Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12: Nocą budzą się potwory

Gęsty dym uszedł z moich ust, leniwie sącząc się ku górze. Ciężki opar rozpłynął się, otaczając mnie śmierdzącą, drapiącą w oczy mgłą. Popiłem tytoń wódką. Tak zajebiście nieważko; jakbym pod kopułą nie miał zupełnie nic; jakbym unosił się hen, hen wysoko. Przymknąłem oczy, które potoczyły się gdzieś w głąb czaszki. Wyciągnąłem ręce, a stawy trzasnęły, kiedy przełożyłem je za głowę; oparłem o nie potylice, odpływając w stan półświadomości.

Nie wytrzymałem. Bardzo chciałem, żeby to uczucie mną nie zawładnęło. O ile prościej byłoby człowiekowi, gdyby nasi przodkowie sprzed ery nowoodrodzenia usunęli jeden pierdolony gen odpowiedzialny za emocje. Ale nie. To one czyniły nas ludźmi, więc niszcząc je, zniszczylibyśmy siebie. Pierdolenie. Za uczucia też zabijaliśmy, a wręcz stanowiły niewinny katalizator. Ironia. Tak źle, a inaczej wciąż źle.

Ciepło zbliżające się do paliczków sugerowało, że powinienem pospieszyć się z moim skrętem. Chyba to już nasty tego wieczoru? Niedługo będą szły w dziesiątkach. Tę jedną dłoń wyciągnąłem spod głowy, aby się zaciągnąć. O tak... I znów jest dobrze... dobrze... Uchyliłem powiekę. Obok moich nóg bezwstydnie złożonych na stoliku Dadarena stała butelka czystej. Kusiła swoją klarowną przezroczystością oraz obietnicą niepamięci. A może jeszcze jednego? Ta... To wyborowy pomysł. Wyciągnąłem się, aby polać samemu sobie. Nie potrzebowałem towarzystwa, bo sam dla siebie stanowiłem wyjątkową kompanię. Któż zrozumie mnie lepiej niż ja sam? Kto dostrzeże wyraźniej bagno, w które bezceremonialnie się wpierdoliłem, jak nie ja? Byłem swoim jebanym ideałem kompana do picia.

Lubiłem wódę, wyłącznie gdy przynosiła mi ukojenie, przedzierając się palącą ścieżką do żołądka, a później do krwioobiegu. Chociaż jej smak był paskudny, zadowalająco spisywała się, mącąc w głowie i nakładając grube płótno na zewnętrze. Łatwiej znosiło się przefiltrowaną rzeczywistość. Na przykład fakt, że zapewne właśnie teraz Morrigan jebała się z tym wyliniałym kundlem. Czy mnie to obchodziło? Skądże. Nie. Tak. Nie. Może trochę. Sam popchnąłem ją w jego ramiona. Za błędy płaci się cholernym kacem.

Chciałbym zrozumieć czemu...

***

Miotałem się jak lew w klatce, raz po raz łypiąc na zegar. Gdzie jesteś Morrigan? Ze zdenerwowania sięgnąłem po jedną z książek stojących na półce w równym rzędzie. Oparłem się o blat biurka, przerzucając strony bezwiednie. W locie łapałem słowa, ale nie mówiły one nic. Nie wiedziałem, o czym w ogóle traktują karty tego tomiszcza. Jakie to miało znaczenie?

Kiedy przekartkowałem jeden egzemplarz, sięgnąłem po kolejny, i kolejny. W międzyczasie posłałem Suvi – jedną z dwóch kapłanek, które przybyły ze mną na urodziny księżnej – po samą panią Skrawka Wieczoru we własnej osobie. Zapomniała o mnie. Czy ja właściwie się dziwiłem? To było do przewidzenia. Cała Morrigan – skupiona na kontaktach towarzyskich bardziej niż na zarządzaniu.

Czekałem na nią ponad godzinę. Wreszcie za ścianą odbiły się pospieszne kroki i wtem wpadła do gabinetu. Zziajana z luźnymi pasmami włosów zwisających wokół zaróżowionej twarzy. Była piękna. Nawet gdy śmiała się ze mnie, gdy ją poprosiłem, była piękna. Zatrzasnąłem książkę. Doleciał do mnie subtelny zapach, wywołując grymas na twarzy – zadawała się z wieloma mężczyznami, a dopuszczała ich do siebie tak blisko, że wręcz przesiąknęła ich samczymi feromonami. Zbyt blisko. Coś mną zawładnęło na myśl o tym, że może przed chwilą włóczyła się z którymś z nich po kątach, dając upust swojej specyficznej figlarności i niezależności. Może właśnie przerwałem jej wstęp do kolejnego zwieńczonego w objęciach podboju.

Wściekłem się, to zrozumiałe, bo olała mnie dla innych. Chciałem tylko z nią porozmawiać, być może wyjaśnić swoje motywy, ale w momencie, gdy pojawiła się wraz ze wszystkimi facetami, którzy tej nocy ją obłapiali, moje miłosierdzie i charakteryzująca mnie sprawiedliwość gdzieś przepadły. Postanowiłem dać jej lekcję, ale wymyślając jej warunki tak się zapomniałem, że stworzyłem karykaturę. Ta lekcja mogła ją wiele nauczyć, owszem, ale, kurwa, ona była niewykonalna. Uświadomiłem to sobie w momencie, gdy stanęła tak przede mną – mój twór – bezskrzydła, o zdeformowanej twarzy, a bił z niej tak odpychający chłód, że sam wycofałem się natychmiast do drzwi. Sam nie chciałem jej więcej dotykać, mimo że wcześniej zrobiłbym wszystko, aby zabrać ją ze sobą do łoża. Zniszczyłem ją. Jednak najgorsze co mogłem zrobić, to ucieczka. Odszedłem bez pożegnania, wkraczając w moją noc.

Po powrocie do zamku natychmiast udałem się do biblioteki, aby znaleźć coś na temat przerywania lekcji. Nie pozwoliłem żadnemu z bibliotekarzy na pomoc, gdyż tak cholernie wstydziłem się swojego czynu, że wolałem nikomu nie zdradzać jego szczegółów. Spędziłem w bibliotece ponad miesiąc, robiąc przerwy na najważniejsze obowiązki i jedzenie. Przeglądnąłem każdą księgę, w której mogłem znaleźć cokolwiek na temat lekcji. Nie dowiedziałem się o nich więcej niż sam wcześniej wiedziałem. W międzyczasie dostałem wiadomość od zaniepokojonego Stworzyciela – gdzie jest Morrigan? Odpisałem. Przelałem na papier tyle kłamstw, iloma jeszcze w życiu nie uraczyłem nikogo. Oprócz sytuacji z zawiązkami opisałem jeszcze kłótnię, która nie miała miejsca – kłótnię wskazującą na próżność i nieodpowiedzialność Morrigan. Naciągnąłem wiele faktów, a także podobną ilość pominąłem. Morrigan miała się załamać brakiem skrzydeł i tymczasowym oszpeceniem w stopniu niepozwalającym jej opuszczać zamku. Twierdziłem, że nadzoruję jej lekcje, chociaż bałem się zapuszczać w obręb granic Skrawka Wieczoru. W odpowiedzi Stworzyciel pochwalił moją postawę. Pochwalił!

Byłem pierdolonym kłamcą i jeszcze mnie za to wielbiono.

***

Przez kolejne lata wracałem do poszukiwań rozwiązania. Bezskutecznie.

Syknąłem, gdy wódka – wypełniająca kieliszek aż po brzegi – rozbryzgnęła część swojej zawartości na mojej nagiej piersi. Cóż za nieuwaga niegodna serafina. Albo upojenie. Raczej to drugie. W uszach rozpoczął się właśnie pełen szumów koncert, mimo iż w posiadłości panowała głucha, senna cisza. Wypiłem resztę alkoholu, który nie poddał się grawitacji. Udusiłem papierosa na przypalonym skrawku stolika. Gdyby Dadaren widział, co zrobiłem z jego dziełem, czym prędzej odebrałby mi swój dar, aby chociaż spróbować go uratować. Zwierciadło otaczały zadrapania, kółka po gaszonych papierosach oraz pęknięcia – a wszystkie bez wyjątku powstały przez ostatni wiek. Z zawodem zauważyłem, przyglądając się osmalonej, jeszcze dymiącej się przepalinie, że opróżniłem całą butelkę. Należało udać się po następną. Ale zanim... mogłem jeszcze wypalić kolejny rulonik wypchany tytoniem i zielskiem. Nie ma co sobie żałować.

Właśnie pochylałem się, aby zabrać gotowca ze szkatułki, kiedy zwierciadło zamigotało, a moim oczom ukazał się obraz. Na początku nie pojmowałem, na co patrzę. Kolejni imigranci?, podpowiadał umysł. Niech się walą, ja dziś mam wolne, warknąłem w sobie. Nie. To bardziej... Przekrzywiłem głowę, mrugając zawzięcie. Wódka niczego nie ułatwiała. Bójka? Bójka? Bój... Kurwa, nie!

– Co du hu... – sapnąłem z trudem. – Morrigan?!

Upijałem się od zmierzchu, ale otrzeźwienie zajęło mi parę głośnych i mocnych uderzeń serca.

***

Przeskoczyłem do sypialni Morrigan w stanie, w jakim byłem. Nie miałem czasu, żeby chociaż odrobinę się ogarnąć. Wylądowałem w ciemności rozpraszanej jedynie przez światło gwiazd i księżyca wpadające przez okno. Moje nagie stopy spoczęły na dywanie.

Na łóżku coś się kotłowało. Dwa kształty konturami zaznaczone w mroku. Jeden wielki, masywny, poszarpany, a drugi bardziej smukły i wiotki. Ściany pomieszczenia odbiły długie, głębokie, niskie warczenie. Wilkołak zdał sobie sprawę z mojej obecności. Szczęka klapnęła, łóżko zatrzeszczało, a cielsko wylądowało na ziemi, strugając pazurami deski pod chodnikiem. Wilkołak miał nade mną przewagę, gdyż kiedy ja byłem praktycznie ślepy, on dzięki możliwości widzenia nocą, doskonale mógł obejrzeć moją sylwetkę; każdy mój nieostrożny, pijany ruch. Widział, że wciąż się chwieję, dostrzegał zgaszony blask w moich oczach ukazujący doskonale stopień mojego upojenia. Miałem walczyć z nim oraz własnym ciałem. Ta walka nie zapowiadała się łatwo, a ja nie wziąłem ze sobą nic, co dałoby mi faktyczną przewagę. Zabrakło mi czasu na skoczenie do zbrojowni.

– Val, mój przyjacielu – wycharczał Ferris zmienionym przez przemianę głosem. – Dołączysz do zabawy?

Jego sylwetka zmieniła się, gdy przekrzywił głowę. Nie miałem czasu na pogawędki.

W powietrzu unosił się ogrom zapachów. Na pierwsze miejsce wysuwała się specyficzna kwaśno-słodka woń seksu – jego feromonów, jej wydzielin i potu każdego z osobna – za nią kryły się gasnące świece, a później – najświeższy odór sączącej się z rany krwi. Jej krwi. Pragnąłem zatłuc bydlaka gołymi pięściami.

Rzuciłem się przed siebie, prosto na niego. Nasze ciała zwarły się w bolesnym uścisku. Próbowałem go dostać, zranić, ale on mnie odepchnął, po czym skoczył naprzód przygniatając mnie ciężarem własnego ciała. A bydle ważyło sporo; nic dziwnego, skoro wyprostowane przewyższało mnie o łeb. Szczęknęło zębami przed moją twarzą, kiedy trzymałem go z dala na wyprostowanych rękach. Wierzgnął, uderzając upazurzoną dłonią. Uchyliłem się, zrzucając go z siebie. Wpadł na jakiś mebel. Szkło poleciało na boki.

Zaatakował ponownie, tym razem rozcinając policzek; po szczęce i szyi spłynęła struga gorącej krwi.

– Co jest? – szczeknął. – Coś nie tak z twoim refleksem? – wyszydził mnie.

Warknąłem, wysuwając wreszcie szpony podobne ptasim z własnych palców. Przez zbyt rozrzedzoną alkoholem krew wydawało się to naprawde ciężkim elementem częściowej przemiany. Znów się zakotłowało. Cięliśmy siebie nawzajem z nieskrywaną nienawiścią. Latały pióra i futro. Wrzasnąłem, gdy po kolejnym położeniu mnie na łopatki, Ferris złamał przy okazji jedną z kości w moim skrzydle. Skrzydła – puste w środku trzony między elastycznymi przegubami – od zawsze stanowiły najbardziej kruchy z organów serafinów.

To mnie rozsierdziło; napompowało w mięśnie nowy zasób siły. Wylądowałem na nim, wściekle zaczynając okładać go po szorstkiej od kłaków mordzie. Raz za razem kostki moich dłoni ocierały się o wystające zębiska. Zrzucił mnie z siebie. Obaj się podnieśliśmy, ale on delikatnie zamroczony zawahał się przez zbyt długą chwilę. Naskoczyłem na niego, pchając prosto na ścianę. Walnął o mur z taką siłą, że echo uderzenia rozeszło się po całym szkielecie zamku. Jeśli wartownicy jeszcze nie zostali zaalarmowani przez nasze jęki, to tak jawnego znaku zignorować nie mogli.

Stęknął. Oderwałem ręcę od jego ramion, a on osunął się po ścianie. Nie miałem czasu, żeby sprawdzać, jak daleko odpłynęła jego świadomość. Zabezpieczyłem mury pokoju jednym prostym zaklęciem, które – w razie jego przebudzenia – powinno utrzymać go w czterech ścianach. Może i nie mógł uciec za mury zamku, ale nie potrzebowałem większej jatki. Ludzcy strażnicy, którymi otaczała się Morrigan, byli dla niego tylko bezbronnymi kupami mięcha.

Dopadłem do łóżka, opierając się jednym kolanem na materacu. Zajęczało pod moim ciężarem, kiedy pochylałem się nad księżną. Rzęziła; jej słaby oddech natrafiał na pokłady cieczy, przedostając się przezeń bulgotem. Moja dłoń wylądowała obok jej głowy, a chłód przeszył mój żołądek. Taplałem się w jej krwi.

– Nie... Morrigan... Nie... – wyszeptałem, próbując dojrzeć to, co skrywała przede mną noc ze swoją ciemnością. Daremnie.

Delikatnie, ale sprawnie i szybko, ją podniosłem, podpierając jej szyję i kolana. Nie miała na sobie ubrania; jej jedwabisty chłód oparł się na mojej piersi. Uderzyło mnie to, chociaż powinienem się tego spodziewać. Wycofałem się w mrok, a kiedy przeszedłem na drugą stronę, zalało nas światło kominka, lamp naftowych oraz pojedynczych świec salonu na dworze Skrawka Nocy. Położyłem ją na pierwszej płaskiej powierzchni, jaką udało mi się dojrzeć. Butelka spadła i stłukła się o kamienną podłogę, robiąc miejsce na nogi serafiny, tak samo jak szkatułka z papierosami, które rozsypały się wokół. Wypuściłem impuls, mający wezwać medyka. Medyków! Jeden gówno mógł zdziałać.

Jej gardło było w strzępach, wylewając z siebie morze ciemnej krwi na zwierciadło Dadarena, z którego następnie spadało kropla po kropli na podłogę, rozbryzgując się na boki w mało regularny ślad. Ułożyłem ciasno dłonie na ziejącej dziurze, próbując zatamować potok. Szczęście, że była serafinem, bo żaden człowiek nie przeżyłby takiego ataku. Jeszcze większy fart, że Ferris nie rozdarł tętnicy, gdyż już dawno miałbym do czynienia z trupem. To dawało szansę na pozytywne zakończenie tej historii.

Pierdolony bydlak. Bydlak, którego zostawiła u siebie po mojej sugestii. Bydlak, w którym postanowiła się zakochać, żeby wypełnić lekcję, którą ja jej zleciłem. Kurwa! Byłem wart tyle samo, co ten jebany wilkołak.

Gdzie oni, kurwa, są?! Wrzeszczałem w myślach, żeby się pospieszyli. Ile można wstawać?! Szukać rzeczy?! No, gdzie, kurwa, jesteście?!

Sekundy dłużyły się, jakby mijały minuty. Stałem nad nią i patrzyłem. To moje dzieło. Moja wina. Jej blada, całkiem naga skóra, przez którą przeświecały niebieskie żyły – to przeze mnie. Rozszarpane gardło o nierównych krawędziach – to przeze mnie. Jej krew rozlana dookoła, sklejająca włosy w stronki – to przeze mnie. Powolny płytki oddech, który ledwo unosił klatkę piersiową – to przeze mnie. Pod mostkiem ledwo podskakiwało serce – przeze mnie. Umierała – przeze mnie. Przypieczętowałem jej los w momencie, gdy zazdrość wzięła górę nad rozsądkiem.

Gorączkowo rozglądałem się, aby nie przegapić nadejścia pomocy. Już ich słyszałem. Biegali po korytarzach postawieni w stan gotowości. Popatrzyłem na nią; taka spokojna, jakby pogodziła się ze swoim losem. Ja się nie zgadzałem na jej śmierć. Między palcami przeciekała posoka; ścisnąłem je mocniej. W poduszki dłoni uderzał słaby bit, wygrywając melodię śmierci.

Wpadli do salonu z przestronnego holu, jeden po drugim. Ludzie i serafini. Było ich sześciu – wszyscy uzdrowiciele, którzy aktualnie zajmowali się mieszkańcami zamku. Nieśli ze sobą torby, koce, szmaty, narzędzia, naczynia.

Torian, najstarszy z nich wszystkich i zarazem w zaistniałej sytuacji najbardziej opanowany, rzucił do mnie, nie zwalniając kroku:

– Co to było? – Bez ogródek, prosto, z tonem godnym służbisty.

– Wilkołak. Rozszarpał jej gardło.

– Nie przerwał tętnicy – zauważył to samo, co i ja, rozglądając się wokół. – To daje nadzieję. Odsuń się, książe. Wyjdź i daj nam pracować – odprawił mnie.

Kolejny medyk – Amres – przejął moją działkę, wsuwając ręce na miejsce moich. Wyrzucali mnie, uważając, że tylko im zawadzam.

Niechętnie się cofałem, oddając im pole. Wiedzieli lepiej i potrafili więcej ode mnie, jednak trudno było mi zostawić Morrigan samą. Samą wśród tylu obcych. Jej ciało drżało, gdy uzdrowiciele badali ją, uwijając się przy tym jak mrówki. Jeden zaglądnął w oczy, kolejny przyłożył stetoskop do tętnicy ramiennej i obliczał puls puszczonej po rozluźnieniu rękawa krwi, jeszcze inny pochylał się nad raną, spierając się z Amresem na temat najlepszego sposobu zamknięcia rany.

Torian, myjący dłonie w przyniesionej misce, dłubiący pod paznokciami, aby wyczyścić je jak najdokładniej, spojrzał na mnie. Osuszył wilgoć ręcznikiem, po czym wykąpał skórę w alkoholu.

– Idź stąd, książe – polecił mi ponownie.

Dopiero wtedy się odwróciłem, widząc złość, którą mnie obarczał. Przeszkadzałem. Moja obecność była im niepotrzebna. Pożegnałem przeciągłym spojrzeniem bladą rękę Morrigan, zwisającą bezwładnie między czerwonymi kitlami ratujących ją mężczyzn, zanim wyszedłem na korytarz. Zamknąłem za sobą witrażowe, kolorowe drzwi.

Stałem tam chwilę, zbyt oszołomiony, żeby podjąć jakąkolwiek decyzję. Kiedy podniosłem wzrok, kątem oka zobaczyłem własne odbicie. Na nim się skupiłem. Wyglądałem jak obłąkaniec, który właśnie opuścił oddział zamknięty. Nic dziwnego, że mnie wyrzucili. Nastroszone włosy sterczały we wszystkie strony, a sklejała je krew z rozciętego czoła; oczy wciąż były średnio przytomne, a przy tym dziwnie szkliste; pod nimi znajdowało się potrójne zadrapanie na lewym policzku – wilkołak był praworęczny i to właśnie moja lewa strona ciała najbardziej ucierpiała – zaróżowiona skóra wokół niego puchła, nienaturalnie się wywyższając; naga klatka piersiowa przybrała brunatny kolor, podobnie do rąk, zbierając na sobie krew moją, Morrigan oraz Ferrisa. Spodnie zostały poszarpane. Powinienem się wykąpać, zauważyłem, jednak zaraz ta myśl uleciała, ustępując pola kolejnej – powinienem wrócić po Ferrisa. W końcu mózg wrócił na właściwy tor, przypominając sobie o rzeczach ważnych.

W jednej chwili patrzyłem na swoje żałosne oblicze odbijające się w lustrze w holu mojego zamku, żeby zaraz potem wkroczyć do sypialni Morrigan.

Tym razem paliły się świece, rzucając trochę światła na pobojowisko, które zostawiłem po walce z Ferrisem. Barłóg na łóżku przesiąknął krwią, która wysychając, powoli usztywniała pomięty materiał. Szafka nocna leżała smętnie przewrócona na bok, zaś obok niej walał się rozbity wazon ze świeżymi kwiatami rozrzuconymi niczym trupy po polu bitwy. Woda mieszała się z krwią, rozmytymi wirami, jakby jedna ciecz z drugą nie mogły się ze sobą połączyć. Podmuch wiatru zrzucił płachtę z wiecznie zakrytego lustra, obok którego uśmiechała się jedna z licznych półmasek Morrigan. Dywany – jeden pod łóżkiem, a drugi przed wejściem do garderoby – poszarpały wilcze pazury; postrzępione nici otaczające dziury przypominały kratery po wybuchu bomb. I wreszcie wszechobecne krople mojej i Ferrisa krwi, które wyznaczały ścieżki, przebyte przez nas podczas walki. Co do samego wilkołaka... On siedział pod ścianą bezwładnie tam, gdzie go zostawiłem, a nad jego opuszczoną na mostek głową ciągnęła się struga czerwieni; włochate, nienaturalnie długie łapska kładły się na podłodze, przypominając swoim ułożeniem gest bezradności. Potężne uda rozłożyły się do boków, pomiędzy nimi zaś zwisał nagi członek, opierający się na puchatym ogonie.

Warknąłem, zwracając na siebie uwagę strażników, pilnujących nieprzytomnego. Celowali weń włóczniami, w razie gdyby ten nagle raczył się ocknąć. Nie sądziłem, żeby odzyskał przytomność przez kolejne godziny. Rozstąpili się, pozwalając mi kucnąć przed Ferrisem. Parszywy kundel. Bez jakiejkolwiek delikatności złapałem go za pysk – krótszy niż ten u wilka, bardziej przypominający wydłużoną ludzką szczękę – unosząc go w górę. Górna warga odsłoniła ostre kły. Zaglądnąłem do jego oczu – ciemnych tęczówek wypełniających większość kulistej powierzchni. Wciąż gdzieś tam był. Nie sądziłem, żeby jego czaszka się złamała; nie wyrządziłem mu większej krzywdy. Skurwiele bywały twarde. Pozostało poczekać, aż się zregeneruje; wtedy będę mógł go przesłuchać. Bezceremonialnie złapałem go za stopę, która teraz wyglądała jak wydłużone, grube tylne łapsko basiora.

– Zabieram go do siebie – oznajmiłem, chociaż wcale nie musiałem.

Patrzyli na mnie ze strachem, ale i respektem. Widziałem też troskę odbitą na ich twarzach. Martwili się o Morrigan. Zawsze była dobra dla swoich podwładnych. Obarczyli mnie pytającymi spojrzeniami, jakby pytali, czy z nią wszystko w porządku. Nic nie było w porządku. A ja wiedziałem niewiele więcej niż oni. Postanowiłem nie odpowiadać na niezadane pytania. Myślę, że tak samo jak i ja bali się na nie odpowiedzi.

Zostawiłem ich samych. W sumie to chyba ja potrzebowałem tej samotności. Wylądowałem w korytarzu tuż przed okutymi drzwiami prowadzącymi na schody do lochów. Schodziłem na dół, ciągnąc za sobą Ferrisa. To okrutne, ale dziwną satysfakcję sprawiało mi słuchanie odgłosu jego łba i dłoni obijających się o kolejne kamienne stopnie. Łup. Łup. Łup. Takie głuche. Takie soczyste. Pochodnie zapłonęły, gdy moja magia do nich sięgnęła, oświetlając długi korytarz, który po bokach, za łukowatymi otworami wypełnionymi żelaznymi kratami, krył kolejne cele, razem dwadzieścia. Tylko trzy z nich posiadały swoich lokatorów. Czekali na swoją kolej, aby usłyszeć wyrok. Oni byli najgorsi – oskarżeni o morderstwa lub gwałty. Na moje przybycie, żeby się przywitać, wstało dwóch z nich. Podeszli do krat, zaplatając na nich wychudłe palce, które kiedyś posłużyły im do popełnienia zbrodni. Gapili się na mnie, ale i na ciało, które za sobą ciągnąłem. Nie odzywali się, bo wiedzieli, że niesubordynacja bywa bolesna.

W połowie długości korytarza minąłem siedzących przy stoliku wartowników. Grali w karty. Zaszczycili mnie salutem, po czym wrócili do przerwanej zabawy. Pozwalałem im zabijać czas, byleby trwali na posterunkach. Umieściłem Ferrisa praktycznie w ostatniej celi, żeby ograniczyć jego kontakt z resztą więźniów. Niech siedzi sam. Strażnicy, nie pozwalali oczekującym na krzyczenie. Cele miały wielkość dwa na dwa metry, a na wyposażeniu miały kaczkę do załatwiania potrzeb – którą opróżniano przez niewielki otwór do ścieku biegnącego pod podłogą – oraz materac wypełniony sianem wraz z jednym przeżartym przez szczury i robactwo kocem. Tyle w zupełności wystarczyło kanaliom i marginesowi moralnemu.

Zostałem na chwilę przed drzwiami jego celi, przyglądając się mu. Dlaczego wcześniej nie zauważyłem, że coś jest nie tak? Owszem, dojrzałem, że ma tendencję do zazdrości i agresji, ale żeby mógł kogoś zabić? Podczas snu? Czaić się na swoją ofiarę, żeby zaatakować, gdy nadejdzie okazja? Kiedy będzie bezbronna? Zranił służącą Morrigan, jednak zrobił to w obronie własnej, żeby uciec. Nie powinna mu ufać. Ja nie powinienem mu ufać.

Krok w tył i stanąłem przed rzędem półek w piwniczce. Sięgnąłem po pierwszą butelkę, która akurat znajdowała się w zasięgu mojej ręki. Krok w tył i podszedłem do balustrady balkonu. Oparłem się o rant, jednocześnie wyrywając korek z szyjki. Podniosłem płyn do oczu. Whisky. Albo burbon. Obróciłem ją tak, aby przeczytać adnotację na ręcznie spisanej przez któregoś ze służących etykiecie. Whisky. Jednak Whisky. Przechyliłem ją, wypijając na raz zbyt dużo łyków, aby rozsmakować się w jej aromacie. Smak nie miał w tej chwili żadnego znaczenia. Skrzywiłem się, kiedy żołądek zaprotestował przed kolejną porcją alkoholu tego wieczora. Ciało może i miało dość, ale mój umysł tego potrzebował. Musiałem się zresetować.

Tępo patrzyłem przed siebie, nie widząc tego, co miałem przed oczami w rzeczywistości. Powinienem przyglądać się oświetlonemu przez kilka par wysokich latarni podjazdowi, pośrodku którego pyszniła się rzeźba prezentująca serafina górującego nad innymi rasami przedstawionymi jak miniaturki. Zamiast tego miałem przed sobą ją. Morrigan wykąpaną we własnej krwi z rozszarpanym gardłem. Nieprzytomne oczy wyglądały ze szczelin między niedomkniętymi powiekami, a lekko uchylone usta przywodziły na myśl wyraz zdziwienia. Zaiste pobudka, którą zaserwował jej Ferris, mogła ją oszołomić.

Szybko opróżniłem butelkę.

Kiedy odsunąłem się od balustrady, zakręciło mi się w głowie. Zwolniłem. Przystanąłem. Kiwałem się chwilę, czekając, aż mi przejdzie. Obróciłem się powoli, skupiając wzrok na jednym punkcie, a przynajmniej próbując. To było cholernie trudne. Pierwsze kroki sprawiły największą trudność, ale później, gdy już się rozpędziłem, jakoś doszedłem do salonu, co jakiś czas zataczając się na ścianę. Dobrze, że tam były, bo zapewne wyrżnąłbym co najmniej raz na tym krótkim odcinku.

Drzwi były otwarte na oścież. Pierwsze rzuciły się w oczy ślady. Kilkanaście krwawych ścieżek będących dowodem pracy, jaką medycy zrobili przy ratowaniu Morrigan przed objęciami śmierci. Odciski były nieregularne, jedne większe, drugie mniejsze, pełniejsze i czasem szczątkowe. Wszystko w plamach krwi. Trzymałem się framugi, sunąc spojrzeniem po tej najbliższej mnie trasie. Przenieśli ją do wschodniego skrzydła. Kiedy odciski stóp stały się niewidoczne w połowie długiego korytarza, zostały jeszcze rozbryzgane krople. Rzadkie, ale wciąż sączące. Zapewne spływały z jej ciała.

Weszłem do środka, ostrożnie stawiając każdy krok i wybałuszając nieprzytomne oczy na przestrzeń przed sobą. Tyle jej śladów. Opadłem na fotel naprzeciw stolika Dadarena. Gapiłem się na niego wręcz napastliwie. Tu ją składali.

A to wszystko, kurwa, przeze mnie.

Ogień w kominku płonął, przyspieszając proces upijania się; zachęcając serce do pracy. Zmęczenie i alkohol pchały mnie powoli do nieprzytomności.

Kroki na korytarzu. Z trudem spojrzałem w stronę wejścia do salonu. Stała tam postać. Medyk w czerwonym kitlu. Ha. Na czerwieni przecież nie widać krwi. Chyba się zaśmiałem. Tak mi się wydaje. Powoli do mnie podszedł.

Obraz uciekał mi sprzed twarzy, rozmywając się i wyostrzając. Wirował. Zmrużyłem oczy, próbując poznać mężczyznę. Gładka twarz, długie szarawo-czarne włosy, które jawiły się mi aktualnie jako plama nad drugą, jaśniejszą plamą. To chyba był Torian. Chyba. Pewności nie miałem.

– Książe? – Mówił jak Torian. Torian właśnie tak wypowiadał mój tytuł. To z pewnością był Torian.

Odpowiedziałem coś, co miało być pytaniem „tak?", jednak zabrzmiało to bardziej jak stęknięcie.

– Czy mógłbym nastawić skrzydło? – Stał tuż przede mną, drażniąc mój węch mieszanką ziół oraz antyseptyków. – Powinienem je poskładać i zabezpieczyć.

Wzruszyłem ramionami. I tyle zostało ze szczycenia Toriana moją uwagą. Mój wzrok wrócił do chłonięcia efektów mojego błędu.

Zapomniałem o złamanej kości. Jak można zapomnieć o złamanej kości? No jakoś mogłem. Faktycznie pulsujący ból wędrował od prawego skrzydła do kręgosłupa. Zaboleć jednak dopiero miało.

Torian przeszedł za mnie. Na początku obmacał opuchnięte miejsce, wywołując grymas na mojej twarzy. Kiedy już wiedział, co i jak, bez ostrzeżenia pociągnął, nastawiając kość. Przed oczami zamajaczyły gwiazdki, a ja zemdlałem. 

*

Pierwszy raz piszę z punktu widzenia mężczyzny, więc wybaczcie, jeśli nie będzie to aż tak dobre ;P

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro