Rozdział 17: Odór strachu
W salonie panował spokój. Za zamkniętymi drzwiami po korytarzu przechadzali się mieszkańcy zamku, a ich sylwetki cieniem przesuwały się za witrażowymi oknami osadzonymi w każdym z dwóch skrzydeł.
Czułem się lepiej. Z dnia na dzień godziłem się coraz bardziej z rychłym końcem. Zacząłem się nawet zastanawiać, jak to się stanie. W bitwie? To byłaby chwalebna śmierć. Przez przypadek? Podobno ogrom wypadków zdarzał się w domu. Chyba byłoby mi wstyd, gdyby załatwiła mnie oliwka rozsmarowana po płytkach w łazience. Jak umarł książe Skrawka Nocy? A no się poślizgnął i zarył tym pustym łbem w kafelki. Wolałem być trochę inaczej zapamiętany. Albo inna opcja – udławił się herbatą podczas śniadania. Płyny również potrafiły być zabójcze. Nie ma nic bardziej ironicznego niż utonięcie w łyżeczce napoju, zwłaszcza, że serafini niespecjalnie garnęli się do pływania ze względu na nieprzystosowanie i długi proces schnięcia skrzydeł.
Nie spodziewałem się gości, dlatego zdziwiłem się, gdy służąca przybyła, aby zapowiedzieć, że kuzyn zaszczycił mnie swoją wizytą. Zaraz po tej krótkiej zapowiedzi, przez którą z wrażenia aż odłożyłem kielich na stolik, do salonu wparował Earys.
Szeroko rozpostarł ramiona, wyszczerzył się i żwawym krokiem do mnie dotarł. Wstałem, pozwalając się mu objąć w silnym, męskim uścisku. Poklepał mnie po plecach jak najlepszego kumpla. Dzieliło nas ponad półtora tysiąca lat, a ja byłem tym starszym. Był synem siostry mojej matki – jej najmłodszym dzieckiem.
– Co jest, stary? – zapytał od razu, odsuwając się nieznacznie ode mnie. – Słyszałem, że porządnie złoiłeś tyłek jakiemuś wilkołakowi.
– Żeby jednemu – zaśmiałem się, odzyskując trochę dobrego humoru. – Z czym do mnie przybywasz?
Wzruszył ramionami, rozglądając się po salonie. Jego wzrok zatrzymał się dłużej na pucharze wypełnionym winem.
– Chciałem tylko odwiedzić mojego ulubionego kuzyna. Może czegoś się napić? Widzę, że ty już zacząłeś. – Trochę spoważniał, przyglądając się mojej twarzy z troską. – Morrigan znów dała ci popalić, prawda?
– Jak to baba... z nią tylko same problemy. – Wskazałem stolik wraz z trzema fotelami wokół niego. – Siadaj. Zjemy kolację i się napijemy. Pusty żołądek nie sprzyja maratonom.
– I tak mi mów, Val.
Earys z zamachem wylądował na jednym z foteli, kładąc się praktycznie w poprzek, przerzucając nogi nad podłokietnikiem, a plecy opierając z drugiej strony. Pstryknąłem, przywołując służbę. W progu zaraz stanęła akurat przechadzająca się korytarzem służąca.
Złożyłem zamówienie na kolację, a także dodałem, żeby z piwnicy wyciągnęli jedno z lepszych win. Kuzyn nie odwiedzał mnie tak często, jakby mógł. Był hrabią dość sporych ziem i podobnie do mnie miał ogrom obowiązków. Mężczyzna przysłuchiwał się, dodając od siebie własne preferencje.
Tytuł przypadł mu, kiedy jego ojciec poczuł się zmęczony (a według mnie po prostu znudzony) sprawami Hrabstwa Viserii. Jego starsza siostra Gil zawiązała się ze szlachcicem, więc automatycznie odsunięto ją od starań o władzę. Zaś jego brat – Leon – nie wykazywał się nadmierną inteligencją i odpowiedzialnością. W ten sposób podjęto rzadką decyzję o osadzeniu w roli hrabi najmłodszego potomka.
Oczekując na posiłki, wymieniliśmy parę informacji dotyczących aktualnego stanu naszych ziem i ogólnej sytuacji na granicach. Opowiedziałem mu też o mojej wizycie u Stworzyciela, a zwłaszcza o wróżce Ferenriel. On również doskonale wiedział, co brzemienne wróżki oznaczały – zwiastowały poważne kłopoty. Oczywiście przemilczałem sprawę Konstruktorki. Miałem ochotę się zabawić, a nie znów odpływać w żałobę. Earys kochał mnie jak brata i zapewne właśnie tak by mnie opłakiwał. Im mniej osób wiedziało, tym lepiej. Żałowałem, że wygadałem się przed Ferrisem, ale no cóż... do przeszłości nie było powrotu.
Na czas posiłku ucichliśmy, wymieniając jedynie lakoniczne uwagi. Pochwalił kuchnię dworu. Ta. Kucharki miały talent. Nie zatrudniałem byle kogo.
– Co u rodziny? – zapytałem, gdy już rozluźnieni zaczęliśmy popijać trunki.
– U mojej czy twojej? – zapytał sprytnie. – Wiem, że chcesz wiedzieć, co u matki.
Pokiwałem głową. Powinienem ją odwiedzać częściej. Ostatnio widziałem ją... Cholera, przynajmniej pół wieku temu. W natłoku obowiązków i zmartwień zapomniałem o najbliższych. Cornelia to akceptowała – przecież jej syn był księciem. Czasem wspominałem jej, że mogłaby zamieszkać na moim zamku, jednak ona uparcie trwała przy swoim. Mieszkała na ziemiach Królestwa Skał wraz z partnerem oraz siostrą i jej zawiązanym – rodzicami Earysa. Mój ojciec zginął podczas pacyfikacji wilkołaków, zagryziony przez ich chmarę. Był świetnym żołnierzem, ale nawet najdoskonalszy wojownik nic nie poradzi, gdy wrogowie są liczniejsi. Nie dał rady. Z Earysem widywałem się częściej niż z własną matką i to od niego brałem informacje na jej temat.
Śmierć się zbliżała. Powinienem do niej wpaść. Pożegnać się...
– To co u niej?
– Starają się z Geraltem o zawiązki. – Założył jedną nogę na drugą, przyjmując jeszcze luźniejszą pozycję. – Są bardzo zakochani. Myślą o dziecku.
Mróz przeszył moje serce. Cieszyłem się szczęściem Cornelii, ale jednocześnie bolał mnie fakt, iż nie będę mógł w tym wszystkim uczestniczyć. Zawiązki. Narodziny mojej siostry lub brata.
– Na pewno dostaną zgodę.
– Mają wpływowego krewnego. Ha! Zwrócę się do ciebie, jeśli i ja znajdę wybrankę. Wstawisz się za mną u Stworzyciela – zażartował.
Przytaknąłem mu ze śmiechem.
– A jak tam twoje poszukiwania? Dalej odwiedzasz zabawy nisko urodzonych?
– Yhym. Nie marzę o niczym więcej, tylko o prostej, wiejskiej dziewce. Takie są najlepsze... Zresztą sam wiesz, jak te arystokratki się zachowują. – Prychnąłem rozbawiony w odpowiedzi. Niejednokrotnie narzekałem na pchające się mi do łóżka szlachcianki. – Ostatnio byłem na dworze Skrawka Wieczoru podczas obchodów ostatniego dnia wiosny.
Wyprostowałem się w fotelu.
– Ach tak?
– Nooo... – przeciągnął z dumą. – I wiesz kogo spotkałem?
– Morrigan.
Wtedy też drzwi od salonu się otworzyły, a do środka wparowała przyzwana kobieta. Zatrzymała się tak nagle, jak wpadła do pomieszczenia, zauważając skrzydła i nogi wystające zza odwróconego do niej tyłem fotela. Earys podniósł się kapkę, wyglądając nad niskim oparciem. Zaśmiał się wyjątkowo rozbawiony.
Morrigan zmierzyła go zaskoczonym spojrzeniem, marszcząc nosek i brwi. Co zdziwiło mnie najbardziej, to fakt iż w ramionach trzymała butelkę wina, a ubrana była nie w zwyczajowe getry i tunikę, a długą, prawie wyjściową suknię.
– Ty... – sapnęła, prawie wypuszczając trunek z rąk.
Rozpoznała Earysa, a ja zastanawiałem się, co takiego wydarzyło się podczas ostatniego dnia wiosny, że patrzyli na siebie w tak niejednoznaczny sposób.
– Earys – przedstawił się mój kuzyn, wstając i chyląc czoło. – To tak, jakbyś nie pamiętała mojego imienia, Morrigan.
– Co ty tu robisz?
– Earys Kottard jest moim kuzynem oraz Hrabią na ziemiach Hrabstwa Viserii – pospieszyłem z wyjaśnieniami, spoglądając raz na jedno, raz na drugie.
– Och.
– Och? – powielił Morrigan Earys, nie kryjąc wrednego, wesołego uśmieszku. – Och, bo zostawiłaś mnie samego? Czy och, bo nie chciałaś mnie już widzieć?
– Och, bo myślałam, że jesteś zwykłym...
– Wieśniakiem? – podsunął.
– Okłamałeś mnie?
– Ani razu nie wspomniałem o moim pochodzeniu. To ty dopowiedziałaś sobie historię.
– Możecie mnie wtajemniczyć? – wtrąciłem.
Spojrzeli po sobie, po czym zaczęli mówić równocześnie, co sprawiło, że nie zrozumiałem ani słowa z tego bełkotu. Po kolejnej utarczce słownej, kto ma opowiedzieć, wypadło na Earysa, który z zadowoleniem przedstawił swoją wersję historii.
– Morrigan siedziała samotna, wyraźnie olewana przez swoich poddanych. – Wspomniana kobieta rzuciła mojemu kuzynowi jadowite spojrzenie. – Podbiłem więc do niej niczym ten książe na białym rumaku, proponując taniec. Bawiliśmy się całkiem dobrze... W przerwie sporo rozmawialiśmy i wydawało mi się, że było miło. Pomyliłem się, bo gdy tylko wilkołak poprosił o taniec, ona się zmyła. I tyle się widzieliśmy. Ja zostałem i zabawiałem rozmową tę nudną dziewczynę. Pocieszałem ją też z powodu zawodu miłosnego. Morrigan łamaczka serc – zadrwił.
Popatrzyłem pytająco na Morrigan.
– Tak było... – przyznała z rumieńcem.
– Załatwcie to sami. Ja się nie będę... – urwałem.
Poczułem impuls. Morrigan, jeszcze do niedawno związana ze stolikiem Dadarena, również musiała wyczuć zmianę; więź nie wygasała z dnia na dzień, podobnie jak moc. Oboje jak na zawołanie zerknęliśmy na magiczny mebel.
Pod taflą się kotłowało, mgła się rozrzedzała, aż w końcu odpłynęła do rogów, zaokranglając je. Pochyliłem się nad stolikiem, a Morrigan podeszła z boku. Earys zmarszczył czoło, również wpatrując się w wizję.
Widziałem wioskę, której budynki płonęły. Widziałem maleńkie postacie ludzi – diablików i diabolców – uciekających przed chmarą czarnych, pokracznych stworów. Widziałem kałuże krwi.
– Earys?
– Tak.
Naturalnie domyślił się, o co chcę zapytać. Do niego należał wybór, czy uda się z nami, żeby wziąć udział w bitwie. Morrigan nie musiałem pytać. Nie potrzebowałem teraz kłótni, gdybym jej odmówił.
– Morrigan, biegnij z Earysem do zbrojowni. Jest tam twoja zbroja. – Jej zbroję i ulubione bronie zostały odesłane z dworu Skrawka Wieczoru, gdy tylko Luther przejął władzę. Spojrzałem jej w oczy. Była przerażona podobnie do mnie. – Ja powiadomię Skrawek Wieczoru i Zmierzchu. Przeniosę ich do wioski. Później wrócę po was.
Nie odpowiedziała słowami, ale kiwnęła zgodnie. Złapała Earysa za ramię i pociągnęła go za sobą. Biegiem wpadli na korytarz.
Tali na pewno już wiedziała i zbierała swoich podopiecznych. Położyłem dłoń na blacie, pod którym wciąż rozgrywały się okrutne sceny. Otworzyłem kanał.
– Do książąt...
***
Do salonu wpadł Ferris, akurat kiedy szykowałem się do skoku. Zamarłem. Miał skubany nosa.
– Co się dzieje? – rzucił zdyszanym głosem. – Widziałem Morrigan i tego drugiego. Wbiegli do zbrojowni.
Musiał tutaj biec, a obłęd w oczach sugerował, że cholernie się przejął.
– Zajmij się swoimi sprawami – warknąłem.
Podszedł bardzo blisko, a jego nozdrza drgały, kiedy zaciągał się zapachami obecnymi w salonie.
– Boisz się, czuję, że się boisz – wypalił. – Co przeraża księcia Skrawka Nocy, Val?
Kurwa, ale on był upierdliwy!
– Coś napadło na wioskę na terenie Ziemi Anarchii.
– Odór strachu?
– Być może.
– Idę z tobą.
Cofnąłem się.
– Nie.
– Pójdę z tobą – nalegał, a w jego twarzy mogłem wyczytać, że naprawdę mu na tym zależy. – Wyczuję, czy to odór strachu. Przydam się. Potrafię walczyć, jestem świetnym myśliwym.
Nosz kurwa.
– Dlaczego? – rzuciłem.
– Bo zaczęło mi zależeć, Val.
Gapił się we mnie prawie błagalnie. Nie drwił. Był jak najbardziej poważny. Może faktycznie mu zależało? Może mną nie manipulował.
Wycelowałem palcem w jego twarz, mówiąc groźnie:
– Jeśli to twój sposób, żeby uciec, to od razu ci mówię, że ci się to nie uda – ostrzegłem. – Jesteś przywiązany do mnie, psie.
– Zostanę przy twojej nodzę. Chcę iść z tobą.
– Kurwa! – krzyknąłem, łapiąc się za głowę. Nie było czasu na dalsze dyskusje. – Idź do zbrojowni – poleciłem. – Zaraz tam przyjdę. Muszę najpierw przerzucić moich podopiecznych.
Uśmiechnął się i zaraz rzucił się biegiem, po drodze zaś pośpiesznie zdejmował ubrania, aż w końcu, zanim drzwi się za nim zatrzasnęły, zobaczyłem, jak skacze, zmieniając w powietrzu postać.
Skrawki. Książęta.
Luther już na mnie czekał w pełnym rynsztunku, trzymając dwuręczny miecz w dłoniach. W jednej chwili byliśmy na dworze niegdyś należącym do Morrigan, żeby następnie wylądować w samym środku kotłowiska ludzi i potworów. Potem skoczyłem po Adriana. On miał na plecach kołczan ze strzałami, a u pasa w pochewkach zwisały długie sztylety. Odstawiłem go dokładnie w to samo miejsce, co Luthera. Tamten już zarzynał stwory w oddali.
Kolejny skok przeniósł mnie do zbrojowni.
– Val, co on tutaj robi?! Czemu się przebiera?! – przywitał mnie pełen pretensji wrzask Morrigan.
Była już kompletnie uzbrojona. Jej pancerz był w kolorze czerni, a ozdobne przekucia stworzono z prawdziwego złota. Twarz skrywała za hełmem wydłużonym w przód w kształt ptasiego dzioba, zaś jej włosy – przełożone przez wzniesienie nad potylicą, spływały w tył jak koński ogon. Opierała się na włóczni – prezencie od Tali.
– Idzie z nami – rzuciłem tylko.
Moja zbroja już została rozłożona na części, a kapłanki wzięły się za ubieranie mnie w nią. Zakładały pospiesznie każdy jej czarny, matowy element.
– Chyba sobie żarty ze mnie robisz. Nie weźmiesz tego kundla ze sobą!
Morrigan wskazała palcem na Ferrisa przerzucającego przez łeb kolczugę. Żadna zbroja by na niego nie pasowała. Strzepnął głową, zamiatając uszami.
– Kundla, Morrigan? – szczeknął. – Miło usłyszeć, co tak naprawdę o mnie sądzisz. Aczkolwiek z twoich ust brzmi to przesłodko.
Earys parsknął śmiechem, zakładając skórzane kamasze. Ubrał lekką zbroję.
– Zawrzyj mordę, psie – warknąłem, rozkładając ręce sztywno do boków, aby kapłanki mogły łatwiej nałożyć kolejne części pancerza. – Wymieniliście już serdeczności? – Ostatnie elementy zbroi znalazły swoje miejsce, a do moich dłoni został wciśnięty hełm nawiązujący do ptasiego wyglądu. – Nie mamy czasu. Tam giną ludzie. – Rozejrzałem się po twarzach zgromadzonych. – Gotowi? – Sięgnąłem po miecz i tarczę. Na tarczy znajdował się herb Skrawka Nocy. Gwiazdy rozrzucone na granatowym tle. – Idziemy.
Nie mogłem przenosić na raz więcej niż jedną osobę, dlatego – żeby uniknąć przedwczesnego rozlewu krwi – zdecydowałem, że najpierw wezmę Morrigan. Zostawiłem ją, aby później kolejno wrócić po Earysa oraz Ferrisa.
W wiosce panował chaos. Ogłuszające wycie, szczęk obijającego się żelastwa oraz krzyki bombardowały zmysły, które jeszcze przed chwilą odpoczywały w wystarczająco spokojnym zamku. Grunt został zroszony krwią i zaorany butami wraz z łapskami nieznanych mi kreatur. Gorąc bił od płonących domostw, a robiąc krok należało uważać na trupy. Polegli mieszkańcy i w mniejszości żołnierze, zabierając ze sobą potwory. O ile nie było na odwrót.
Puściłem wilkołaka, a ten wyrwał się do przodu, gnając za istotą jak wilk za jagnięciem. Był od niej przynajmniej trzykrotnie większy. Stworzenia cechowała niebywała zaciętość godna tej spotykanej u małych piesków. Nienawidziłem kurduplastej, gęsto ofutrzonej suki jednej z dworzanek, gdyż menda czepiała się kostek każdego, kto znalazł się zbyt blisko jej pani, a kto swoją obecnością w dodatku po prostu wkurwiał zajadłą pchłę. Napastnicy przywodzili na myśl właśnie takie pieski, jednakowoż do ich słodkości i złudnej niewinności wiele im brakowało. Biegały na czterech łapach, ledwo dorastając ludziom do kolan. Ich skóra – pokryta wężowymi łuskami w brązowo-czarne regularne romboidalne wzory – lśniła w słońcu i ognistych płomieniach. Przebierały małymi, upazurzonymi łapkami podobnie do młodych świnek. Cholery były szybkie. Rzucały się na łydki żołnierzy całą grupą, a mając przewagę liczebną, z łatwością kładły jegomościa na glebę, mordując swoim ciężarem oraz gadzimi szczękami. Nigdy nie sądziłem, że przyjdzie mi walczyć z małymi gówniakami, których jedynym atutem zdawała się liczebność.
Nosz kurwa! Jeden z gadopodobnych psów odbeknął sobie kulą ognia! To tłumaczyło płonące budynki. Więc prócz liczebności miały jeszcze zdolności do plucia ogniem. No cudownie!
Pieprznąłem tarczą w upierdliwca, który postanowił sobie w tym głupim łbie, że mnie podgryzie. Padł po jednym ciosie, bo jak się okazało, podobnie do małych piesków, raczej nie należał do trwałych istot. Wróg z pewnością nie kierował się racjonalnym myśleniem.
Rozpocząłem więc żniwa, walcząc z coraz intensywniej interesującą się moją osobą hordą. Wyczuwały życie i po jednej istocie na jej miejsce przychodziły kolejne dwie.
Adrian szył strzałami z góry, lecz i jemu w końcu musiała skończyć się amunicja, zmuszając do walki za pomocą krótkich mieczy. Morrigan – osłabiona, stopniowo pozbawiana mocy książąt – radziła sobie całkiem nieźle, wymachując włócznią i szybkimi, prawie tanecznymi krokami przedzierając się przez gadzią grupę. Gdzieś w oddali widziałem Tali, która w złotej zbroi dziesiątkowała stwory ognistym łańcuchem. Dalej Luther wymachiwał długim mieczem, rozpłatując na dwoje kilka gadów na raz; towarzyszyła mu Amelia – księżna skrawka świtu – mistrzyni sztyletów. Earysa, Hectora i Thomasa nie mogłem odnaleźć w tym zamieszaniu, podobnie jak Ferrisa.
Rozprawiwszy się ze stadem, pobiegłem w głąb wioski, aby upewnić się, że wszyscy uciekli. Złudne nadzieje. Już w pierwszym budynku znalazłem dwójkę dzieci diablików. Kuliły się w rogu małej izby, drżąc, jakby przechodziły napad padaczki. Diabliki nie należały do najodważniejszych z ras, zostawiając walkę tym silniejszym. Może też wynikało to z ich sprytu? Poleciłem dzieciom, żeby udały się ze mną i w ten sposób odwiedziłem kolejne domu. Znalazłem jeszcze kilkoro wilkołaków i jednego wampira. Wszystkich zgromadziłem na skraju lasu, gdzie – jak zauważyłem – stworzenia jeszcze nie dotarły.
Z wioski nie zostało praktycznie nic, co można byłoby odbudować. Całość należało postawić od nowa, wcześniej równając z ziemią. Ogień sięgał kolejnych budynków, niszcząc domy setek mieszkańców. Na wyłożonych żwirem ulicach leżały ciała. Gadopodobne zwierzęta straciły zainteresowanie mieszkańcami na rzecz wojowników.
Nad naszymi głowami uderzył grom, a pośrodku pola bitwy otworzył się portal. Na mokrą od krwi i wnętrzności trawę wkroczył spory oddział pochodzący z rezerw Szczytu Świata, a wraz z nimi przybyły dwie wróżki – Leandra oraz Yolanda. Nie miały broni, a ubrały jedynie lekkie, skórzane zbroje. Wbiegły między walczących, gołymi rękami rozrywając kolejne pokraki, wznosząc je w górę i zrzucając na ziemię, gdzie ich delikatne ciałka pękały niczym rybie pęcherze. Naprzeciw pierwszego portalu urósł drugi. Kolejna armia ruszyła do ataku, a z nią Ferenriel (już bez brzucha) oraz... postać w ciężkiej zbroi jadąca na koniu. Twarz rycerza przysłaniał hełm, ale podświadomie wiedziałem, że patrzę na Stworzyciela. Zyskaliśmy kolosalną przewagę.
Istoty padały jak muchy i pomimo, że przybywały skądś regularnie, ich zastępy topniały niczym lód w pierwszy gorący dzień wiosny.
Poczułem się pewnie i bardzo prawdopodobne, że to mnie zgubiło. Oddaliłem się trochę od centrum potyczek, a kolejne gadziny docierały do towarzyszy, sprawiając mi więcej i więcej trudności. Otoczyły mnie i szarpały z każdej strony. Ciągle kręciłem się w koło, aby nie zostać zbyt długo odwróconym do którejś z kreatur plecami. One tylko na to czekały, obijając się o pancerz. Kurwa! Jak dobrze, że posiadałem tak wytrzymałą zbroję! Łamały zęby na metalowych elementach, zdzierały pazury, łamały kruche kostki łap. Wyły i piszczały przeraźliwie, desperacko próbując mnie powalić. Było ich więcej, więcej. Mnożyły się jak króliki. Przypiekały moje stopy niewielkimi zionięciami, a powietrze aż capiło od nagromadzonej siarki.
Nastąpiłem na jednego z nich, a on pękł pod moim ciężarem, jednak upierdliwa bestia musiała mieć ostatnie słowo w naszej potyczce. Poślizgnąłem się! Nosz kurwa, poślizgnąłem się na jego wnętrznościach! Zaryłem tyłkiem o murawę, grzebiąc ostrogami pięt w ziemi, a piekielne diabelstwo rzuciło się na mnie, przygniatając swym obślizgłym ciężarem. Kłapały szczękami przed moją twarzą, chuchając smrodliwymi wyziewami. Na oślep uderzyłem tarczą, zrzucając część z nich. Przez szpary w hełmie, kiedy przekręciłem głowę, widziałem oddaloną armię walczącą z bestiami. Zostałem oddzielony od moich sojuszników, nawet nie zauważając, kiedy z dużej odległości kilkunastu metrów, zrobiła się wręcz monstrualna kilkuset. Byli zajęci i nikt mnie nie widział. Nikt nie mógł pomóc.
Walczyłem. Przynajmniej próbowałem. W końcu otoczyła mnie ciemność, a ciśnienie pod stertą kotłujących się ciał, zaczęło wgniatać mnie w ziemię. Czułem duszności. Ledwo oddychałem. Odcięły mi dostęp do tlenu. Wdychałem powietrze bogate w siarkę. Powoli mój organizm się zatruwał. Pojawiły się zawroty głowy. To, co działo się na zewnątrz zbroi, stało się przytłumione.
Słyszałem mgliste krzyki. Jakieś chrupnięcia. Oczy wywracały się w głąb czaszki. Płuca nie miały siły, żeby się rozszerzyć. Sparaliżowane mięśnie wiotczały. Powoli odpływałem, targany przez zwierzynę.
Przez mur przebił się nowy dźwięk. Warczenie. Zatrute powietrze rozrzedziło się tym świeżym, pozwalając mi oprzytomnieć. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem jasność. Obok mnie skacząc, Ferris rozprawiał się z kolejnymi stworzeniami. Cały błyszczał od krwi, która zlepiała jego futro. Podźwignąłem się, odpychając stwory, które wciąż zwracały większą uwagę na mnie niż na odsiecz.
Ferris uratował mi życie. Tego się po nim nie spodziewałem.
Razem dobiliśmy ostatnie sztuki, nim rozpędem wróciliśmy na pole bitwy. Zostały zeżarte niedobitki, które wojownicy opędzali z podobnym entuzjazmem, co krowa muchy. Wygraliśmy.
Rozejrzałem się wokół, szukając znajomych twarzy. Morrigan, Ferris, Tali, Amelia, Thomas, Hector, Adrian, Luther, Ferenriel i jej siostry oraz Stworzyciel byli cali i wydawać się mogło w dobrym stanie. Nie mogłem jednak dojrzeć nigdzie mojego kuzyna. Przestraszyłem się, a moje serce – dotąd rozpędzone walką – zatłukło się w piersi jeszcze głośniej.
Gdzie on jest? Rzuciłem się biegiem, przeszukując krótkimi spojrzeniami zastępy trupów. Niektórych wojaków nie sposób było poznać, gdyż kreatury wyżarły ich twarze.
Na wszystko, co kiedyś kochałem! Niech Earys żyje!
– Earys?! – rozdarłem się, ściągając hełm, żeby lepiej widzieć i słyszeć. – Earys?! – W panice okręciłem się wokół własnej osi.
Morrigan podbiegła do mnie z wyciągniętymi uspokajająco dłońmi. Ona również odsłoniła twarz. Przez otwory w masce przedostały się krople krwi, opryskując jej nos, policzki i łuk brwiowy czarnymi plamkami.
– Gdzie jest Earys? – zapytałem.
– Żyje – poinformowała natychmiast. Żyje, powtórzyłem w myślach z ulgą. Uścisk w trzewiach zelżał. – Jest trochę poparzony. Leży tam. – Wskazała na grupę rannych, których udało się ściągnąć z terenów największej jatki.
Ruszyłem prędko, a ona dreptała za mną, jakby obawiała się, że znów oszołomi mnie przerażenie.
Leżał na jednym z boków. Połowę twarzy miał w czerwonych plamach. Szarawo-srebrną zbroję istoty osmaliły w paru miejscach, kiedy resztę pokrywało błoto i czerwona ludzka krew zmieszana z tą ciemnobrązową naszych przeciwników.
Miał dość siły, żeby wyszczerzyć do mnie zęby w jowialnym uśmiechu. Jemu nigdy nie brakowało optymizmu.
– Earys! – zakrzyknąłem do niego ze śmiechem. – Mówiłeś, że potrafisz walczyć, skubańcu!
– A ty to co? – odwzajemnił się. – Nie wmówisz mi, że zrobiłeś sobie przerwę pod pierzynką z ciał tych paskud.
Zaśmiałem się szczerze. Cholera! Przez chwilę naprawdę wierzyłem, że go zabiły. Co bym powiedział jego rodzicom? Lucinda chyba przegoniłaby mnie miotłą.
– Zabiorę cię do domu...
Pochyliłem się nad rannym, ale za moimi plecami rozgorzało poruszenie.
– Valdrianie – zwrócił się do mnie Stworzyciel.
Odwróciłem się, żeby zobaczyć, jak wraz z wampirem, Tali i Ferenriel, zatrzymują się nieopodal mnie. Morrigan również została, przyglądając się przybyłym. Była księżna Skrawka Wieczoru miała tylko raz okazję, żeby porozmawiać osobiście ze Stworzycielem. Mimo że nie widziała jego twarzy, wgapiała się w niego jak w obrazek. Mężczyzna przez jasność panującą na dworze nie miał zamiaru ściągać zbroi, która chroniła jego ciało przed promieniowaniem oraz przynosiła ulgę oczom.
Pancerz Tali już nie błyszczał tak jak na początku; koszmarnie przybrudzony prezentował się niczym żołnierskie odzienie zwykłego piechura. Czarne ślepia Ferenriel rozglądały się wszędzie, nie szczycąc dłużej niż parę sekund kolejnych obiektów swoja uwagą.
Prostując się, skłoniłem głowę.
– Stworzycielu.
– Wróżki wyruszają niedługo na zwiady – mruknął swoim zwyczajem dość cicho. – Podejrzewamy, skąd wyszły te stworzenia.
– Pójdę z moimi siostrami. Chyba mają leże – dopowiedziała Ferenriel. – Musimy to zbadać.
– Kiedy będziemy coś więcej wiedzieć, powiadomimy was.
Wampir spojrzał na mnie, po czym na Tali.
– Myślę, że należy zwołać zebranie książąt – zaproponowała kobieta, ściągając złoty hełm. Wiatr porwał jej blond włosy do tańca. – Wszyscy będą wiedzieć.
– To oczywiste. – Kiwnął nam wampir, a płyta uderzyła o kolejna płytę. – Przekażę wam wieści przez stolik Dadarena. Myślę, że to będzie jutro, ewentualnie pojutrze. Muszę zbadać te obiekty. – Podszedł do najbliższego obcego truchła, przewracając je z boku na bok niedbałym kopnięciem. Pochylił się nad nim. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nie ja je stworzyłem. – Zamilkł na chwilę, kontemplując fizjonomię gadów. Później podniósł na mnie wzrok. – Valdrianie? Mogę cię prosić na stronę?
– Idę, panie.
Byłbym głupcem, gdybym nie domyślił się, o co może chodzić. Odeszliśmy dostatecznie daleko, aby żaden z postronnych obserwatorów nie usłyszał naszej rozmowy.
Stąd też miałem doskonały widok na pobojowisko, jakie wraz z kreaturami zostawiliśmy po sobie. Na ziemi spoczywał ogrom nawozu. W powietrzu rozchodził się zapach śmierci, a usłyszeć można było jęki dogorywających oraz ciężko rannych.
– Spotykamy się wcześniej, niż zakładałem – powiedział Stworzyciel. – Czytałem twój list...
Pokręciłem głową.
– To nic. Mamy teraz ważniejsze problemy – oznajmiłem. – Ja jestem tylko jednym człowiekiem, a te stworzenia zagrażają milionom.
– Istotnie. – Jego głos nie zdradzał wielu emocji. Twarzy nie widziałem, a w gestach był oszczędny. – Ze skruchą muszę przyznać, że Konstruktorka nie myli się w swoich przewidywaniach. Nigdy – podkreślił. – Szkoda, że dowiedziałeś się w ten sposób.
– Przynajmniej wiem i mogę zamknąć swoje sprawy.
Optymistycznie starałem się dojrzeć plusy tej sytuacji. Miała ich naprawdę niewiele.
Przekręcił głowę, wpatrując się – a przynajmniej tak mi się wydawało – w Ferenriel. Szła kocim krokiem do swoich sióstr.
– Trzymaj się więc, Valdrianie – rzekł. Spojrzał na mnie. – Cokolwiek los dla ciebie naszykował.
– Postaram się.
Nieporadnie, bo nieporadnie, jednak wampir ośmielił się pokrzepiająco poklepać mnie po ramieniu. Gdyby nie zbroja, zapewne gest ten wyglądałby z boku jeszcze sztuczniej. Wszelkie uczucia, wyrazy empatii raczej zachowywał dla siebie, a w okazywaniu ich był wyjątkowo kiepski. Wampiry tak miały.
Zostawił mnie samego, zmierzając do zbierających się w szeregi wojsk. Zakrzyknął do nich, każąc się przygotować do drogi. Odpowiedział mu chór męskich głosów oraz bojowy szelest wprawionych w drgania skrzydeł. Przystanął, wyciągając przed siebie ręce. Z gracją wyszkolonego czarownika rozpoczął taniec palców, dłoni, nadgarstków, przedramion i ramion, naginając wymiar, aby utworzyć wyrwę wystarczającą do przejścia całego wojska Stolicy Świata. Portal skrzył energią, syczał, wyrzucał z siebie wyładowania, a w jego środku dostrzec mogłem falującą rzeczywistość drugiej strony.
Wojownicy wrzasnęli kolejny raz, tym razem ruszając sztywnym krokiem w stronę mostu między miejscami. Po kolei każdy szereg ginął za niematerialna taflą. Bestie nieznacznie uszczupliły garnizon Stworzyciela. Gdy wysłał pierwszy z oddziałów, wyczarował kolejny portal, aby odesłać drugą grupę, na końcu sam zniknął, wcześniej dosiadając swojego czarnego ogiera. Wszedł w ciemność. Tylko on, ja i Tali mogliśmy przemieszczać się w podobny sposób.
Wróciłem do Earysa, który wreszcie podniósł się z trawy. Czekał na mnie, zajmując sobie czas kontemplacją strat. Niepotrzebnie lustrował pobojowisko, zapamiętując szczegóły. Z doświadczenia wiedziałem, że lepiej nie wgapiać się w trupy zbyt długo, kiedy chciało się nocami sypiać lepiej.
– Gotowy do drogi? – zapytałem.
Zwrócił na mnie oczy, pochylając lekko głowę.
– Jak zawsze. – Jego uśmiech nie promieniał jak przed moim odejściem ze Stworzycielem. Trapił się tym dniem. Powinien się cieszyć, że wyszliśmy z tego cało. Jak się radowałem na myśl, że jeszcze zobaczę matkę. – Ale... Wejdziemy tylnym wejściem. Nie chcę, żeby matka widziała.
Parsknąłem śmiechem.
– Ja też nie chcę, żeby pierwszym, co zobaczy moja matka po półwieczu, był jej syn umazany cuchnącymi wnętrznościami – zawtórowałem mu.
Przenieśliśmy się na tyły dworku Earysa, zaraz po tym, jak przekazałem Tali prośbę.
***
Ogrody były czymś, co pojawiało się praktycznie przy domu każdego z szanujących się szlachciców, jakby ich wielkość, bogactwo roślinności i pomysłowość w ich wykonaniu stanowiły wyznacznik bogactwa, a na pewno sposób na utarcie nosa zazdrosnym sąsiadom.
O ten konkretny skrawek ziemi dbała moja matka, która ogrodnictwem parała się od setek lat. To było jej hobby. Sposób na zabicie nudy nieśmiertelnego życia. Ja nie miałem hobby; nie dlatego, że nie chciałem, a z powodu kompletnego braku czasu. Wiedziałem, że z pewnością jakieś bym znalazł. Byłem całkiem niezły w gotowaniu, czasem rozkojarzony kreśliłem rysunki na marginesach raportów, a do głowy nieraz wpadały mi ciekawe pomysły na zbereźne limeryki. Wystarczyło się na coś zdecydować. Niestety, aktualnie zostało mi zbyt mało życia, aby którykolwiek z talentów rozwinąć.
Na dworze musieli wariować, odkrywając, że nie zamierzałem wrócić. Tali powinna dopilnować powrotu książąt oraz Morrigan wraz z Ferrisem. Wziąłem niezapowiedziane wolne. Korzystałem z tego, co mi pozostało.
Wcześniej zapytałem, gdzie znajdę matkę. Totalnie nie zaskoczyła mnie odpowiedź służącej, wskazującej przyległe do dworu ogrody. Kroczyłem korytarzem, na którego żebrach rosły róże, w dzień dając przyjemny cień, nocą zaś strasząc swoją cierniowatością. Zmierzchało, zalewając ogród pomarańczowym blaskiem słońca. Cienie i promienie tworzyły bardzo widowiskową grę kontrastów.
Na końcu korytarza dostrzegłem ją. Pochylała się nad kwiecistym krzewem, a jej długie włosy smyrały niezwykle, soczyście zieloną trawę. To ona zasadziła to wszystko. To ona podlewała, nawoziła i pielęgnowała rośliny. Wiedziała o nich każdą przydatną rzecz – od potrzeby nawodnienia, przez nasłonecznienie, do najkorzystniejszej mieszanki odżywek. Znała wczesne objawy chorób oraz nieinwazyjne sposoby tępienia szkodników. Skrupulatność w wywiązywaniu się z obowiązków odziedziczyłem po niej, kiedy siłę fizyczną zawdzięczam ojcu.
Przyglądałem się przez chwilę matce z pewnej odległości. Jej widok przywołał uśmiech na moją twarz. Mówiono, że jestem do niej podobny. Tak. Nawet ja dostrzegałem podobieństwo. Usta, oczy i barwę włosów mieliśmy identyczne.
– Gdyby kazali ci stworzyć ogród na jałowej ziemi, myślę, że by ci się powiodło – powiedziałem.
Wzdrygnęła się, jakbym wyrwał ją z jakiegoś transu. Zamrugała, zanim odwróciła twarz w moją stronę. Czarne brwi podjechały w górę, tworząc zmarszczki na wysokim czole. Zaraz się uśmiechnęła półgębkiem, jak to miała w zwyczaju. Próbowała zachować powagę, jednak druga część jej osobowości chciała się śmiać.
– Valdrian! – odezwała się z entuzjazmem, rozkładając szeroko ramiona. – Skarbie! Co ty tu robisz?!
Ruszyłem do niej, mówiąc:
– Musiałem odholować jednego takiego...
Zamknęła mnie w swoich objęciach. Pachniała dokładnie tak, jak zapamiętałem. Ziemią, ulubioną lawendą (która pomagała na komary w ogrodach) oraz swoją specyficzna słodką wonią, której w żaden sposób nie potrafiłem sklasyfikować, mimo doskonałego samczego węchu. Przytulała mnie tak, jak tylko matka potrafi przytulać syna, przelewając na mnie całą swoją miłość.
– Mój kochany... – szepnęła drżącym głosem.
Płakała ze szczęścia.
I ja też.
*
Całość tego tomu będzie miała 21 rozdziałów, a to oznacza, że zostało ich jeszcze... cztery.
Co sądzicie o Valdrianie, im dłużej macie do czynienia z jego osobą? Jest męczącą postacią? Drażniącą? Ma swoje wady i zalety?
Co sądzicie o Morrigan widzianej oczami kogoś innego, a nie opowiadającej o sobie? Teraz nie tłumaczy swojego zachowania.
Ciekawią was jakieś konkretne postacie? Wydarzenia? Cokolwiek?
Ogólnie chciałabym zobaczyć więcej komentarzy, które pozwolą mi się ukierunkować na to, co faktycznie was interesuje.
Zapraszam również na moje instagramy: annral1992 (mój prywatny, gdzie jest praktycznie wszystko: cytaty, fitness, samojebki) oraz dość świeży multivariate_ego (gdzie skupiam się wyłącznie na mojej twórczości; aktualnie pojawiają się tam cytaty z krótkimi opisami, moimi przemyśleniami; zapewne czasem wstawię tam krótkie komentarze do książek, które zdarza mi się przeczytać). Linki w komentarzu —>
Ps. Zauważyliście, że w wersji komputerowej wattpada da się wstawiać pauzy i półpauzy skrótem klawiszowym? alt+0150 półpauza (–) a alt+0151 pauza (—). Ja odkryłam to całkiem niedawno.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro