikatnie, chwytając jego zimną dłoń.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał prawie od razu, skupiając się na zmysłu węchu i słuchu. Oh jednak jak zwykle mu nie odpowiedział, ciągnąc go za sobą po drodze. Nikłe promienie światła nadal przedostawały się do oczu Luhana, przez co ten zaczął mieć ochotę na ściągnięcie opaski z oczu i delektowanie się właśnie tą chwilą. Koreańczyk miał chyba co do tego inne plany, bo szedł dalej naprzód, nie odzywając się ani słowem.
— Luhan, zanim cokolwiek zaczniesz mówić, to proszę... skup się tylko na jednym. Na tym, co słyszysz. Zignoruj fakt, że będziemy wchodzić po schodach. Zignoruj to, że wcale nie będziesz czuł zapachu, jaki powinieneś poczuć. Zignoruj twarde podłoże. Zignoruj wszystko. Skup się na słuchu.
— Dobrze, ale dlaczego...
— Uważaj, schody — ostrzegł go chłopak, prowadząc powoli trzydzieści dwa stopnie w górę. Gdy wreszcie dotarli tam, gdzie od początku prowadził ich Sehun. Było tu jeszcze zimniej, niż na hotelowym balkonie. Wszystkie zapachy zostały jednak na samym dole, tak samo jak szum ulicznych melodii i surowych smaków.
— Co słyszysz, Luhan? — Gorący oddech Sehuna owiał ucho i policzek Luhana. Ten nawet nie poczuł, w którym momencie chłopak stanął tak blisko niego, chociaż cały czas trzymał go za rękę. Instynktownie ścisnął mocniej jego dłoń, przełykając powoli ślinę oraz skupiając się tylko na tym, co docierało do jego uszu.
Fale morza. Odległe skrzeki ptaków, odgłosy bitwy pomiędzy kroplami wody. Szarpiące jego zmysłami dźwięki obijających się o siebie butelek z obietnicami w swoich wnętrzach. Wiatr. Śmiech dzieci. Zero miastowych niedopowiedzień.
— Morze... — szepnął cicho, jakby czując ciepły piasek na swoich stopach. — Słyszę fale. Sehun, gdzie mnie zabrałeś?
— Widzisz? Jesteś okłamywany nawet przez to, co cię otacza — powiedział równie cicho, powoli odwiązując z jego oczu opaskę. Gdy ta opadła na dłonie Sehuna, Luhan otworzył powoli oczy, by ze zdziwieniem stwierdzić, że stoją na dachu jakiegoś budynku. Otoczeni tymi wszystkimi rzeczami, które powinni zostawić na sobą. — Świat sam w sobie jest kłamstwem, dzieciaku. Nie pomyl wiatru z szumem morza.
— Ale... ja słyszałem... te mewy i...
— Widzisz? Stworzyłeś to wszystko w swojej wyobraźni. Okłamałeś sam siebie. A tak właściwie to świat cię okłamał. Nie masz na to wpływu, Luhan. Nikt z nas nie ma. — W jego głosie dało się wyczuć nutkę satysfakcji i może chorego podekscytowania swoją własną, chorą grą. Cos igrało pomiędzy arkuszami czystego śmiechu na środku nieznajomego zadaszenia, a pomimo tego, że w zaistniałej sytuacji nie było nic śmiesznego, to Sehun rechotał cicho pod nosem, obserwując z zaciekawieniem zaskoczony wyraz twarzy Chińczyka.
— Dlaczego się śmiejesz...? — zapytał po dłużej chwili, zniżając swój głos prawie że do szeptu. Czuł się... dziwnie. Jakby cały wszechświat uwziął się na niego, wbijając rozbawione spojrzenie w jego zalane strachem tęczówki. Poczuł, jak dorodny rumieniec wpełza na jego policzki, przez co zmalał chyba o dziesięć centymetrów.
— Bo pozwoliłeś sobie uwierzyć w to wszystko. Jesteś raczej naiwny, Luhan. Tak jak dzieciaki w twoim wieku.
Chłopak jedynie otworzył szerzej oczy.
Dzieciaki?
Został nazwany dzieciakiem? Naiwnym dzieciakiem?
Jego twarz pokryła się jeszcze większym rumieńcem, a Chińczyk zacisnął mimowolnie pięści. Owszem, może nie był to powód do denerwowania się, ale nagle poczuł się tak cholernie mały, bezsilny i... odtrącony. Miał pieprzone dziewiętnaście lat, był dorosłym w świetle prawa oraz ogólnych morali panujących w tym świecie. Umiał o siebie zadbać oraz na pewno nie chodził po ulicach trzymając róg spódnicy swojej mamy.
— Ja nie jestem...
— Wiem, że nie jesteś Luhan. — Uśmiechnąwszy się nikle pod nosem, Sehun spojrzał wprost w rozeźlone oczy Chińczyka. — Ale świat wbije ci to do głowy tak czy inaczej.
— Znowu się w to wszystko bawisz? W robienie mi gówna z umysłu?
— Jestem pisarzem — wzruszył ramionami. — Chyba właśnie na tym polega moja praca.
Luhan zacisnął mocno wargi. W następnej chwili spuścił głowę, chowając się za swoją złotą grzywką i przez parę minut zbierając myśli. Chciał zejść z tego cholernego dachu, trzasnąć drzwiami oraz iść przed siebie. Nie zatrzymywać się nawet wtedy, kiedy Sehun dogoni go swoim samochodem.
— Dlaczego mnie tutaj przywiozłeś? — spytał w końcu, podnosząc powoli spojrzenie, by zbić się w kontakcie wzrokowym ze starszym chłopakiem.
— Mówiłem ci. Chciałem ci po prostu pokazać, że świat jest okrutny sam z siebie. Legendarny łgarz. Coś w tym stylu...
— Co ty próbujesz mi przekazać?
Sehun zamknął na chwilę oczy, biorąc głęboki oddech. Prawdopodobnie też wyobrażał sobie, że stoi na plaży, a przed nim rozciąga się nieskończona głębia.
— Że ludzie to kurwy, ale musieli się tego od kogoś nauczyć.
Godzina dwunasta w południe wybiła w towarzystwie zapachu Calvina Kleina wymieszanego z odrobiną absurdu. Chmury przemierzały późnojesiennie sklepienie niczym stado leniwych owiec. Playlisty nadal odtwarzały się w pustym apartamencie Oh Sehuna, jakby wtapiając się w dźwięk uderzających o parapet ciężkich kropel deszczu. Było coś w tej atmosferze na dworze. Coś, co sprawiało, że Luhan znowu poczuł się... inaczej. Może była to złość, a może zwykłe podirytowanie.
Tak czy siak, to "coś" uczepiło się niego jak rzep psiego ogona i nie puściło nawet wtedy, kiedy do uszu Chińczyka dobiegły znajome dźwięki gitary.
Ulice były tak samo zalane jak wczoraj, co raczej nie poprawiło humoru żadnego z przechodniów. Przekleństwa sypały się jak spadające liście z listopadowych drzew, kałuże mnożyły się przez siebie, a namioknięte rozczarowaniem grube płaszcze służyły jako jedyne schronienie przed wodą dla tych, którzy nie pomyśleli dzisiejszego poranka o parasolu. Całe to miasto było ukryte pod ciężkim woalem westchnień oraz zabrudzonych błotem pokoi.
— Jesteś głodny? — spytał Sehun, przekręcając kluczyk w stacyjce. Zatrzymał się zaraz przed jedną z tych przyjemnie wyglądających kafejek, które pachniały wszelkimi rodzajami gorących napoi i w których do zjedzenia były tylko i wyłącznie ciastka. — Jadłeś w ogóle coś na śniadanie?
— Jadłem i nie jestem głodny — skłamał szybko, wbijając spojrzenie zza okno. Sehun wziął głęboki oddech i opuściwszy ramiona, wyszedł z pojazdu. Schował zmarznięte dłonie do kieszeni swojej skórzanej kurtki, podczas gdy Chińczyk zaczął liczyć krople na szybie.
Chciał wrócić do hotelu.
Nienawidził deszczu, nienawidził być mokry, nienawidził kałuż. Był jednym z tych ludzi, którzy wysyłali całą wiązankę przekleństw w stronę zachmurzonego nieba, a potem wracali do swojego domu by przysiedzieć tam resztę dnia. Tygodnia. Miesiąca. Dwóch.
Był trochę aspołeczny, fakt. Dopuszczał do siebie naprawdę mało ludzi, a jak już nastąpił ten cud i ktoś poznał go lepiej, to Luhan zamykał się od nowa, wychodząc na zero. Nikt tak naprawdę go do końca nie znał. Nawet sam blondyn. Był jak te cholerne krople deszczu, płynące trasami po zaparowanej szybie; ścigał się z innymi ku jednemu celowi, działał w pojedynkę. Sunął zbyt szybko, chaotycznie i nieuważnie. Nigdy nie poświęcał ani chwili na to, aby zatrzymać się i policzyć mijające sekundy.
— Śniadanie.
Skierowawszy spojrzenie na Sehuna, zmarszczył lekko czoło. Nie zauważył nawet, kiedy ten wrócił do samochodu; pewnie był zbyt zajęty porównywaniem samego siebie do kropli deszczu, tak jak zrobił to ze starszym chłopakiem dzisiejszego ranka.
— Co?
— Twoje śniadanie — powtórzył, po czym podał Luhanowi niewielkie opakowanie z ciastkami w środku. Wcisnął mu również w dłoń kubek z kawą, nie dając mu nawet zaprotestować. — Musisz coś zjeść, Luhan.
— Ale...
— Jakiś facet przy kafejce gra serenady na gitarze, nie chciałbyś posłuchać?
Kolejna szybka zmiana tematu. Zaczęło się to powoli robić męczące, biorąc pod uwagę fakt, że Sehun tak naprawdę nigdy niczego nie kończył. Sam przecież się przyznał, że tematy nudzą mu się wyjątkowo szybko.
— Serenady? — powtórzył Luhan, a potem odstawił pudełko na tylne siedzenie i wyszedł z ciemnego samochodu. Nie przejął się nawet tym, że w ciągu kilku sekund, jakie poświęcił na podejście do kafejki, zmoknął praktycznie cały. Zimno przestało mu przeszkadzać w tym samym momencie, w którym do jego uszu dotarły pierwsze dźwięki gitary, przedzierające się przez niewidzialną barierę wszystkich zmartwień seulskich dzieciaków. Zatrzymując czas i jednocześnie go przyspieszając. Najpiękniejszy taniec wykonywany na grubych strunach, obcojęzczyzne wersy nieznanej piosenki, grube krople deszczu na złotych puklach, dreszcz na całym ciele.
Luhan nigdy nawet nie pomyślałby, że parę słodkich nut może wywołać u niego takie emocje. Czuł się, jakby ten mężczyzna nie wygrywał żadnej melodii o zachodzącym słońcu na gitarze, a na uczuciach Chińczyka. Wszystko rozpływało się w idealnych słowach złożonych z momentów oraz łez i chociaż był koniec jesiennych uniesień, Lu zaczął czuć na swoich ramionach pocałunek letniej miłości. Dalekie odgłosy roześmianego chłopaka, sześć życzeń oraz sześć jednakowych obietnic. Wszystkie takie same. Zupełnie jak te struny, którymi ukryty pod cienką kurtką mężczyzna cały czas szarpał.
— Luhan, zmarzniesz — zachrypnięty głos Sehuna zaraz przy jego karku. Chłopak pokręcił przecząco głową.
— Nie zmarznę. Wszystko w porządku. Wracaj do samochodu, albo ty też przemokniesz.
— Płaczesz?
Chińczyk zacisnął mocno pięści. Wbijając puste spojrzenie w drewnianą gitarę, nawet nie próbował powstrzymać cichego szlochu, który już po chwili wstrząsnął jego drobnym ciałem. Gorące łzy cieknęły strumykami po jego bladych policzkach, żłobiąc w nich koryta oraz rozwalając na czynniki pierwsze niewielkiego Azjatę, spowitego w jesienny deszcz pachnący jabłkami.
— Luhan...
— Przestań. Po prostu... wróć do samochodu.
Sehun milczał przez dłuższą chwilę, by następnie zdjąć z siebie kurtkę oraz nałożyć ją na drżące ramiona blondyna. Wszystko to trwało może jedną milisekundę. Cała ta niedopowiedzona historia o złamanych sercach i nieumiejętnie posklejanych uczuciach, ballada o zachodzącym słońcu oraz o nic nieznaczących łzach, które pojawiły się znikąd. Jak krople tego cholernego deszczu, obmywającego go od stóp do głów.
Nie czuł nic.
A przynajmniej wmawiał sobie, że nic nie czuje.
Miał dość tego wszystkiego. Nie powinien był sobie pozwolić na chwilę słabości, nie w takim momencie. Powinien był zignorować tego człowieka i wszystkie te uczucia, jakie w nim wyzwolił.
Otarł swoje policzki jednym ruchem dłoni, po czym nie rzuciwszy Azjacie ani jednego spojrzenia, wrócił do samochodu. Oh nie odezwał się słowem, gdy całe siedzenie zostało zalane przez chłopaka. Nie powiedział nic również nawet wtedy, gdy Luhan powrócił do cichego łkania.
To chyba była jedna z tych historii, które są stworzone po to, aby trzymać je w zamknięciu. Aby pomyśleć o nich przed snem i rozwalić swój caly wszechświat. Skumulować cały ból w sercu w tych paru słowach. Zamknąć się. Przestać istnieć. Nie być prawdziwym.
Dać się okłamać.
▲▼
Playlista numer piętnaście brzmiała ciężkim powietrzem i odgłosem obcasów stukających o chodnik. Pachniała jak rosa o poranku albo jak balsam pod prysznic. Była wiosną. Tak odległa, cudowna i pobudzająca do życia. Piosenki jakby tworzyły jedną wielką ścieżkę od spokoju po radość, kończąc na nieposkromionym szczęściu. Rozświetlała człowieka od zewnątrz, a Luhan mógł tylko zgadywać, że Sehun nie odtwarzał jej chyba nigdy.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę, gdy pokój wypełniła pierwsza piosenka. Po prostu skierował się do łazienki, przebierając się w suche ubrania oraz susząc sobie włosy równie wilgotnym ręcznikiem. Był zamknięty na wszystko i wszystkich, nawet na te cholerne piosenki, które ponoć uwielbiał.
— Dziękuję ci za dzisiaj — wymamrotał Luhan, obserwując go skulony pod skórzaną kurtką. Sehun mruknął ciche "mhm", a potem pogłośnił muzykę.
Pociągnąwszy za rękawy przydużego odzienia wierzchniego, chłopak skinął bezsensu głową, by w następnej chwili odwrócić się na pięcie i skierować do drzwi.
— Luhan.
Dłoń blondyna spoczęła na zimnej klamce, jednak ten się zatrzymał, odwracając lekko głowę w tył. Napotkał spojrzeniem to Sehuna, który aktualnie brał kolejny głęboki oddech. Oblizał spierzchnięte wargi.
— Przepraszam. Nie chciałem, żeby to się tak skończyło.
— Nieważne. To nie twoja wina.
— I tak przepraszam. Po prostu uznałem, że powinieneś to usłyszeć — uśmiechnął się. I był to uśmiech pasujący do kategorii najprawdziwszych rzeczy, jakie Luhan widział w całym swoim życiu. Chociaż teraz jego umysł kręcił się wokół tego całego twierdzenia na temat wyimaginowanych kłamstw, ta jedna sekunda, w której wargi Oh wygięły się w uśmiechu, należała do najbardziej przyziemnych prawd.
— Dobranoc — szepnął bardziej do powietrza wypełniającego apartament, niż do Sehuna. W odpowiedzi usłyszał tylko nową piosenkę, a gdy zamknął najciszej drzwi do pokoju, rozpłakał się po raz kolejny.
I był to chyba ten rodzaj szlochu, który pojawia się tylko po to, aby sprawdzić, ile uczuć nadal w nim istniało.
▲▼
— Dzisiaj nigdzie nie jedziemy. Podobno ma padać — powiedział Sehun na powitanie, otwierając Luhanowi drzwi i wpuszczając go do środka.
Apartament dzisiaj wypełniała jedna z piosenek z podkategorii indie rock. Zadomawiała się w skrawkach umysłu Chińczyka jak oddech ukochanej osoby na jego szyi. Wziął głęboki oddech, chłonąc całym sobą te wszystkie nuty, by potem skierować spojrzenie na swojego towarzysza.
— Znowu?
— Nie dziw się. Kończy się listopad, a ja naprawdę nie mam ochoty na chorobę.
— Więc co dzisiaj będziemy robić?
— Szkicować — pogłośniwszy muzykę prawie że na cały regulator, uśmiechnął się tajemniczo do samego siebie.
— Myślałem, że jesteś pisarzem... — Luhan zamrugał parę razy szybciej, podczas gdy Sehun złapał go za rękę i wyciągnąwszy na balkon, podał mu paczkę papierosów. Ten zmarszczył lekko czoło, przyglądając się przedmiotowi oraz starając się odgadnąć, co Oh tak naprawdę ma na myśli. — Jeśli chcesz ze mną zapalić, to mam swoje fajki...
— Nie o to chodzi. Po prostu weź moje. Smakują naprawdę zajebiście — zaśmiał się. Wyciągnął ze swojej kieszeni drugą paczkę, a następnie wetknął sobie między wargi jednego z petów, rzucając Luhanowi spojrzenie, że ma zrobić to samo.
Gdy żrący dym wypełnił płuca ich obu, starszy chłopak uśmiechnął się po raz kolejny, a następnie położył na plecach na zimnym i wciąż mokrym balkonie. Chwytając papierosa pomiędzy dwa chude palce, uniósł go trochę wyżej, obserwując każdą jedną spirale, jaka wydobywała się z końcówki.
— Widzisz? To najbardziej inspirujące gówno na świecie. Połóż się.
— Mówisz, że nie chcesz mieć do czynienia z przeziębieniem, a kładziesz się na mokrym balkonie. Przypomnij mi, ile masz lat?
Sehun roześmiał się głośno, a potem odwrócił głowę w bok, dostrzegając zaraz obok siebie anielską twarz Luhana. Jego aparycja skąpana w porannym słońcu zmieniała się pod wpływem kolejnych podmuchów wiatru, co sprawiło, że przez chwilę starszy porównał go do kwiatów. Kwitł na jego oczach i chociaż był spowity w czymś, co bez wątpienia powoli odbierało mu życie, to nadal wyglądał tak, jakby nigdy miał nie umierać. Przez chwilę Sehun chciał po prostu złapać jego kobiecą dłoń, aby bez słowa gładzić jej wierzch kciukiem i uśmiechać się, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Jakby szkice dymem papierosowym miały pozostać tylko szkicami.
— Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak coś tak zabójczego może przynosić tyle szczęścia? — odezwał się nagle Xiao Lu, po czym również przekręcił głowę, wbijając wzrok prosto w tęczówki Sehuna. Ten się uśmiechnął.
Obserwował.
— Zastanawiałem się — przytaknął. — Wiele razy.
— Doszedłeś do czegoś? — Luhan uniósł brwi, podczas gdy Koreańczyk spojrzał na wypalającego się papierosa z niemym zainteresowaniem.
— Tylko do tego, że nie warto zastanawiać się nad rzeczami, które eliminują twoje problemy. Jeśli uważasz, że papierosy czynią cię szczęśliwszym i ci pomagają, to chyba nie powinieneś w to ingerować. Pety tworzą swoją własną aurę błogiego zapomnienia, są lekiem na zło dla tych, którzy nie akceptują niczego innego. Jeśli cierpisz za bardzo, to tworzysz swoje własne cierpienie, które jesteś w stanie znieść. Tylko dlatego, żeby zapomnieć o tym prawdziwym. Papierosy to nic innego jak wymysł naszej wyobraźni. One nie uzależniają, tego jestem pewien. Uzależniają te szkice. Wyobraź sobie, że właśnie po twoich płucach krążą miliony takich obrazków z dymu papierosowego. Tysiące szkiców, ruchomych malunków... Wspaniałe, huh? — uśmiechnął się szeroko, by następnie zaciągnąć się mocno fajką. — Papierosy sprawiają, że czujesz się jak żywe dzieło sztuki.
— Nigdy nie zrozumiem twojego umysłu, Oh Sehun. — Luhan prychnął głośno, mimowolnie kierując wzrok na peta pomiędzy swoimi palcami. — Jak ty do cholery, na to wszystko wpadasz?
— Jestem pisarzem. Żywym dziełem sztuki. To od zawsze we mnie jest — zaśmiał się, oblizując powoli usta. Skierował następnie wzrok na Luhana, by po raz kolejny tego poranka przyznać, że jest on piękny. I nie był piękny tylko od wewnątrz, nie pod takim względem, pod jakim opisywał to Sehun. Był piękny z każdej strony oraz perspektywy, w każdym świetle i w każdym nastroju. Był piękny w najprostszej postaci. Po prostu. Był kurewsko piękny.
— Masz naprawdę ciekawe myśli. Chciałbym poznać je wszystkie.
— Nie za to ci płacę.
— A za co mi płacisz?
— Za inspirowanie mnie.
Luhan przekręcił głowę. Ponownie przyłapał Sehuna na wpatrywaniu się w swoje oblicze i im dłużej powtarzał sobie w myślach, że on naprawdę patrzył, tym bardziej czuł, że się czerwieni.
— I co? Inspiruję cię?
— Cholernie. — Uśmiech, jaki Koreańczyk podarował młodszemu blondyna chyba był jednym z jego ulubionych. Przez chwilę jego oczy stały się polem bitewnym dla iskierek oraz radości i chociaż Luhan wiedział, że Sehun nie był ani trochę szczęśliwy, uwierzył w to jego subtelne oraz idealne kłamstwo. — Opowiedz mi coś o sobie.
Xiao Lu zaśmiał się, zaciągając powoli petem. Skierowawszy wzrok na coraz to nowsze szkice, zamyślił się w ciszy.
— Nie mam nic do opowiadania. Jestem zwyczajnym dziewiętnastoletnim chłopakiem. Pochodzę z Chin i mam słabość do smakowych wódek oraz mojej dżinsowej kurtki. Palę, piję, chodzę na koncerty, nie śpię po nocach, sprawiam problemy rodzicom oraz staram się im udowodnić, że umiem sobie sam poradzić w innym mieście. Kiedyś chciałem iść na uniwersytet, ale były to takie luźne marzenia. Nie myślałem o tym od dawna. Uwielbiam Kings of Leon i wszystko, co z nimi związane. Mam starszego brata, kota i parę długów na koncie. Oprócz tego to lubię śpiewać.
— Piosenkarze są melodramatyczni.
— Nie jestem piosenkarzem, po prostu lubię śpiewać — prychnął głośno, wypuszczając spomiędzy warg dym papierosowy. — Pisarze natomiast są chamscy i egoistyczni.
— Nie jestem pisarzem, po prostu lubię pisać.
Ich śmiech przeciął do tej pory spokojne powietrze nad seulskimi myślami, jakby na parę krótkich minut wszystko ustało w biegu. Deszcz być może zastygł w połowie jego lotu na ziemię, a ciche wyznania zgubiły się gdzieś w krwiobiegu. Idealność wymieszana z brudem tutejszych umysłów, oraz niemy odgłos spadającego śniegu tonący w wakacyjnym słońcu.
Parę okropnych kłamstw i bezlitosnych prawd.
Playlista numer siedem.
Kings of Leon.
Ta sama piosenka, która rozbrzmiewała w tym pokoju i zbijała się z rozbitą szybą. Z krzykami na dole, z syrenami policyjnymi oraz z uśmiechniętym "Ja jestem Sehun".
— Będę mógł przeczytać coś twojego? — spytał nagle Xiao Lu, zrzucając niedopałek z balkonu. Oh jedynie westchnął głęboko.
— Mówiłem ci, że moje rzeczy to gówna. Nie jestem z nich ani trochę zadowolony.
— Powinieneś. Chociażby z samego faktu, że wyszło to spod twoich palców. — Podniósłszy się na łokciach, Chińczyk omiótł spojrzeniem spokojną twarz swojego towarzysza, który aktualnie uśmiechał się nikle z zamkniętymi oczami. — Niektórych nie stać nawet na to, wiesz? Niektórzy zaczynają od jednego słowa i na nim też kończą, bo nie mogą napisać nic więcej. Powinieneś być dumny tylko dlatego, że udało ci się coś stworzyć. Coś, co może dla ciebie nie jest najlepsze, ale nadal jest twoje, tak? Powinieneś to pokochać całym sobą, bo to, jak piszesz, definiuje ciebie. Jesteś całą osobą złożoną z tajemnic i sekretów, Sehun. Jesteś naprawdę ciekawym mężczyzną, a ja chcę przeczytać coś, co napisałeś. Chcę poznać ciebie od strony twojej duszy i twojego serca, nie od strony wypalonych szlugów i nieznanych playlist. Wydaje mi się, że to, co nazywasz gównem, okaże się dla mnie czymś pięknym, bo będę pamiętał, że ty to napisałeś. Tak samo rób ty. Jak czytasz twoje rzeczy, to myśl "cholera, to wszystko jest moje. Te wszystkie łączenia słów, te wszystkie dialogi, porównania, opisy, myślniki, znaki interpunkcyjne... Należą do mnie". Bo pod koniec one naprawdę są twoje, tak? Sehun, nawet nie wiesz, jak dużo tracisz, myśląc w ten sposób o swoich dziełach.
— To Kings of Leon tak na ciebie działają? — Otworzywszy oczy, Sehun roześmiał się cicho, kierując spojrzenie wprost w wpatrujące się w niego tęczówki Azjaty.
— Nie. Działa tak na mnie pieprzony pisarz, który ma za mało wiary w siebie. Jesteś kretynem, naprawdę. Ktoś powinien zasadzić ci porządnego kopa w dupę i... co ty robisz? — Pojawiające się kolejno na jego przedramieniu czarne cyfry oraz przebiegły uśmiech Sehuna. Trzymał jego dłoń w delikatnym uścisku, sunąc ciemnym markerem po jego skórze oraz oblizując powoli usta.
— Mój numer telefonu — wytłumaczył po dłuższej chwili, po czym rzucił niedbale flamaster do środka apartamentu. — Noce robią się coraz zimniejsze i oboje chyba cierpimy na bezsenność. Nie możemy rozmawiać już na balkonach, więc dzwoń do mnie, jak nie będziesz mógł zasnąć, dobra? I wiem, że jestem kretynem, nie jesteś pierwszym, który mi to mówi.
Wieczór minął na spokojnych podróżach od jednego zakątka umysłu do drugiego. Ciche postukiwanie zegarka w rogu oraz odgłosy subtelnego, kobiecego głosu zza ściany. Kolejna playlista i obca piosenka, parę ohydnych smaków. Kawa wymieszana z papierosem, wódka z ciastkami oraz koniec miesiąca z początkiem nowego. Wszystko powoli zaczynało do siebie pasować, a Luhan wreszcie zrozumiał to, co Sehun nazywał inspiracją.
Leżał teraz na swoim łóżku i wpatrując się tępo w sufit, liczył uderzenia swojego serca oraz układał do nich słowa. Tworzył nową piosenkę, a w momencie, w którym wreszcie zaczął ją śpiewać, poczuł chorą satysfakcję. Wszystkie inne dźwięki z zewnątrz ucichły; był tylko on oraz te parę słów, które dobrał do siebie za pomocą bicia swojego serca.
Dym papierosowy nie krążył już po jego organizmie, ale coś sprawiło, że Chińczyk naprawdę poczuł się jak dzieło sztuki; najpiękniejsze i najprawdziwsze.
Bo śpiewał tak głośno i cudownie, jak jeszcze nigdy.
— Masz naprawdę niesamowity głos. — To było pierwsze, co chłopak usłyszał po zadzwonieniu do Sehuna. Chciał mu jedynie podziękować za to, co zrobił z jego umysłem, jednak nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. Coś w nim buzowało, płynąc jego żyłami oraz zajmując miejsce krwi.
— Sehun, chciałem tylko o coś zapytać.
— Twój głos jest piękniejszy od wszystkich moich playlist — powiedział zachrypniętym głosem i dopiero teraz Luhan zrozumiał, że on być może płakał. Jego głos owszem, chwilami był załamany, ale w tym momencie on rozpadł się na drobne kawałki, które cięły serce Chińczyka jak prawdziwe szczątki szkła tną skórę.
— Ty płaczesz...?
— Luhan... Powiedziałeś mi, że nie jesteś piosenkarzem i może faktycznie nim nie jesteś, ale... — Szloch, jaki nagle wyrwał się z jego gardła, trochę przestraszył chłopaka, a on sam mimowolnie zacisnął mocniej palce na aparacie. — Ty musisz nim być... Tak kurewsko chcę, żeby cały świat usłyszał twój głos, żeby cały świat zaczął płakał, żeby producenci bili się o ciebie, żebyś stał na tej pierdolonej scenie i żył najpiękniejszym snem, ale... jednocześnie chcę, żebyś był moim małym sekretem, chcę uchronić ten głos przed krytyką, przed zazdrością i nienawiścią, chcę, żebyś śpiewał cicho w czterech ścianach tego hotelowego pokoju, ale ty zasługujesz na światło reflektorów i...
— Sehun, zwolnij...
— I chcę cię schować w jakimś małym pudełeczku, żebyś był moją pozytywką, ale boję się, że sam nie zapełnie tej całej widowni, na którą tak cholernie zasługujesz. Ty... i ja... ja po prostu chcę... chcę cię... ja już sam nie wiem... Luhan, ja... zaczynam... po prostu...
— Wszystko w porządku? — zapytał nagle, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo zatrząsł mu się głos. Oh natomiast zamilkł, oddychając szybko oraz głęboko, jakby próbował powstrzymać coś, co cisnęło się na zewnątrz jak dryfująca na morzu butelka z listem.
— Przepraszam — wychrypiał pisarz, a jego głos został zastąpiony ciągłym odgłosem. Lu odsunął powoli telefon od ucha, po czym skierował na niego spojrzenie, mrugając jeszcze szybciej oraz dopiero teraz poznając łzy pod swoimi powiekami.
To wszystko było w cholernym nieporządku.
Każdy jeden strumyk płynący po jego bladych policzkach.
Nawet śnieg powoli zastępujący krople późnojesiennego deszczu.
Nieporządek.
Kurewski nieporządek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro