Rozdział 19: Dzikie serce kontynentu
Pierdolone komary. Całe pierdolone chmary. Poruszały się w stadach, bzycząc przy uszach. Opędzałem się od nich, jak tylko mogłem, ale nie przynosiło to wymiernego efektu. Przed przeskokiem natarłem się nawet ziołami rekomendowanymi przez Toriana, jednak pod wpływem wilgoci powietrza i lepkości skóry, kiedyś musiały spłynąć, zostawiając mnie bez ochrony. Źle reagowałem na dziabnięcia tych małych skurwysynków, a każde ugryzienie momentalnie obrzmiewało, przybierając wypukły kształt i rozlewając się na średnicę srebrnej monety.
Nasza trójka błądziła po dżungli, szukając jakiegokolwiek śladu po kattach i raptusach. Oni przeważnie raz na pół roku zmieniali miejsce zamieszkania, dlatego znalezienie ich nie należało do łatwych zadań. Rozbijali obozy, czyścili najbliższą okolicę z owoców, zniechęcali zwierzęta do zapuszczania się bliżej ich terenów, wycinali trochę drewna, po czym zbierali się, żeby plądrować kolejne tereny. Nie. Nie było to złe, samolubne podejście. W ten sposób szanowali nature. Przez lata nie pojawiali się w opuszczonym wcześniej miejscu, żeby przyroda zdołała odbudować to, co oni wykorzystali. Nigdy nie doprowadzali do skrajnego zniszczenia.
Plemion było kilka, ale nas interesowało jedno szczególne, za którym miały pójść pozostałe.
Tali ględziła całą drogę. Opowiadała nam o swoich zawiązkach, które miały odbyć się za tydzień. Zaprosiła mnie, chociaż wcale się o to nie prosiłem. Nie miałem wręcz ochoty się tam pojawiać. Niestety – wypadało. Obligował mnie do tego mój status oraz bliskie relacje z księżną. Morrigan grzecznie przytakiwała i ciągnęła rozmowę, kiedy ja byłem zbyt zajęty wycinaniem nam drogi. Katana przechodziła przez liście i pnącza jak nóż przez masło, odcinając gładko i równo kolejne płaty i liany. Byłem brudny, oblepiony zieleniną i zapewne – czego przecież nie wypadało mi wypominać – śmierdziałem. Tak to jest, gdy idzie się przodem, aby przecierać szlak.
Natrafiliśmy na pomniejsze plemię. Tam uzyskaliśmy informację, gdzie powinniśmy szukać tego największego.
Odstraszaliśmy zwierzęta. Jaszczurki pierzchały przed naszymi butami. Pająki chowały się w swoich podziemnych jamach. Ptaki latały nad naszymi głowami, śpiewając ostrzegawczo, broniąc w ten sposób gniazd. Większej zwierzyny na szczęście nie widzieliśmy.
Zatrzymałem się, wyciągając rękę. Tali paplała, póki nie spostrzegła gestu. Obie stanęły za mną. Coś słyszałem. Rozglądnąłem się, mrużąc oczy. Przeczesywałem spojrzeniem korony drzew, szukając między szerokimi liśćmi czegoś znajomego.
– Co? – szepnęła Tali.
Pokręciłem głową, ściągając kapelusz z szerokim rondem. Przetarłem nadgarstkiem spocone czoło, rozmazując błoto na skórze.
Wnet zarejestrowałem ruch. Szybki. Płynny. Na grubym, kładącym się konarze drzewa pojawił się katt. Opierał się na rękach, a jego tułów znajdował się w linii prostej z wyciągniętymi nogami. Te drugie w odróżnieniu od większości ras miał bliższe budowie zwierzęciu, co pozwalało mu sprawnie i szybko poruszać się na czterech kończynach. Zostały zwieńczone poduszkami wraz długimi pazurami, które wbijając się w korę, pozwalały utrzymać równowagę. Balansował czarnym i wąskim jak u pantery ogonem. Zastrzygł kocimi uszami, jednym celując w nas, a drugim gdzieś za siebie. Tę trójkątną twarz z żółtymi ślepiami poznałbym wszędzie.
– Kolejni obcy – fuknął, unosząc z niesmakiem górną wargę. Odsłonił tym samym ostre, szczupłe ząbki.
– Nam też miło cię widzieć, Rasmusie – odezwała się Tali, stając ze mną ramię w ramię.
Katt prychnął. Odbił się od gałęzi i zgrabnie wylądował przed nami. Podniósł się z podporu, prostując się i ukazując w pełni swoją postać. Na sobie miał krótkie spodenki; jego kocie stopy pokrywało błyszczące, hebanowe futro. Gęste owłosienie wyrastało też po bokach jego twarzy, przechodząc w długi, ciasno spleciony warkocz, oraz znajdowało się na dłoniach zakończonych zakrzywionymi pazurami. Podnosząca się i opadająca rytmicznie klatka piersiowa również nosiła męski zarost.
– Przynajmniej wasza delegacja jest mniejsza... – mruknął jeden z dwóch przywódców stada. Pofatygował się do nas osobiście. – Tamci wyżerają nasze zapasy.
– Kto? – zapytałem, zdziwiony wspomnieniem o „tamtych".
Rasmus zaszczycił mnie pełnym obrzydzenia spojrzeniem. Jego płaskie nozdrza zafalowały. Bynajmniej to nie ja byłem mu cierniem w łapie.
– Wilkołaki – wypluł z pogardą. – Siedzą tu od przeszło dwóch dni.
Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia z Tali. Ja nic nie wiedziałem i wszystko wskazywało na to, że ona również. Kontrole na nabrzeżach dalej obowiązywały. Stolik Dadarena nic nie pokazał. Jak mogli dotrzeć niezauważeni?
– Jakim sposobem ich nie złapaliśmy? – Tali wyraziła niedowierzanie.
No właśnie. Jakim sposobem? Do głowy przychodziło mi tylko jedno rozwiązanie.
– Może sprytnie przybili do północnego lub południowego brzegu? – zasugerowałem.
– Zapewne właśnie o to chodzi – mruknął Rasmus. Wskazał brodą za siebie. – Chodźcie. Właśnie pieczemy dzikie świnie na obiad.
Poszło łatwiej, niż zakładałem. Może Rasmus zobaczył w naszych postaciach klucz do pozbycia się wilkołaków ze swoich ziem. Nie spodziewałem się tak – można nawet powiedzieć – ochoczego zaproszenia.
Katt prowadził, wypinając pierś. On nie potrzebował maczety. Swobodnie i giętko prześlizgiwał się obok kolejnych wyciągających się w naszą stronę łapsk krzaków. Ja bez przerwy czułem ich szarpnięcia na ramionach i skrzydłach. Kłuły, ciągnęły, przyklejały się, a wszystko to w sposób wyjątkowo upierdliwy. Koszula po tej wyprawie miała nadawać się wyłącznie do wyrzucenia, tak samo jak płócienne spodnie i mokre od kilku godzin buty.
Okazało się, że wioska znajdowała się całkiem niedaleko.
Kattowie i raptusi wykorzystywali rzeźbę terenu i drzewa, aby stawiać swoje bambusowo-liściaste chatki. Gdy wznosiłem się w powietrze, nie mogłem ich dojrzeć przez gęste korony drzew. Wycinając drewno na opał, robili to w sposób sprytny, nie zdradzając swojego położenia. Patrząc z góry na dżungle, nie sposób było dojrzeć podejrzanych przerzedzeń w roślinności, dopiero z bliska widok gładko ściętych pni zachęcał do refleksji.
Mieszkańców wioski było mrowie, a każdy różnił się od siebie. Część ludzi nosiła ubrania uszyte w miastach i na wsiach, kiedy inni za odzienie mieli wyłącznie skóry zdarte ze zwierząt i złączone prymitywnymi sposobami krawieckimi. Bardzo często ozdabiali swoje ciała tatuażami i rysunkami z henny, a każdy symbol miał znaczenie. Ja się na tym nie znałem i z setek znaków kojarzyłem wyłącznie pojedyncze, jak chociażby symbol władzy, którym na stałe został oznaczony Rasmus; nosił go na prawej połowie twarzy pod okiem – przypominał koronę lub górę z trzema wierzchołkami.
Gady przechadzały się między ssakami, a wszyscy żyli w zgodzie. Te dwie rasy najbardziej odbiegały wyglądem, zachowaniem i mentalnością od człowieka, dlatego też wybrały odosobnienie. Były stworzone do życia w dziczy. Właściwie ciężko było mi sobie wyobrazić któreś z nich mieszkające w środku miasta.
Poddani Rasmusa usuwali się nam z drogi. Kiwali mu z szacunkiem głowami. Obracali też za nami uszy, chcąc usłyszeć każde słowo, jakie wymienił wódz z Tali. Mogli poczuć się zawiedzeni, gdyż opiekunka aktualnie wypytywała katta o przepis na maść przeciw robactwu. Wszelakie sześcio i więcej nożne cholerstwo jego się nie imało. Akurat informacjom o odstraszaczu i ja przysłuchiwałem się z uwagą.
Nie pierwszy raz odwiedzaliśmy wioskę „dzikusów" (jak z pieszczotą nazywaliśmy kattów i raptusów z Tali między sobą), więc nie robiła na nas większego wrażenia, za to Morrigan chłonęła wszystko, a jej głowa odwracała się to w prawo, to w lewo. Widziałem coś rozkosznego w sposobie, w jaki patrzyła na nowy świat z szeroko rozwartymi oczami. Z pewnością długo nie zapomni tej wizyty.
– Siądziecie ze mną, wodzem Hetterem, moją córką – wymieniał Rasmus, prowadząc nas prosto w stronę mieszanej grupki oddalonej nieco od głównego ogniska – moim zasłużonym wojownikiem i dowódcą wilkołaków. – Pokręcił głową, a jego cienki warkocz zawachlował na boki. – To wredna suka.
– Kobieta stoi na czele wilkołaków? – zdziwiła się Morrigan, po raz pierwszy odzywając się w obecności Rasmusa.
Wzruszył ramionami, spoglądając na nią przez ramię. Jego oczy zabłysnęły wrednie. Wizyta wilkołaków z pewnością nie była mu w smak.
– Też było to dla mnie sporym zaskoczeniem, ale nie kwestionuję ich wyboru. – Uśmiechnął się w specyficzny sposób, który trudno było rozszyfrować. – Wy też nie będziecie – dodał z dziwnym zadowoleniem.
Przystanęliśmy przed siedzącymi w grupie wokół niskiego stolika osobistościami. Hattera nie trudno było pomylić z kimkolwiek. Aktualnie prezentował prawdziwą feerię barw; zdawał się też wyjątkowo potężnie zbudowany jak na przedstawiciela własnej rasy. Nosił na ciele ślady po zadrapaniach, ugryzieniach – świadectwie stoczonych o dominację walk. Jego kończyny, palce i ogon odrastały nie raz, co sugerował bardziej intensywny kolor niż ten wyblakły na torsie. Tuż obok wodza jaszczurów siedziała młoda kattka. Prowadziła nas spojrzeniem zielonych, dużych oczu od samego naszego wkroczenia między pierwsze budynki wioski. Podobnie jak ojciec i ona posiadała czarne futro, jednak jej twarz (jak to u kobiety) była go całkiem pozbawiona. Bujne włosy opadały na jedną połowę jej twarzy, kiedy reszta była zebrana w warkocz biegnący za ucho i ginący gdzieś pod potylicą. Reszta włosów przerzucona przez ramię sięgała aż do jej bioder. Kolejnym przedstawicielem kattów był mężczyzna. Jego klatka piersiowa pozostała naga, a długie, skórzane spodnie opinały rozbudowane mięśnie ud i łydek. Zdawał się bardziej wyluzowany niż reszta, odchylając się w tył i opierając się na łokciach. Nogi miał skrzyżowane i wyprostowane; on w odróżnieniu od towarzyszy wydawał się wyjątkowo rozluźniony i zarazem pewny siebie. Równie pewna siebie i emanująca wyższością była kobieta – domyśliłem się, że wilkołak w ludzkiej skórze. Podobnie jak Ferris była czarna. Ogoliła swoją głowę, zostawiając tylko czarną, krótką szczecinę. Ona jako jedyna zareagowała na nasze przybycie, szczerząc – chyba przyjaźnie – długie kły.
Rasmus odchrząknął, po czym dokonał szybkiej prezentacji, wskazując najpierw na naszą trójkę.
– Jako gospodarz przedstawię was – zaczął. – Nasi najbliżsi sąsiedzi: księżna Tali – kiwał głową na każde z nas – książę Valdrian oraz księżna Morrigan. – Morrigan uchyliła lekko usta, jakby chciała zaprotestować, ale posłałem jej wiele mówiące spojrzenie. Mieliśmy ważniejsze rzeczy do omówienia niż jej utrata stanowiska. Rasmus zwrócił się tym razem do nas, kolejno wskazując otwartą dłonią każdego ze zgromadzonych. – Hettera powinniście znać. To moja córka Mia. – Dziewczyna nam skinęła, wpatrując się głównie w moją twarz. – Jedyna z miotu, która została ze swoim ojcem – zaprezentował Rasmus z dumą córkę. – Jest moją następczynią. Nasz gość, Katharina Donovan, alfa wilkołaczej watahy. – Kobieta powtórzyła gest Mii, aczkolwiek w jej wykonaniu skinienie wyglądało jak akt łaski. – Oraz mój najznamienitszy wojownik, Darshan, narzeczony mojej córki.
Usiedliśmy na wolnych kawałkach pni ułożonych w półokrąg.
Po wymienieniu uprzejmych kiwnięć, Katharina nie czekała długo, odzywając się jako pierwsza. Nawet gdy siedziała cicho, rozumiałem, dlaczego to właśnie ona stała się alfą dla wilkołaków. Emanowała siłą, a w jej spojrzeniu na próżno szukać litości. Wygryzła sobie drogę do władzy. Musiała też wykazać się wyjątkową charyzmą, jeśli udało jej się zjednoczyć chociażby niewielką grupkę wilkołaków w czasach, gdy wolały one żyć samotnie.
– Mniemam, iż łączy nas wspólna sprawa? – zapytała.
– Atak podziemców? Jeśli tak, to i owszem – odpowiedziałem jej.
– A więc łączy. – Uśmiechnęła się jak kot, który złapał kanarka. – Ale my nazywamy je oślizgami.
– Mniejsza z tym, jak ich zwiemy – dołączyła Tali. Wyprostowała się, starając się wyglądać dostojniej niż na co dzień. Nie mogła pozwolić, żeby jakaś tam wilczyca zwracała na siebie więcej uwagi niż ona. – Stanowią śmiertelne zagrożenie. Nasi informatorzy donoszą...
– Że od jakiegoś czasu pojawiają się w różnych częściach Ziem Anarchii, a ostatnio wybyły i poza granicę? – wtrąciła się Katharina, nie pozwalając Tali zabłysnąć. – O tak – mruknęła z niepokojącą satysfakcją – zrobiły się bezczelne. Mają leże gdzieś pod gruntem, a mnożą się jak króliki. Lubią mięso. – Powtórzyła informacje, którymi obdarzył nas Stworzyciel. – To wystarczy, żeby uznać, że trzeba z nimi skończyć. Próbuję przekonać tych tutaj – wskazała lekceważąco brodą na Rasmusa i Hattera – że powinni przyłączyć się do nas, zanim oślizgi postanowią zapolować i na tym kontynencie.
– Dlaczego nie kontaktowaliście się z nami? – Tym razem to ja się odezwałem.
Katharina uniosła brew i spojrzała na mnie jak na idiotę.
– Po co? – Mówiąc wydymała duże, mięsiste wargi, a w kącikach ust utrzymywała pełen ironii uśmieszek. – Byłam święcie przekonana, że i tak ruszycie tyłki, aby nam pomóc. Stworzyciel dba o Kontynent Dantego, więc i wy jesteście zaangażowani. Przecież podobno odparliście niedawny atak. Nie będę tracić czasu na zbędne uprzejmości. – Wzruszyła ramionami i przewróciła oczami.
Doskonale rozumiałem, dlaczego Rasmus jest niezadowolony z wizyty wilkołaków.
Wymieniłem spojrzenia z dwójką przywódców. Brew katta lekko drgnęła.
– Chcieliśmy was, Rasmusie i Hetterze, prosić o to samo. – Tali zabrała głos. – Trzeba udać się na Kontynent Dantego i je wytępić. Każda pomoc się liczy.
Górna warga Rasmusa uniosła się, odsłaniając ostre zęby. Pokręcił też głową, patrząc to na Tali, to na mnie. Bezczelnie wgapiającej się w jego twarz Kathariny nie zaszczycił nawet ukradkowym zerknięciem.
– Nah... – Fuknął niechętnie. – Nie jesteśmy do końca przekonani co do zasadności interwencji.
– To tchórze – skomentowała alfa wilkołaków.
– Jesteśmy w mniejszości – pierwszy raz udzielił się Hatter. Mówił wolno i w porównaniu do katta mniej emocjonalnie. Jego gruby, rozwidlony język co jakiś czas wyglądał z ust, łapiąc zapachy. – Wysłanie oddziału na Kontynent Dantego może przyczynić się do naszego wyginięcia.
Tali pochyliła się w stronę raptusa. Jej wzrok przekazywał uległość i szczerą prośbę.
– Nie prosimy o wszystkie wasze siły... Tylko część. Im więcej nas będzie, tym mniejsze straty poniesiemy.
– Serafini mają rację – wtrącił Darshan z półleżącej pozycji; jednak moc jego głosu, nie pozwalała go ignorować. – Siła uderzenia rozłoży się na więcej mieczy. To daje szansę. A co, jeśli nie powstrzymają plagi, bo nas zabrakło? Jeśli oślizgi niczym szarańcza wyplewią cały kontynent Dantego, po czym przeniosą się i tutaj? – Hardo spojrzał prosto w oczy Rasmusa. – Co powiesz bezbronnym matkom i dzieciom? Że się bałeś?
Katt podrapał się po policzku pokrytym krótkim, lśniącym zarostem.
– Rozumiem, że jesteś wojowniczo nastawiony Darshanie... – mruknął w odpowiedzi zaskoczony.
– Powinniśmy to powstrzymać teraz. Każdy dzień przynosi kolejne oślizgi. Katharina wyraźnie mówiła, że się rozmnażają w zatrważającym tempie. Nie ufałeś jej. Dziś przybyli do ciebie serafini. Im też nie uwierzysz?
– To ciężki temat, Darshanie – rzekł łagodnie Hatter.
– Prosimy tylko o część waszego wojska – przypomniała Tali. – Tylko część...
Między naszą ósemką zapadła cisza. Życie w obozie toczyło się dalej. Kattowie i raptusi rozdzielali między siebie kawałki dzikich świń, które kręciły się na rożnach nad ogniskami. Schodziło się coraz więcej mieszkańców, aby napełnić żołądki kolacją. Pojawiły się też wilkołaki, bez wyjątku w ludzkich skórach. Wyczuwały jedzenie.
Przez korony drzew i zarośla przedzierało się mniej słońca. Plamy światła przybrały – ciepłe pomarańczowe i czerwone – odcienie.
Żaden z przywódców się nie odezwał, za to patrzyli na siebie, jakby prowadzili niewerbalną konwersacje.
Mimo iż potrzebowałem ich pomocy, rozumiałem wahanie. Mogli tylko stracić. Sam – będąc na ich miejscu – miałbym wątpliwości. Po co miałbym pomagać, jeśli teoretycznie serafini i mieszkańcy Kontynentu Dantego mogli poradzić sobie sami? A nawet jeśli by sobie nie poradzili, to ja ostatecznie miałbym mniej roboty ze stadem, które pozostanie. Niech inni załatwiają sprawy za mnie – tak bym myślał.
Dlatego potrzebowali zachęty. Zapłaty. Czegoś, czego od dawna pragnęli.
Oczyściłem gardło cichym kaszlnięciem. Wilgoć powietrza osadzała się wewnątrz moich dróg oddechowych, co dotkliwie czułem. Chyba nie tylko ja miałem wrażenie, że tropikalne powietrze jest zbyt ciężkie jak na nasze organizmy. Miałem wrażenie, że się topię. Zwróciłem na siebie uwagę zgromadzonych.
– Mam propozycję – powiedziałem, ściągając łopatki. Wyprostowałem się, unosząc wysoko brodę. Moja propozycja była nie do odrzucenia. Wiedziałem to. – W zamian oddam wam północną część Skrawka Nocy i uczynię z niej odrębne państwo. Będzie wyłącznie wasze. Ustalicie własne prawa. Nie będziecie już musieli przepychać się z serafinami i ludźmi o kawałek ziemi. – Źrenice Rasmusa rozszerzyły się na ułamek sekundy. Tak, był zaskoczony, ale i usatysfakcjonowany propozycją. Kontynuowałem: – Mam na myśli ziemię rozciągającą się między rzeką Przecinającą a miastami Odawrą i Sroną.
– To brzmi... – westchnął Rasmus.
– Przeprosimy was na moment – wciął się Hatter. Kiwnął do najbliższych towarzyszy. – Rasmusie, Darshanie, chodźcie ze mną, musimy to omówić.
Ci zgodzili się w paru słowach, podnosząc się z ziemi i pni. Trójka mężczyzn się oddaliła. Ich ogony zgodnie wiły się z podniecenia. Jeśli nawet na twarzach potrafili zachować maski, to przedłużenie kręgosłupa, wrażliwe na każdy impuls nerwowy, zdradzało najsubtelniejszą emocję.
Tali naskoczyła na mnie, gdy tylko przywódcy i wojownik zniknęli za jednym z drewnianych, liściastych domków, nie mogąc nas już usłyszeć.
– Co ty robisz?! – syknęła, nachylając się do mnie. Jej nozdrza rozszerzały się i kurczyły nerwowo.
– Pozyskuję wojska? – odparłem z sarkazmem.
– Oddając im swoje ziemie?! – jęknęła. – Nie masz do tego prawa.
– Ekhem – odchrząknęła Katharina, zerkając sugestywnie na Mię, zachowującą pogodny wyraz twarzy, jakby wcale nie była przed chwilą świadkiem wybuchu oburzenia Tali. – Ja tam popieram ten ruch.
– I tak kiedyś by do tego doszło – żachnąłem się, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Czemu nie teraz? Biorę na siebie odpowiedzialność za tę propozycję.
– Uważam, że Valdrian ma rację. – Morrigan również wstawiła się za mną.
– Jesteś świadomy – warknęła na mnie blondwłosa serafina – że właśnie odebrałeś swoim poddanym domy? Domy, na które pracowały całe pokolenia! Wyobrażasz sobie nastroje społeczne? Inwazja imigrantów, a teraz to?
– Wynagrodzę im to. Mam sporą nadwyżkę złota w skarbcu. – Uśmiechnąłem się niewinnie. – Mogą zbudować nowe.
Ręce Tali opadły, a ona sama się nadąsała, aż twarz jej poczerwieniała.
– W porządku. – Prychnęła rozeźlona. – Nie będę się wtrącać. To twoje ziemie. Ty będziesz się tłumaczył Stworzycielowi.
– Nie sądzę...
Uśmiech nie schodził z mojej twarzy.
Podczas nieobecności przywódców dwie młode kobiety przyniosły półmiski z mięsem, owocami i warzywami, a także gliniany dzban wina wraz z kokosowymi pucharkami dla wszystkich. Zastawiły niski stolik, rozkładając drewniane talerze.
Uśmiechnięte kattki pochylały się, odsłaniając – zakryte krótkimi koszulkami na ramiączkach – dekolty akurat przed moim nosem. Odwzajemniałem ich uśmiechy. Czemu nie?
Nie czekaliśmy z kolacją na powrót pozostałej trójki. To Mia zrobiła pierwszy krok, nakładając sobie po trochu wszystkiego. Mruknęła też nieśmiało coś w stylu „nie ma co na nich czekać", sugerując, iż ich rozmowa może trochę potrwać.
Faktycznie, naradzali się wystarczająco długo, żebyśmy zdążyli napchać żołądki świeżym, aromatycznym i intensywnym w smaku jedzeniem przygotowanym przez członków plemienia. Wypiłem też pierwszą porcję jagodowego wina.
Katharina, przepijając raz po raz kolejne zdania alkoholem, opowiadała o przygotowującej się armii Zrzeszonych Łowców Oślizgów – w skrócie ZŁO – formującej się na kontynencie Dantego odkąd po raz pierwszy pojawił się „odór strachu", aczkolwiek człon nazwy „oślizgów" przekształcono ze słowa „odoru" całkiem niedawno. Podała nam aktualną liczbę rekrutów, uzbrojenia, z kim zawierali umowy i skąd pozyskiwali pieniądze. Okazało się, że to inicjatywa społeczna wspierana przez mieszkańców wszystkich pięciu państw tej brutalniejszej połowy ziemi. Byłem pod wrażeniem jej zaangażowania i mocy sprawczej.
Zanim wplątała się w walkę z podziemcami, przewodziła małej grupie samotnych wilczyc ze szczeniętami. Sama była samotną matką już dorosłej córki i młodszej, niespełna trzynastoletniej. Jak sama powiedziała, nie chciała siedzieć na tyłku, a już na pewno nie ocknąć się z ręką w szczynach, gdy „odór strachu" przybierze cielesną formę. I oto zjawiła się tutaj w otoczeniu swoich najwierniejszych wyznawców. Pokazała nam nawet z dumą swoje córki: Natashe i Novelię.
Rasmus, Hatter i Darshan wrócili, akurat gdy uzupełniałem wino w swojej łupinie kokosa.
– O jakiej części naszych wojsk myślicie? – zapytał Rasmus bez zbędnych wstępów, siadając ze skrzyżowanymi nogami na kłodzie. – Jak zapewne wam wiadomo, obecnie przeszkolenie wojskowe ma pięć tysięcy trzysta mężczyzn.
Hatter nie spuszczał ze mnie pionowych źrenic, kiedy Darshan walnął się bez ceregieli na swoje wyleżane miejsce. Wcześniej oderwał łopatkę od rozgrzebanego truchła świni.
Nie zdążyłem nawet otworzyć ust. Tali przejęła pałeczkę, mimo iż wcale nie chciałem jej oddać. Wredna serafina.
– Trzy czwarte?
Przywódcy wymienili spojrzenia.
– Trzy czwarte? – powtórzył Rasmus z niesmakiem. – Myśleliśmy raczej o jakiejś... jednej piątej. No, może jednej czwartej.
– Tak mało warte są dla was moje ziemie? – zapytałem.
– Przeliczamy kilometry na ludzkie życia? – Hatter przekrzywił głowę. – Jeśli tak, to śmiem zauważyć, że życie nie ma wartości. Jest bezcenne.
Zaśmiałem się, kiwając głową z aprobatą. Faktycznie. Co my robiliśmy? Handlowaliśmy żołnierzami, jakby byli towarem.
– Masz słuszność. Może zaoferowałem zbyt mało?
Tali zasyczała gdzieś z boku, domyślając się, gdzie prowadzi to stwierdzenie.
– Może – zgodził się Rasmus.
Zapewne podczas swojej nieobecności ustalili, jaką taktykę powinni obrać, żeby wyciągnąć od nas jak najwięcej.
– Przedtem proponowałem jakąś jedną... szóstą Skrawka Nocy. Moja ostateczna propozycja, to trzy czwarte wojsk za jedną czwartą Skrawka Nocy.
Coś błysnęło w żółtych oczach Rasmusa. Spojrzał najpierw na Hattera, który skinął nieznacznie głową. Później skrzyżował wzrok z Darshanem; ten pokiwał z pełnym uznaniem. Ja za to widziałem, jak Tali czerwienieje.
– Zgoda – rzekł w końcu, uśmiechając się, przy czym asymetrycznie odsłaniał spiczaste kły.
– Ucztujmy – Powiedział Hatter, machając do jednej z kobiet, która wcześniej przyniosła nam potrawy i dzban wina. – Powinniśmy wypić za tę umowę. Goya, proszę, przynieś więcej wina. I więcej potraw.
Kattka ukłoniła się, skromnie spuszczając oczy. Przedtem wydawała się wylewniejsza.
– Mieliśmy dziś wrócić... – zauważyła nieśmiało Tali, nie mając żadnego wpływu na to, że tryby maszyny właśnie ruszyły.
Przewróciłem oczami. Nie powinniśmy odmawiać uczczenia umowy. W dodatku po pierwsze miałem ochotę się zabawić, a po drugie zostało mi zbyt mało życia, żeby spędzać je przed papierami, kiedy mogę się rozluźnić w ciekawym towarzystwie.
Carpe diem!, jak radził Ferris. Skurczysyn miał rację.
Carpe diem!, bo tak podpowiadało mi serce.
– Z przyjemnością się z wami napijemy, a jutro rozpoczniemy zbiórkę i eskortę wojsk na wschód – odezwałem się, unosząc swój pucharek.
– Doskonale! – ucieszył się Rasmus. – Zaraz omówimy szczegóły. Nic tak nie pomaga w rozmowach jak wino, czyż nie? – Puścił do mnie oczko, wstając. Wyciągnął wysoko ręce, zwracając na siebie uwagę mieszkańców osady. – Muzyka! Wino w ręce! Dziś pijemy za powodzenie naszych wojowników na polu bitwy oraz za nasz nowy dom!
Reakcja zgromadzonych w pobliżu kattów i raptusów przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Tłum zaryczał. Rozgorzały oklaski. Niektórzy wiwatowali. Tylko Tali pozostała naburmuszona, jakby wściekła. Stworzyciel szybko się dowie o moich decyzjach. I dobrze. Wiedziałem, że by mnie poparł.
***
Sylwetki kobiet i mężczyzn poruszały się na tle ogniska w chaotycznym – może odrobinę narkotycznym – tańcu. Wyrzucane w powietrze ręce. Włosy smagające powietrze jak gęsty pejcz. Ciała zbliżające się do siebie na nieprzyzwoitą odległość. Sam sposób, w jaki tańczyli... sensualny, seksualny, bardzo sugestywny. Miałem ochotę znaleźć się wśród nich, jednak aktualnie popijałem wino. Któryś z kolei pucharek. Nie wiedziałem już który. Ważne, że wypiłem wystarczająco, aby uśmiech trwale przykleił się do mojej twarzy.
Stałem nieco z boku, opierając się o drzewo. Bębny wywoływały wibracje, dopadające mnie od podłoża, ale i wzlatujące w eter. Czułem ten tenten we wnętrzu. Wzywał mnie, a im więcej piłem, tym słabiej się mu opierałem. Stopą wystukiwałem rytm. Nieznacznie się kiwałem.
Tali dawno uciekła. Dla świętego spokoju wypiła jedną porcję wina, po czym przeskoczyła na dwór Skrawka Dnia. Była zła. Zła, bo zaburzyłem układ państw na naszym kontynencie. Bo dałem „dzikusom" nadzieję na to, że wreszcie zaczną się liczyć. Od zawsze uważała, że rasy niższe nie powinny dzierżyć władzy. Szczyt świata, którym władał wampir, był wyjątkiem, a tak w każdym pozostałym państwie na tronie zasiadał serafin lub diabolec. Zakończyłem więc nasz monopol. Cóż za pech. Nie zmieniłem zdania. Miałem słuszność, postępując w ten sposób.
Zostałem sam. Reszta gdzieś się rozpierzchła. Niektórzy tańczyli, inni pustoszyli szwedzkie stoły, a jeszcze kolejni pieprzyli się po kątach.
Od strony stanowiska z trunkami nadeszła Morrigan. W każdej z rąk trzymała kokosowy pucharek. Złapała ze mną kontakt wzrokowy, nieśmiało się uśmiechając.
Przechyliłem naczynie, dopijając wino. Pustą czarę rzuciłem na ziemię. Przebrała się w ciuchy jednej z kattek. Lejący materiał zawiązała nad karkiem, zaś pasem objęła swoją talię. Plecy miała całkowicie nagie. Złote pióra połyskiwały w migoczącym świetle pochodni i ogniska. Ja też zostałem obdarowany świeżą odzieżą, bo – nie ukrywając – moja własna przesiąknęła potem; ponadto była po prostu brudna z błota i kolorowej roślinności.
Wyciągnęła do mnie lewą rękę, oddając mi pucharek. Przyjąłem go z wdzięcznością.
– To było... – mruknęła – niespodziewane.
Pokiwałem głową. Doskonale wiedziałem, co miała na myśli. Dzięki temu świętowaliśmy.
– Podzielenie się Skrawkiem? – Zaśmiałem się; czułem ciepło na policzkach. Wypiłem odrobinę za dużo. To nic. – Marzyłem o tym, żeby wreszcie się pozbyć części terenu – rzekłem szczerze. – Zapanować nad tym wszystkim... Czasem miałem problemy. Nie oddałem im go za darmo. Poświęcą większość swoich wojowników. Oddadzą ich pod nasze rozkazy.
– Zależy ci na poddanych – zauważyła.
– Oczywiście. Zawsze stawiam ich na pierwszym miejscu.
Założyła ręce na piersi, luźno trzymając pucharek w prawej dłoni. Przyglądała się mi zaciekawiona. Oceniała. Wątpiłem, żeby podziwiała moją nagą klatkę piersiową. Od kattów dostałem wyłącznie luźne spodnie do kolan i jakiś naszyjnik. A może jednak? Nie... A może? Trochę się pogubiłem, więc zmoczyłem usta.
Za układy!
Dziś upijałem się na wesoło. Cóż za odmiana!
– Jesteś jakiś inny... – Przestąpiła z nogi na nogę. – Nie sądziłam, że zgodzisz się zostać.
– Carpie diem – powtórzyłem na głos to, co powtarzałem cały wieczór w myślach. – Nikt z nas nie wie, co nas czeka. Co, jeśli to, co wiemy, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej?
Zachichotała. Upiła łyk, kręcąc głową.
– Nie mów o tym Rasmusowi.
– Nie zamierzam. Niech myśli, że nad wszystkim panujemy.
Wyszczerzyłem się, lekko się kiwając. Dobrze, że to drzewo podpierało moje plecy.
– Val... – zerknęła gdzieś w bok, jakby zawstydzona – a propos panowania... Ja... – Podniosła twarz. – Mówiłeś, że nie dzielisz się ze mną swoimi przemyśleniami, swoją wyprawą do Konstruktu, bo ja nie mówię o sobie.
– I nic nie zmieniło się w tej kwestii jak dotąd – odparłem. – Jeśli chcesz zapytać znowu o to samo, to usłyszysz tę samą odpowiedź.
– Zachowywałam się nie w porządku wobec ciebie ostatnio – przyznała i brzmiało to... szczerze. I czy ja słyszałem skruchę? A może miałem już omamy słuchowe? – Tyle dla mnie zrobiłeś. I jeśli nie chcesz rozmawiać o Konstruktorce, to ja nie będę już naciskać. Byłam zagubiona. – Wypuściła z ust głośno powietrze. – I zła. I może zrozpaczona.
Mój alkoholowy uśmiech nieco zbladł.
– Nie dziwię się. To co zrobił Ferris jest niewybaczalne. Zranił cię; i nie mówię w tym przypadku wyłącznie o ranie na gardle. Podobno powiedziałaś, że go kochasz. Naprawdę go kochałaś, Morrigan?
Zacisnęła wargi. To nie był dla niej wygodny temat. Dla mnie również. Ciężko pogodzić się z faktem, że pomimo lat znajomości, ona wolała kogoś, kogo poznała ledwo kilka miesięcy temu.
Ach... mimo że żyłem długo na tym świecie, niektóre rzeczy bez przerwy mnie negatywnie zaskakiwały. Może powinienem przywyknąć? Powinienem? Powinienem. Jednak są rzeczy, do których nie da się przywyknąć, jak chociażby ból odrzucenia. No. I po dobrym humorze nie zostało absolutnie nic. Za wcześnie stwierdziłem, że tym razem upiłem się na wesoło.
Rozluźniła usta, a te jeszcze bardziej różowe niż zwykle wróciły do swojego pełnego, przypominającego serce kształtu.
– Tak – odpowiedziała wreszcie – i wstydzę się, że nie zauważyłam, że on tylko udawał. Powinnam to zauważyć.
– Nie mogłaś tego zauważyć – bo on w tym jednym był szczery, dopowiedziałem w myślach. – Uwierz mi, nikt by tego nie zauważył. A wstyd? Dlaczego ma być tobie wstyd? To nigdy nie była twoja wina.
– I twoja też nie, cokolwiek ci powiedziałam wcześniej. Pojęłam, że tego nie chciałeś. Nie chciałeś mnie karać w ten sposób. Nie zrobiłeś tego z premedytacją. Popełniłeś błąd. – Zacisnąłem szczęki. Ten błąd nie powinien mieć miejsca. Okropne nieporozumienie wywołane zazdrością. – Jak mam sądzić ciebie, jeśli sama zachowuję się gorzej? Atak na Ferrisa na środku korytarza? Nie powinnam tego robić. Dałam się ponieść emocjom, tak jak ty podczas moich urodzin...
Cholera. Zrobiłem krok w przód. Moja ręka rwała się, żeby pogładzić jej policzek, jednak nie pozwoliłem sobie na to. Walczyłem z tym odruchem, a mięśnie ramienia tylko się zaciskały.
Nie cofnęła się, o dziwo.
– Morrigan, nie możesz tak mówić...
– Bo to nie to samo? – Zadarła głowę. Patrzyła mi prosto w oczy. – Bo twój błąd zniszczył sto lat mojego życia i pozbawił mnie tronu? Nie dbam o to. Bycie księżną nie było jednak dla mnie najważniejsze. Od urodzenia dążyłam tylko do bycia księżną, nie zdając sobie sprawy, że mogłabym żyć inaczej. Ja nawet nie wiedziałam, że czytanie książek jest takie przyjemne. Wolny czas. Posiadanie wolnego czasu to też jest coś... To uczucie, gdy nie musisz się spieszyć. Gdy tak właściwie nie wiesz, co zrobić, bo nie musisz nic robić. Rozumiesz? Ja nie muszę nic robić! I nauczyłam się czegoś! Val, nauczyłam się tylu rzeczy.
– Ile wypiłaś? – spytałem.
– Val!
W jej oczach zaiskrzyło, gdy pozwoliła sobie na śmiech.
Rozłożyłem ramiona w geście bezradności.
– No dobra. Teraz tak mówisz. A co potem? W końcu znudzi ci się wolne.
– Jestem twoim generałem, czyż nie? – Jej białe zęby błysnęły. – Mam wolne, ale nie mam go aż tyle, żeby mi się znudziło. Nie będę siedzieć całymi dniami w sali tronowej i wysłuchiwać spraw. Nie będę nadzorować wszystkiego. Będę zajmować się tylko jedną gałęzią, kiedy przedtem musiałam pielęgnować całe drzewo.
– Rozumiem metaforę. Jednak wciąż uważam, że zachłysnęłaś się pierwszym wrażeniem.
A jeśli się myliłem, to mój testament i dar dla Morrigan może się okazać kłopotliwym. Mniejsza z tym, zawsze mogła się nie zgodzić, aby przejąć Skrawek Nocy.
– Nie sądzę. – Przewróciłem oczami. Nawet nie zauważyłem, kiedy opróżniłem drinka od Morrigan. Może wyparował? – Chcę tylko, żebyś wiedział, że między nami jest dobrze. Nie jestem już zła. I nie będę pytać o Konstrukt.
Rzuciłem puchar za siebie.
– To dobrze, bo i tak bym nie odpowiedział.
– Carpe diem, Val?
Zbliżyła się? Jeszcze przed chwilą... A teraz mimo że staliśmy na otwartej przestrzeni, doskonale wyczuwałem jej zapach. Ładny, świeży, kwiatowy zapach. Wzięła szybką kąpiel. Spryskali ją swoimi zapachowymi wodami? Na to wyglądało.
Dosłownie stała centymetry ode mnie, unosząc brodę wysoko. Oddychaliśmy tym samym powietrzem. Wydychane przez nią rozpływało się na mojej klatce, chłodząc ją.
– Ta. Carpe diem – przytaknąłem.
– Może jestem w błędzie, ale to chyba nigdy nie było twoje motto życiowe.
Przy tylu obowiązkach i ogromie odpowiedzialności nie mogło być wyznacznikiem celu w każdym moim dniu.
– Nie było.
Milczała, ale nie widziałem w tym nic złego. Wręcz przeciwnie. Wydawała się pogodna. Rozluźniona. I patrzyła na mnie w sposób... Nie. Wcale nie. Natychmiast zganiłem się za myśl o tym, iż mogłoby jej w jakikolwiek sposób na mnie zależeć; że chciała mnie. Nigdy tego nie chciała. Ona raczej się zapomniała. Miała dobry humor, bo zawarliśmy umowę z plemieniem. To nie miało nic wspólnego ze mną.
Ale wciąż tu była. Nie odsuwała się. Patrzyła mi w oczy, a ja miałem ochotę uciec wzrokiem. Dalej coś do niej czułem, a jej bliskość niczego nie ułatwiała. Nie powinienem jej kochać. Nie powinienem zawracać jej głowy i kraść czasu.
Z drugiej strony jej pożądałem. W pożądaniu nie ma nic złego. Pożądanie nie oznacza zaangażowania, wspólnych dni i nocy. Pożądanie wcale nie musiało iść w parze z więzią.
Może pożądanie byłoby dla nas najlepszym rozwiązaniem? Ona jak dotąd nie chciała wchodzić w długie związki. Ja nie mogłem wejść w związek, gdyż tylko skrzywdziłbym tę drugą osobę.
Tyle sprzecznych myśli, ale pragnienie jedno. Gdybym wiedział, że mnie nie odrzuci może... pochyliłbym się... może...objąłbym ją w tali, przyciągając do siebie... może... bym ją pocałował. Może. Może finał tego zbliżenia odbyłby się w pustym namiocie? Łóżku na dworze? O to zawsze jej chodziło, czyż nie? O przygodę. Brakowało mi jednak odwagi, a strach przed powtórką skutecznie blokował każdy ruch, który mógłbym wykonać w jej stronę.
Jej usta – subtelnie, nienachalnie rozchylone – kusiły. Budziły wspomnienia dotyczące tamtego balu.
Nie. Nie powinienem. Nie, gdy nie wiedziałem, na czym stoję. Och... Przeklinałem się, że nie wypiłem jeszcze więcej. Że alkohol, który wlałem siebie minuty temu, jeszcze nie rozszedł się po organizmie, mącąc mi w głowie. Byłoby... łatwiej, a ewentualna porażka może przeszłaby bez echa.
– Męczy mnie jedno pytanie – zacząłem. – O co chodziło z tym winem? – Zmarszczyła brwi, jakby nie wiedziała, o co chodzi. Fakt, musiałem być bardziej precyzyjny. – No wiesz, wtedy gdy Earys mnie odwiedził, a podziemcy wyszli spod ziemi.
Wzruszyła niedbale ramionami. Na pozór. Jej postać się napięła.
– Chciałam ci powiedzieć to, co dzisiaj.
Uniosła rękę. Położyła dłoń na mojej piersi, wgapiając się w nią, jakby zastanawiała się, czy to dobre dla niej miejsce.
Moje serce zabiło mocniej. Tłukło się o żebra, aż dudniło mi w uszach.
Może jednak miałem szansę?
– Ach tak? – mruknąłem nisko.
Wystarczyło zgiąć kark. Nie musiałbym nawet robić kroku. Była w moim zasięgu.
Poruszyła palcami, sunąc wzdłuż skrytych pod skóra pasm mięśnia. Napiął się, a moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Jej woń oszałamiała. Do kwiatowego zapachu dołączył jej własny, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości. Jak wtedy na balu. Jej ciało chciało tego, co mogłem jej podarować teraz. Chwili zapomnienia. Ja też miałem na to ochotę. Jej ciało... ale czy ona także? Nie zawsze jedno podążało w parze z drugim.
Mógłbym spróbować... Nie powinienem. Ale mógłbym.
Nie byliśmy sami.
Odwróciłem głowę i cofnąłem się na przyzwoita odległość. Najpierw usłyszałem szybkie kroki, stopy odtrącające liście i miażdżące gałęzie, później zobaczyłem kobiecą sylwetkę na tle ogniska. Do naszej dwójki podeszła Mia. Uśmiechała się promiennie. Nie miałem pewności, czy była świadoma, że właśnie nam przeszkodziła.
Przystanęła, odgarniając długie włosy z twarzy.
– Zatańczysz ze mną, książę? – zapytała, a w jej głosie mogłem usłyszeć dziewczęce rozbawienie.
Może jednak była świadoma?
Spojrzałem na Morrigan. Podziwiała pobliskie krzaki, uciekając wzrokiem. Dłoń, która jeszcze przed chwilą spoczywała na mojej piersi, aktualnie w zdenerwowaniu masowała ramię.
Iść czy nie, Morrigan? Nie zaszczyciła mnie swoją uwagą. Wstydziła się tej chwili intymności? Nie chciała jej kontynuować? Najwyraźniej się pomyliłem w osądzie. Byłem naiwny.
– Następczyni się nie odmawia. – Wyszczerzyłem się do Mii. Złapała mnie za ramię i pociągnęła za sobą w stronę ognia i tańczących. Zerknąłem jeszcze na Morrigan. Wpatrywała się w nas z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Zgadamy się jeszcze, Morrigan.
– Jasne – odparła, siląc się na uśmiech. – Złapię cię później.
Nie rozumiałem Morrigan. Za cholerę nie potrafiłem pojąć, czego chciała. Ale jak powszechnie wiadomo, tylko niewielki procent ludzi zamieszkujących ziemię miał zdolności wróżbiarskie. Ja definitywnie jasnowidzem nie byłem. Jeszcze mniejszy procent mężczyzn mógł pochwalić się zdolnością do zrozumienia kobiet. Nosz kurwa! Mając własne problemy, nie mogłem się jeszcze domyślać bolączek innych. Odrzucenie, pragnienie, znowu odrzucenie, a teraz... to. Gdyby chociaż dała mi jakiś znak, jeśli nie chciała mówić wprost. Zdawało się mi, iż ona sama nie do końca wiedziała, czego oczekiwać i jak postąpić.
Władowaliśmy się z kattką między tańczących. Muzyka, która cały wieczór dudniła w moim wnętrzu, wreszcie porwała mnie w swe objęcia. Tego było mi trzeba. Obiecywała dobrą zabawę, a ja miałem zamiar bawić się wyśmienicie. Na całego. Do rana.
Taniec, który właśnie wykonywaliśmy z Mią, nie miał nic wspólnego z wyuczonymi, sztywnymi krokami, wiodącymi po z góry ustalonej ścieżce, do jakiego przywykłem na dworach podczas balów. Dobrze było odświeżyć umiejętność swobodnego podrygiwania zależnego wyłącznie od moich własnych zachcianek. Nie odważyłem się na niektóre figury w stosunku do córki jednego z wodzów, niemniej grzeczny też nie byłem. Ona zaś ocierała się o mnie niczym kotka w rui; brakowało tylko, żeby mruczała z zadowolenia.
Pochyliłem się nad nią, nie przerywając rytmicznych ruchów.
– Gdzie twój narzeczony?! – przekrzyczałem muzykę, która płynęła nieprzerwanie z instrumentów plemiennych artystów. Czy mój język się plątał? – Nie powinien zostawiać samej tak pięknej kobiety jak ty!
Mia zwolniła tempo, czyniąc swój taniec mniej zamaszystym. Aktualnie dreptała w miejscu, uśmiechając się do mnie bardzo przyjaźnie. Może zbyt przyjaźnie?
– Och! – pisnęła z zachwytem. – Uważasz, że jestem piękna?
Popatrzyłem na nią. Miała ładną twarz, zgrabne ciało... okrągłe piersi i szerokie biodra ledwo skrywane przez zwiewny komplet. No tak. Była piękna. Ja zaś wypiłem wystarczająco, rozpędziłem krew i teraz nagle stałem się śmielszy. I bardziej gadatliwy. Zapewne też zbyt bezpośredni, ale nie bardzo mi to przeszkadzało.
W tamtej chwili nie widziałem nic złego w komplementowaniu córki Rasmusa, a zarazem narzeczonej Darshana.
– Jesteś – potwierdziłem z szelmowskim uśmiechem, który jakoś tak sam wślizgnął się zdradziecko na moje usta. Przysięgam, że świadomie bym mu na to nie pozwolił.
Mia przestała tańczyć.
– A ty jesteś uroczy – powiedziała na tyle głośno, żebym słyszał mimo dominującej muzyki. Jeszcze bardziej się nad nią pochyliłem, aby nie przegapić kolejnych słów. – I też bardzo ładny. Masz blizny jak prawdziwy wojownik.
Omiotła spojrzeniem moją klatkę piersiową. Podczas tysiąclecia faktycznie można się nabawić ogroma blizn. Nie wszystkie stanowiły pamiątki po walce, jednak były w większości. Reszta pozostała po drobnych wypadkach.
– No tak... Mam ich trochę.
Chwyciła mnie za rękę, a sama zrobiła krok w tył, ciągnąc mnie za sobą.
– Chciałabym ci coś pokazać. Pójdziesz ze mną?
– Jasne. – Kiwnąłem jej. – Co tylko zechcesz.
Błysnęła zębami w pełnym zadowolenia wyrazie, po czym ruszyła przodem, nie puszczając mojej dłoni. Po drodze zgarnęła butelkę wina. Poczęstowała siebie, a następnie oddała mi trunek. Nie miałem dylematów moralnych, żeby wypić jeszcze więcej. W sumie trochę mnie suszyło.
Zaprowadziła mnie na skraj obozu, a tam wkroczyliśmy na ścieżkę wiodącą pomiędzy drzewami i krzewami. Weszliśmy w gęsty las.
Powietrze zdawało się przyjemniejsze niż po południu. Chłodniejsze. W obozie żar bił od rozgrzanych ciał.
– Jestem szczęśliwa, że oddasz nam ziemię. – Przerwała ciszę między nami. Zerknęła przez ramię, patrząc na mnie jak na wyjątkowo smakowity kąsek. Hmm... Może się mi wydawało? – Wreszcie będziemy mieć prawdziwy dom – mówiła z ożywieniem. Nie miałem wątpliwości, iż okazywała każdym słowem swoją wdzięczność. – Zaczniemy się budować! Nie, żebym nie lubiła koczowniczego stylu życia – zachichotała – ale czasem bywa męczący. Ja wolałabym żyć w mieście. W budynku z cegieł.
– Pozostaje wam wymyślić chwytliwą nazwę dla waszego kraju – odparłem.
Stanąłem, zastygając na sekundy. Właśnie to chciała mi pokazać? Jeśli tak, to było warto.
Roślinność się przerzedziła, a naszym oczom ukazał się wodospad wraz z rzeką. Blask gwiazd i księżyca odbijał się w grzmiącej wodzie, migocząc widowiskowo. Tuż pod wodospadem utworzyło się głębokie jezioro, na którego powierzchni wolno płynęła ubita, naturalna piana. Dalej przechodziło w wartki nurt, chowając się między skałami i zalesionym brzegiem. Przestrzeń zamykała się z trzech stron.
– Dar Valdriana? – zamruczała gdzieś z boku.
Oderwałem spojrzenie od malowniczego roślinno-skalisto-wodnego krajobrazu. Artyści chcieliby to uwiecznić na płótnie. Może nawet bym takowy obraz zakupił? Wyraziłby tyle sprzecznych emocji... To miejsce wydawało się mi jednocześnie dzikie, ale również spokojne.
– Chyba zbyt sentymentalna – rzekłem.
– Mi się podoba.
Zmarszczyłem brwi, widząc kątem oka, że Mia krzyżuje ręce, aby ściągnąć top odsłaniający pępek.
– Co... – odwróciłem głowę w jej stronę, mimo że powinienem popatrzeć raczej gdzieś w bok – co robisz?
Skamieniała. Uśmiechnęła się promiennie.
– To, co chcę ci pokazać, jest w jaskini za wodospadem – wyjaśniła. Więc to nie wodospad był celem naszej wędrówki... Znaczy był, ale nie w tym sensie, o jakim ja myślałem. – Szybciej jest przepłynąć jezioro. Jest szerokie. Chyba nie boisz się zmoknąć?
– Nie, skądże.
Pociągnęła materiał w górę, odsłaniając nagie piersi. I cholera! Wcale nie krępowała się, kiedy na nią patrzyłem. Zająłem się sznurkami trzymającymi płóciennie spodnie na moich biodrach. Zsunąłem je, następnie składając w kostkę. W tym czasie Mia pozbyła się reszty odzienia i – w odróżnieniu ode mnie – rzuciła je niedbale na ziemię.
Bez skrępowania zlustrowała moją nagą postać. Kąciki jej ust rozciągnęły się z zadowolenia. Puściła do mnie oczko, powoli kierując się do brzegu. Każdemu z kroków towarzyszyło lekkie kołysanie biodrami. Zatrzymała się, mocząc palce stóp w wodzie, jakby oceniała jej temperaturę. Przy tym ruchu jej pośladki i uda delikatnie się napięły, a ja uznałem, że lepiej będzie, jeśli ostudzę swój zapał, który zaczął pulsować w kroczu.
Przeszedłem obok, krzywiąc się nieznacznie, gdy chłodne jezioro wbijało mi szpile. Dno opadło ostro w dół, więc już po trzech krokach woda sięgała mojej piersi..
Chlupot za moimi plecami oznajmił, że i Mia się zanurzyła. Zaraz przepłynęła obok mnie, przystając na sekundy w miejscu, aby posłać mi uśmiech. Odwróciła się i wystrzeliła energicznie w stronę wodospadu. Popłynąłem za nią.
Dotarliśmy pod sam wodospad, gdzie wygrzebaliśmy się na skały. Było łatwo, gdyż ktoś już wcześniej wydrążył prowizoryczne schodki. Kobieta zniknęła za kurtyną wodospadu, a ja wszedłem za nią. Magia zadziałała, a niebieskie płomienie pojawiły się znikąd na szczytach pochodni, liżąc błyszczące od wilgoci ściany. Zaparło mi dech w piersi.
Niebieskie światło drżało, odbijając się migotliwie od nieregularnej powierzchni tysięcy szlachetnych kamieni. Diamenty? Może inny kruszec. Nie znałem się na geologii, ale bazując nawet na mojej skromnej wiedzy, mogłem dojść do śmiałego wniosku, że wnętrze jaskini za wodospadem było warte małego państwa.
Zbliżyłem się do jednej ze ścian, gładząc ostre krawędzie przezroczystych kamieni.
– Moglibyście to wydobyć. Za to mogliście dawno wykupić część Skrawka Nocy...
Wzdrygnąłem się, gdy niespodziewany dotyk osiadł na moim ramieniu. Wyszła zza moich pleców, przeciągając palcami aż do wypukłości mojej piersi. Jeszcze niespełna godzinę wcześniej – jeśli moje poczucie czasu nie szwankowało – w tym właśnie miejscu spoczywała dłoń Morrigan.
Widziała i powtórzyła gest serafiny. Specjalnie. Z premedytacją.
– Mia?
Spojrzała spod rzęs, nie cofając ręki. Jej wolna dłoń przesunęła się wzdłóż mięśni brzucha, zatrzymując się pod pępkiem a nad charakterystycznym trójkątem między kolcami biodrowymi.
– Jesteś pięknie wyrzeźbiony – szepnęła. Lewa ręka opadła jeszcze niżej. Dzieliły ją centymetry od mojego prężącego się członka. Nie mogłem nad tym zapanować. – Jak te posągi w miastach.
Przełknąłem ślinę. Nie pozostawiła mi żadnych wątpliwości. Jeśli przedtem jeszcze się łudziłem, to teraz zyskałem pewność. Wytrzeźwiałem. Całkowicie.
– Co z Darshanem?
Prychnęła wesoło, potrząsając ramionami.
– Nie wiem, nie ma go tutaj. Ale jesteś ty...
Dłoń z piersi zawędrowała do mojej twarzy. Szczupłe palce badały każdą wypukłość i wklęsłość mojej szczęki, nosa, ust.
Kurwa!
– Nie powinienem...
Przyłożyła mi palec do ust, szeroko otwierając oczy i lekko rozchylając usta. Nic nie mów, nie sprzeciwiaj mi się – wszem i wobec głosiła jej postawa.
– Carpie diem. Czyż nie tak powiedziałeś swojej towarzyszce? – zapytała. – Mam świetny słuch.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. To nie pierwszy raz, gdy kobieta próbowała zaciągnąć mnie do łóżka, jednak prawdą było w tym momencie, że się kompletnie tego nie spodziewałem po córce Rasmusa. Głupiec... Naiwnie wierzyłem, że faktycznie chce mi coś pokazać. Uważałem, że nagość przy jeziorze to po prostu element nieskrępowania jej ludu, bo tak faktycznie było. Oni się nie bali pokazywać swoich ciał. Przyćmiony alkoholem wolałem odsuwać podejrzenia na dalszy plan i brnąć dalej. Zawierzyłem złudzeniu. Idiota ze mnie.
Mia, córka Rasmusa i narzeczona Darshana. To się w głowie nie mieściło.
– Co? – odezwała się, gdy zbyt długo milczałem. – Nie podobam ci się?
– Nie? Nie! – Plątałem się. – Nawet nie wiesz, jak bardzo się mi podobasz, Mia... Ale ja nie powinienem – powtórzyłem ponownie.
Nie zwróciła uwagi na ostatnie zdanie. Sprzeciw dla niej nie istniał.
– Wiem, że ci się podobam. Że mnie chcesz. – Zerknęła w dół. – Widzę... – Przylgnęła do mnie nagim ciałem. Twardość mojej męskości wtuliła się w jej miękki brzuch. – Czuję... Zrób mi ten zaszczyt, książę – prosiła. – Mam na to ochotę, odkąd cię zobaczyłam. Miałam nadzieję, że ojciec zaproponuje wam nocleg. Jeszcze lepiej, że zaproponował popijawę. Nikt nie zauważy. Rozmyjemy się tak, jak wspomnienia ich wszystkich o tej nocy. Proszę...
To nie twoja sprawa, że ma narzeczonego – doszedłem do wniosku. To nic, że jest córką Rasmusa. To tylko seks. Co może się stać?
Odsunąłem czarne kosmyki, które opadły na jej twarz. Żadnych wyrzutów sumienia, tylko to błagające spojrzenie. Kim byłem, żeby jej odmawiać? Czemu nie miałbym korzystać z życia? Była dorosłą kobietą. Wiedziała, co robi.
Więc ją pocałowałem. Westchnęła z ulgą w moje usta. Zarzuciła ramiona na mój kark. Jej twarde sutki muskały żebra.
– Książę... – westchnęła, między kolejnymi pocałunkami.
– Mhym?
– Możemy położyć się... na skórach.
Skórach? Rozglądnąłem się, a w głębi jaskini dojrzałem miękkie posłanie. To była myśl. Złapałem ją pod kolanami i ramionami, przenosząc na posłanie.
Czy wiedziałem, co oznacza jaskinia z przygotowanymi miękkimi futrami? Oczywiście. Nie byłem ignorantem i znałem obyczaje „dzikusów". Jako jedna z wielu służyła młodym parom do skonsumowania małżeństwa. Były porozrzucane po całym środkowym pasie Kontynentu Obrońców Ludzi. To tutaj kattki traciły dziewictwo.
Jak się przekonałem, Mia postanowiła stracić je ze mną.
***
Rozdzieliliśmy się, żeby nie wracać razem do obozu. Uznała, że wolałaby, aby ojciec i narzeczony nie wiedzieli o naszym małym sekrecie. Byłem jak najbardziej za. Jeszcze tego by brakowało, żeby obrażony Rasmus zerwał naszą umowę.
Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, iż moje poczynania z Mią były co najmniej nieodpowiedzialne. Moja ochota na zabawę i uległość wobec pożądania mogły wszystko zniszczyć, jednak... jakoś o to nie dbałem. Aktualnie najważniejszy byłem ja i moje potrzeby. Wiedziałem również, że gdyby nie zapowiedź mojej śmierci, postąpiłbym inaczej. Odmówiłbym Mii i czym prędzej wyniósł się z jaskinii. Byłbym rozważniejszy. A tak? Szkoda było zmarnować tak dobrą okazję, jeśli do końca mego życia niewiele takich mogło się mi jeszcze trafić.
Minąłem tańczący tłum. Bardzo się rozrzedził. Pod drzewami leżeli zalani w trupa imprezowicze. Na stole z zakąskami panował chaos, a żadna butelka wina się nie ostała. Szkoda. Wziąłbym sobie na lepszy sen. Całkiem smaczne mieli tutaj trunki.
– Val?! – Usłyszałem za sobą kobiecy głos. Morrigan. Odwróciłem się i podprowadziłem ją wzrokiem. Stanęła przede mną. – Val! Gdzie byłeś?! Martwiłam się.
– Ty? O mnie? – zaśmiałem się z przekąsem. Kiedy odchodziłem, nie wyglądała, jakby zamierzała się o mnie martwić. Raczej zdawała się zawstydzona naszą chwilą niemal bliskości, pragnąc, abym sobie poszedł. Tak też przecież zrobiłem. – A niby dlaczego?
– Zniknąłeś. – Rozłożyła ręce w geście bezradności. – Szukałam cię. Pytałam kogo tylko mogłam. Nikt cię nie widział.
– Niepotrzebnie. – Machnąłem ręką lekceważąco. – Trzeba było się bawić, a nie przejmować mną. Korzystać z wolnego czasu.
– Gdzie byłeś?
Podejrzliwie przesunęła spojrzeniem od czubka mojej głowy aż po bose stopy. Włosy wciąż miałem wilgotne, co zdradzało mój bliski kontakt z wodą. Odetchnęła ze zdenerwowaniem. Rozchyliła usta i zmrużyła oczy. Wyciągnęła rękę i palcem potarła bok mojej szyi.
Uniosła opuszek do oczu. Był pokryty czerwonym barwnikiem.
– Czy to...
– Na pewno nie krew – pospieszyłem z odpowiedzią. – Zapewne jest to szminka.
Jej twarz rozluźniła się, gdy zrozumiała. Cofnęła się, jakby ta informacja zrobiła na niej wrażenie.
– Mia.
Pokręciłem wokół głową. Szukałem potencjalnych podsłuchujących.
– Cicho – zganiłem ją. – Chcesz, żeby ktoś usłyszał? To nie jest coś, co należy rozgłaszać światu.
– A ty chcesz wywołać konflikt?! – syknęła. – Co z tobą, Val? Cholera! – Przeszła raz w jedną, raz w drugą stronę. – Ona ma narzeczonego – wytłuściła mi oskarżycielsko.
No, jakbym nie wiedział. Lekceważąco wzruszyłem ramionami.
Kwestia wierności Mii nie była moją sprawą. Dorosła kobieta powinna mieć swój rozum i sumienie. Nie była też pijana w stopniu, który przeszkadzałby jej w ocenie sytuacji. Równie dobrze mogłem nie wiedzieć o jej związku, a i tak by mnie zaciągnęła do łóżka, chodź nie wątpię, że z mniejszym oporem z mojej strony. Ostatecznie mnie nie wiązały żadne zobowiązania.
– Coś kiepsko jej pilnował ten narzeczony – zakpiłem. – A może kiepski z niego narzeczony? – Wyszczerzyłem zęby w zuchwałym uśmiechu. – Oboje jesteśmy dorośli. Taką podjęła decyzję. Pewnie gdyby nie zrobiła tego ze mną, znalazłaby sobie kogoś innego. Ona sama do mnie przyszła.
– A co z twoją pogardą do kobiet, które wciskają ci się do łóżka? – zapytała. Dość trafnie w sumie.
Pospieszyłem więc z wyjaśnieniami.
– Moja pogarda odnosiła się do kobiet, które wciskają się mi do łóżka, aby zachęcić mnie do zawiązków. Do tych, które chcą mojego statusu i bogactwa, a nie mojej osoby.
Pokręciła głową z niechęcią. Założyła ręce na pierś. Jej twarz była wykrzywiona w wyrazie wyjątkowego wstrętu do mojej osoby. No cóż, życie nie było takie kolorowe, jakby mogło się wydawać, a ja nigdy nie byłem ideałem. Wcale też nie było mi przykro z powodu jej zawodu.
Wpatrywała się we mnie, a jej oczy płonęły. Płonęły? One błyszczały i płonęły. Jakby mieszał się w nich ogień z wodą. Moją interpretacją jej aktualnego stanu ducha był wniosek, że chciała płakać ze wściekłości.
O co jej, do cholery, chodziło?!
– Jaki masz problem, Morrigan? To moje życie. Mam prawo przeżyć je tak, jak mi się podoba, nawet jeśli to oznacza seks z narzeczoną komuś kobietą.
– Oby nie znalazły cię tego konsekwencje. Jak mogłeś tak głupio postąpić?!
– Głupio? – parsknąłem z niedowierzaniem. Powinna spojrzeć na siebie. – Ty postępujesz głupio, upominając mnie w miejscu publicznym – wytknąłem jej. – Chcesz, żeby ktoś usłyszał? No chcesz? – Zacisnęła wargi. – Tego mi tylko brakuje, żeby ktoś powtórzył Rasmusowi czy Darshanowi naszą rozmowę. Tylko tego. Mam ci znów przypomnieć, że jestem książęciem? Że wedle hierarchii jestem wyżej od ciebie? Gdybym podążał stricte za przepisami i dbał o swój nienaruszony status, nasze bliższe, wręcz koleżeńskie stosunki, nie miałyby miejsca. Nie jestem jednak z tych władców, którzy każą się tytułować wyłącznie „książę" i skakać wokół siebie, jakby byli co najmniej bóstwami. – Rzuciłem jej kolejne ostre spojrzenie. Ten wieczór nie mógł skończyć się gorzej. – Nie jesteś też moją kobietą, żeby wypominać mi, z kim spędziłem noc. Nigdy nie chciałaś nią być.
Po tej dłuższej przemowie, zapadła cisza. Morrigan przełknęła ślinę. Nawet w tak skąpym świetle mogłem dostrzec, iż jej policzki pociemniały.
– Faktycznie – wyrzuciła z siebie, jakby miała ściśnięte gardło. W jej tonie mimo wszystko nie brakowało sarkastycznej, zuchwałej nuty. – Zapominam się. Znowu. Wybacz, książę.
– Dobra. Nie przesadzaj już z tym tytułem. Nie chcę, żebyś zwracała się do mnie w ten sposób, zwłaszcza w rozmowie prywatnej. – W napięciu przeczesałem włosy palcami. – Skąd w tobie tyle jadu? Kurwa... Powiedz mi wreszcie coś konkretnego, bo oszaleję. Wytłumacz mi. Wszystko mi wytłumacz – poleciłem.
Przyglądała się mojej twarzy, mojej postawie, jakby zastanawiała się, czy powinna odpowiadać na moje pytania i żądania. Jeśli mieliśmy dojść do jako takiej równowagi w naszej znajomości, powinna wreszcie odsłonić swoje karty.
– Chciałam spędzić z tobą ten wieczór. Zapomnieć wreszcie o naszym konflikcie. Chciałam, żeby było tak jak kiedyś... jak podczas balu, przed naszą kłótnią.
– Jak chciałaś spędzić ze mną ten wieczór? Na rozmowie? A może dałabyś się pocałować? – Patrzyłem prosto w jej błyszczące oczy. – Dałabyś się pocałować, gdyby Mia nam nie przeszkodziła?
– Ja... – Uciekła wzrokiem. – Nie wiem.
– Nie wiesz? To proste. Odwzajemniłabyś pocałunek czy nie?
– Chyba.
– Chyba? – powtórzyłem, coraz bardziej zniecierpliwiony.
– Nie wiem, co mam sądzić o moich uczuciach. Byłam na ciebie wściekła, ale... Starasz się. Myślałam, że ci na mnie zależy. Że wciąż mnie chcesz. Że chcesz ze mną... zawiązków. A ty poszedłeś z Mią...
Nie spodziewałem się – Morrigan, która w swoim „najlepszym" czasie spędzała każdą noc z innym mężczyzną, mówiła o zawiązkach. Mówiła o nich tak, jakby... sama ich chciała. Zaskoczyła mnie.
Pokręciłem głową. Od wizyty w Konstrukcie przestało mi zależeć na kimkolwiek w tym sensie. Nie powinienem rozbudzać uczuć w Morrigan. Powinienem też postawić sprawę jasno, żeby nie było żadnych nieporozumień. Ostatnim, czego teraz potrzebowałem, był związek zwieńczony zawiązkami. Nie powinienem nikomu robić tej krzywdy. Nie, gdy miałem świadomość, że i tak wkrótce odejdę.
Więc myślała, że wszystko to robiłem, aby ją do siebie przekonać? Poderwać? Uwieść? Biedna Morrigan. Jeszcze biedniejszy ja... Widziała we mnie jakiegoś desperata.
Dlaczego to robiła? Dlaczego nagle mówiła o zawiązkach? Miałem swoje teorie. Jedną z nich był żal spowodowany atakiem Ferrisa. Brak poczucia bezpieczeństwa. Jeśli chciała zyskać bezpieczeństwo, to wybrała złą drogę i złego mężczyznę.
Musiałem to ukrócić, jak bardzo by mnie to nie bolało. Gdybym był samolubny – bardziej niż jestem, rzecz jasna – właśnie teraz zrobiłbym krok w jej kierunku, objął ją, przytulił mocno. Zamiast tego, uraczyłem ją krótką, acz treściwą wypowiedzią.
– Naprawa twojego gardła, stanowisko generała, gościna na moim dworze nie miały cię przekonać do mojej osoby. Miały być zapłatą za krzywdy, które ci wyrządziłem – oznajmiłem. Teraz miałem jej przekazać tę gorszą prawdę. – Przestałem na ciebie czekać. Nie mam już na to czasu. Wybacz, że musiałaś się dziś denerwować przeze mnie. A jeśli wysłałem ci sprzeczne sygnały... Chcę tylko powiedzieć, że nie interesuje mnie żaden romantyczny związek. Już nie szukam tej jedynej.
– Rozumiem.
Jeszcze ciaśniej objęła się ramionami. Z pewnością zawiodłem jej oczekiwania. Ale taka właśnie była prawda. Wszystko to było prawdą. Nie mogłem jej pomóc w sposób, którego oczekiwała. Przede wszystkim nie zamierzałem pomagać jej w podjęciu złej decyzji. Zawiązki ze mną byłyby wielkim nieporozumieniem.
Jak bardzo jej psychika ucierpiała, że rozważała możliwość związania się ze mną?
Było późno. Uroczystość powoli gasła. Nawet muzycy grali bez werwy. Lepiej będzie dla nas obojga, jeśli prześpimy resztę nocy. Czułem zmęczenie.
– Lepiej wrócę do siebie – powiedziałem. – Odświeżę się i wrócę tutaj o świcie.
– Tak. Lepiej idź. – Wykrzywiła usta w niemiłym grymasie. – Nawet ja ją czuję na tobie.
Ta. Nie dało się ukryć, że mimo kąpieli w jeziorze wciąż na mojej skórze pozostał jej intensywny, koci zapach. Potrzebowałem mydła. Dużo mydła.
– Dobrej nocy, Morrigan – pożegnałem się.
Zbyła mnie milczeniem.
Więc wkroczyłem w ciemność.
Przestałem żałować, że Konstruktorka mi powiedziała. Gdyby nie to, może do końca swoich dni czułbym się szczęśliwy. Szczęśliwy, kochający i błogo nieświadomy nadchodzącego kresu. Ostatecznie ja przeżyłbym ostatnie dni w euforii, mając nadzieję na pojawienie się szczerych uczuć wobec mojej osoby u Morrigan, ale po sobie zostawiłbym smutek i pustkę.
*
Ajć! Długo mnie nie było ;D Ktoś czekał? Mój wniosek o dotacje na otwarcie działalności został pozytywnie rozpatrzony, więc w trybie ekspresowym zostałam wysłana na szkolenia, do tego pisanie biznes planu... i czasu na pisanie zabrakło ;)
[Dla ciekawych: dziś właśnie odebrałam decyzję, że dotację mi przyznano. Najprawdopodobniej 08.07. 2019 r. nastąpi oficjalne otwarcie mojego salonu kosmetycznego w Myślenicach, więc zapraszam, jak ktoś jest z okolic ;D]
Zostały DWA ROZDZIAŁY do końca tego tomu ;D
Wiem, że teraz osoby, które nigdy nie darzyły sympatią Valdriana mogą mieć o nim jeszcze gorsze zdanie, ale, no cóż, o to właśnie chodzi.
Następny rozdział zapewne pojawi się za tydzień w piątek. Trzymajcie kciuki, żeby tak było, i żeby mi się chciało ;)
Miłego weekendu!!!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro