Rozdział 04: Nowy nabytek
Sypialnie służby znajdowały się na parterze niedaleko kuchni i wspólnej komnaty łaziebnej. Architekt, który zaprojektował zamek, zróżnicował je pod względem wygody, więc były takie dla jednej osoby, dla par, ale i dla całej grupy. Gladys spoczywała w pomieszczeniu z jednym łóżkiem, a także skromnym stolikiem z dwoma krzesłami. Jej okno wychodziło na ogród po stronie pleców dworu.
Firanki zawiązano po bokach, wpuszczając środkowowiosenne słońce, zaś za szybą można było dostrzec soczyście zielone liście drzew jabłkowych w sadzie. Świat kwitnął, budził się do życia. Temperatury na dworze stały się przyjemne, zachęcając do wypoczynku na świeżym powietrzu. Czasem korzystałam z łagodnej aury, jeśli tylko nie goniły mnie sprawy związane z moim dworem oraz Skrawkiem Wieczoru.
Nad łóżkiem pochylał się uzdrowiciel – człowiek obdarzony przez Stworzyciela iskierką mocy, zdolny do przekazywania swojej witalności potrzebującym. Uczony, który pojął złożoność organizmów wszelkich ludzkich ras. Znał się na ziołach, magicznych kamieniach i runach, jak i również bez problemu wykonywał chirurgiczne zabiegi. Na imię miał Marcus i pochodził ze szlacheckiego rodu Galantis. W wieku pięciu lat, jako czwarty potomek swoich rodziców, został wysłany do klasztoru. Po dekadzie nauki otrzymał od dar, a po kolejnych latach przeznaczonych na staż, wreszcie został na stałe zatrudniony na moim dworze w miejsce zbyt starego już uzdrowiciela.
Jego młoda dłoń spoczywała na pomarszczonym od słońca, trosk i wieku czole Gladys. Dzieliło ich przynajmniej dwadzieścia wiosen. Przekazywał jej energię lub po prostu sprawdzał gorączkę. Mógł też głaskać ją na osłodę ostatnich gorzkich wydarzeń.
Zamknęłam za sobą drzwi, a Marcus dopiero wtedy zwrócił na mnie uwagę. Jego szare oczy otoczył wianuszek, kiedy ten się uśmiechnął na powitanie. Miał dobry humor, czego ja nie mogłam powiedzieć o sobie. Resztę nocy przewracałam się tylko z boku na bok, a sny zesłane przez istotę istnienia były odwzorowaniem walki w kuchni; bardziej krwawej, z większą ilością ofiar.
– Co z nią?
Wskazałam brodą na postać ginącą w pierzynie. Na małą kobietkę o tak wielkim sercu, że odważyła się postawić włamywaczowi. Wilkołakowi. Nie miała szans, aby wyjść z tego bez szwanku, a jednak stanęła mu na drodze. Zasługiwała na więcej niż mogłam jej dać.
Marcus popatrzył najpierw na mnie, później na Gladys, a następnie znów utkwił wzrok w mojej twarzy.
– Przeżyje. – Kamień spadł mi z serca. Odetchnęłam z ulgą, a napięcie trzymające mnie od rana w łańcuchach popuściło. – Jednak jej ramię... Nie zagwarantuję, że odzyska sprawność.
Złe i dobre wiadomości. Nigdy nic nie jest czarne albo białe.
Sztylet został wbity w prawą stronę jej piersi. Musiał uszkodzić mięśnie wiążące i sterujące barkiem. Znałam Gladys, więc wiedziałam, że od zawsze była praworęczna. Żyła, ale nie nadawała się do pracy, a przynajmniej póki nie odzyska części sprawności. O ile tak w ogóle się stanie.
Medycyna czasem miała związane ręce. Dla niektórych ras samoregeneracja, odrastające kończyny były czymś naturalnym; wystarczy pomyśleć o raptusach, odbudowywali nie tylko ogony na wzór jaszczurek, ale i całe organy (wyjątek stanowił tutaj mózg). Serafini, kattowie i wilkołaki leczyli się dość szybko, a podobny uraz zapewne po paru miesiącach pozostałby wręcz zapomniany. Tylko ludzie byli tacy słabi. I wampiry – może i chełpiły się swoją nieśmiertelnością i potęgą magii krwi, jednak same w sobie były kruche niczym dmuchawce.
Pozostała nam nadzieja.
– Rozumiem – mruknęłam.
Podczas gdy ja układałam w głowie plan, jak zaopiekować się Gladys, jak wynagrodzić jej trud, Marcus opowiadał o tym, jak dotychczas ją leczył. Kiwałam od czasu do czasu głową, jednak nie słuchałam, co ma mi do powiedzenia. Cokolwiek zrobił, najważniejszym było to, że przyniosło skutek. Później mówił o terapii pomocnej przy podobnych przypadkach. Zgodziłam się na wszystko, co zaproponował. Rehabilitacje, zielne napary, okłady. Bez względu na cenę; ona zasługiwała na nagrodę. Znał się na tym, więc niech robi, co według niego najlepsze. Nigdy nie wtrącałam się w kompetencje osób wyspecjalizowanych w danej dziedzinie.
Uzdrowiciel był jak tło do moich rozmyślań. Podążałam dobrą drogą. Kiedy Marcus skończył mówić, ja już wiedziałam, co muszę zrobić. Byłam dumna z własnego pomysłu. Odkrycia najlepszego rozwiązania z możliwych. Sprytnego, aczkolwiek wymagającego drobnego kłamstwa.
– Kiedy odzyska przytomność? – zapytałam tylko, gdy uzdrowiciel wziął głęboki oddech po wygłoszeniu całego przemówienia.
– Niedługo leki nasenne przestaną działać – odparł, zadowolony z każdej zgody, jaką mu udzieliłam.
– Świetnie.
Kiwnęłam mu głową, zanim opuściłam przesiąknięty zapachem strachu, ziół i juchy pokój.
***
Przedpołudniowe nowiny znacząco poprawiły mi humor, a przynajmniej trzymały na dystans jątrzącą się w duchu żądzę mordu.
Nie spieszyłam się na spotkanie z wilkołakiem. Nie wiedziałam nawet, jak ma na imię. Wczoraj nie miało to dla mnie znaczenia, a dzisiaj... Wciąż czułam obojętność. Nie darzyłam go żadnym z pozytywnych uczuć, a szczerą niechęć musiałam zamienić w miłość. Masz ci los. Kogo powinnam jednak winić, jak nie siebie? Zgodziłam się na lekcję.
Najpierw obowiązki, a później przyjemności; o ile rozmowę z nim można do tych drugich zaliczyć. Nie wątpiłam, że był wyszczekany niczym Burek broniący swojej budy.
Dwie godziny spędziłam w sali tronowej, sądząc sprawy moich poddanych. Obowiązywały prawa wspólne dla kontynentu, jednak kar za złamanie któregoś z punktów była niezliczona ilość. Kodeksy nie regulowały ściśle tego, jak winny ma się odpłacić. My książęta mieliśmy dowolność, najczęściej jednak wyznawaliśmy zasadę "oko za oko". Tak jak każda z istot była inna, tak odmienne motywacje nimi szarpały, wymuszając nieposłuszeństwo. Nie mogłam traktować wszystkich, jakby byli jednakowi. Jak zwykle procesom towarzyszyły kłótnie, lamenty i krzyki. Co jakiś czas ze stoickim spokojem rozmasowywałam skronie.
Po obiedzie odpisałam na listy. Większą część czytali moi doradcy, jednak w niektórych sprawach to ja podejmowałam decyzje i tylko do mnie należała odpowiedź do nadawcy.
Kiedy zyskałam pewność, że ruch fizyczny nie wywoła mdłości, wyszłam na nasłoneczniony plac pod wzgórzem, osłonięty żywopłotem od strony dworu, co by nie wprowadzać zbytniej konsternacji wśród ewentualnych gości. Od moich trzysetnych urodzin nie przyjmowałam ich zbyt wielu. Tam ćwiczyłam, póki horyzont nie przybrał różowej barwy. Walka z wyimaginowanym wrogiem, bieg, przerzucanie ciężarów – to wszystko pozwoliło złości na bezpieczne ujście, bez krzywdy dla postronnych ofiar. Gdy moje emocje stanowiły jeden wielki chaos dawałam z siebie wszystko, jakby z wylanym potem, wywrzeszczanymi przekleństwami i drżeniem mięśni miały odejść wszystkie moje bolączki.
Do celi schwytanego rzezimieszka udałam się, dopiero gdy zmyłam z siebie trud dnia oraz zjadłam obfitą kolację. Nesta, która zajmowała się kwestią mojego żywienia, natychmiast reagowała na każdą zmianę w rutynie dnia, jak na przykład pojawienie się długiego, wyczerpującego wysiłku.
Do środka weszłam bez pukania, bo w gruncie rzeczy wciąż byłam u siebie. W części domu, która nie wzbudzała we mnie ciepłych uczuć. Wartownicy wyprostowali się na swoich pozycjach. Mężczyzna podniósł smętnie zwisającą głowę i nabrał rześkości, jakby wcale przez pół nocy i cały dzień nie siedział w jednej pozycji ze skrępowanymi rękami i nogami. Nie pozwalałam zdjąć sznurów z czystej złośliwości. Musiał czuć nieznośny ból. Należało mu się. Krew, która osiadła pod jego nosem i na brodzie dawno zakrzepła. Medyk opatrzył złamanie, nastawiając kości. Opuchlizna lekko zniekształciła rysy twarzy włamywacza.
– Witaj, Morrigan, księżno Skrawka Wieczoru – przywitał się włamywacz entuzjastycznie, na pokaz skłaniając ku mnie czoło. Mówił, jakby jego nos był zatkany, głosem przytłumionym. Oddychał przez usta. Warknęłam cicho, niezadowolona z szyderstwa wplecionego w pozdrowienia. – Cóż za zaszczyt mnie spotkał, że ponownie odwiedzasz mnie w tym zatęchłym lochu? Gdybym wiedział wcześniej, a twoi podwładni rozwiązali mi ręce, mógłbym wysprzątać dla ciebie ten chlew.
– Wystarczyłoby, gdybyś padł na ziemię i wylizał cały brud. Nie potrzebujesz rąk do sprzątania – odgryzłam się, siadając w rogu pomieszczenia.
I tyle zostało z mojego spokoju. Niemal zapomniałam, jak bezczelny potrafił być.
Mężczyzna przyglądnął się mi, jakby poprzedniego dnia wcale nie miał ku temu sposobności. Jego usta rozciągnęły się w sugestywnym uśmiechu.
– Czy to byłaby część ćwiczeń przygotowujących mnie na bliższy kontakt z tobą, pani? – zadrwił.
Strażnik przy drzwiach poruszył się, wyciągając przed siebie zakrzywiony miecz; gotów bronić mojej czci. Drugi wartownik wyprostował się i spojrzał na mnie, jakby czekał na rozkaz. Ja postanowiłam zignorować zaczepkę, bo nie przybyłam do lochów, aby się przekomarzać, ale po to, by poinformować łotra o jego dalszych losach. O tym, co postanowiłam. Chciałam zrealizować swój plan; myśl, która spadła na mnie, gdy patrzyłam w spokojną, nieprzytomną twarz Gladys.
Oparłam się najwygodniej, jak tylko mogłam. Rzadko schodziłam do tego pomieszczenia. Nigdy nie trzymaliśmy więźniów dłużej niż dobę, gdyż po sądzie albo kat rąbał szyje, albo skazanych przejmowało więzienie. Ścian nie zdobiły obrazy, w podłodze ziała niewielka dziura do załatwiania potrzeb fizjologicznych, w kącie leżała kupka słomy. Nie uważałam, że ktokolwiek zasługuje na przebywanie w tym miejscu dłużej, niż było to konieczne.
Wiele godzin czekania odbijało się w wyjątkowo sztywnych mięśniach, w lekkim grymasie bólu, który tak usilnie starał się zamaskować na pozór dobrym humorem. Swoją bezczelnością. Nie okazywał, że przejął się utratą godności, gdy zmoczył własne spodnie. Obraz zakłamania. Chyba pierwszy raz spotkałam się z kimś, kto udawał, że wcale nie jest źle, kiedy wszystko wokół się waliło równo.
– Zostawcie nas samych – poleciłam wartownikom.
Nie musieli przysłuchiwać się tej wymianie zdań. Sądziłam też, że poradzę sobie ze związanym rabusiem. Przecież to ja go złapałam.
Nie ociągając się, moi ludzie opuścili pomieszczenie. Stanęli po drugiej stronie drzwi, dając nam odrobinę prywatności.
– Jak masz na imię? – zapytałam wreszcie.
To najprostsze pytanie, które przyszło mi do głowy. Jak zacząć taką rozmowę? Może nie powinnam się spoufalać, ale jeśli miałam w jakimkolwiek stopniu zbliżyć się do tego mężczyzny, nie powinnam od razu częstować go złym wrażeniem.
Najwidoczniej zadziwiłam swoją łagodnością więźnia. Zamrugał i zapatrzył się na mnie z pewną dozą nieufności. Odebrałam mu ochotę na głupie żarty? Może brak widowni go zniechęcał?
– Ferris.
Kolej na mój ruch.
– Nazwisko?
– Po co ci ono?
Westchnęłam. Bycie miłą dla tej szumowiny było porównywalne do kroczenia po rozgrzanych żelazach. Każdy krok przynosił niewyobrażalny dyskomfort.
– Chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia.
– Po co?
– Bo dobrze wiedzieć takie rzeczy – odpowiedziałam jeszcze cierpliwie.
Wyczuł mnie i mój słaby punkt. Wyszczerzył się.
– Dlaczego?
– Na Stworzyciela! Zaraz cię uduszę! – uniosłam się gniewem.
– Draqs. Ferris Draqs.
Zlitował się wreszcie nade mną.
Obce imię. Obce nazwisko. Od początku czułam, że nie jest z naszego kontynentu. Moda na imię Ferris panowała na północnych ziemiach Królestwa Ognia. Fer – w ichniejszym pożoga. Kolejny imigrant. Ostatnio stali się bezczelni. Ilu się dało, tylu zwracaliśmy Kontynentowi Dantego, ale jak widać, nie zawsze udawało się ich złapać.
Kiwnęłam. O co jeszcze mogłabym zapytać? Cholera. To nie wywiad. Może powinnam poznać się z nim dopiero po czasie, gdy ochłonę. Ciężko o kulturalną, miłą rozmowę, kiedy jeszcze wczoraj chciało się rozmówcę wybebeszyć.
Postanowiłam miłostki zostawić na później. Może jutro... za tydzień... będzie łatwiej. Postawiłam na bardziej oficjalny ton. Wyprostowałam się też na krześle.
– Gladys ucierpiała w konfrontacji z tobą, ale będzie żyć – poinformowałam.
– Kamień spadł mi z serca.
Bez cienia emocji. Czy naprawdę dbał w jakimkolwiek stopniu o osobę, której wyrządził krzywdę?
– Musisz ponieść karę.
– Zapewne – zgodził się i jakby na potwierdzenie schylił nieznacznie czoło. – Wspominałaś wczoraj coś o sądzie.
– Sąd nie zapewni kary, która wspomogłaby Gladys.
To akurat była prawda. Nie dostałaby zadośćuczynienia, które dałoby jej szanse na godne życie. Dostałaby tyle, ile posiadałby Ferris; a on był niewiadomą. Pieniądze zaś kiedyś się kończą, jeśli się nie pracuje.
– Och.
Wstałam. Zrobiłam dwa kroki, aby znaleźć się metr od więźnia. Zadarł głowę, żeby na mnie spojrzeć. W mojej twarzy nie odbijały się żadne z pozytywnych emocji; na szczęście gniew opadł, więc jego również nie mógł dostrzec.
– Jestem księżną – powiedziałam – więc mogę nagiąć zasady do moich potrzeb. – Rzuciłam mu krótki, ponury uśmiech. – Naszych potrzeb.
– Aha?
W oczach mężczyzny pojawił się ledwo dostrzegalny blask. Zaciekawienie? Może okruch nadziei? Cokolwiek to było, wyraźnie wskazywało na to, że rabusiowi życie wcale nie zobojętniało.
– Ręka Gladys jest niesprawna. Gladys pracuje u mnie jako służąca – wyjaśniłam na wstępie. – Od dzisiaj ty będziesz jej służącym. Zastąpisz ją w tym, czego ona robić nie może.
– Jej niewolnikiem – wtrącił od razu ze zniesmaczonym grymasem na ustach.
– Służącym – zaznaczyłam ostro. – U nas nie ma niewolnictwa. Nie jesteśmy na Kontynencie Dantego. – Tam niewolnicy byli tak powszechni jak psy na ulicach miast. Schowałam ręce za plecami, wypychając klatkę piersiową do przodu. Patrzyłam z góry. Zaznaczyłam swoją pozycję. Wymuszałam posłuszeństwo. – Będziesz dostawał wikt, dostaniesz miejsce do spania, a także wypłatę, lecz tę ostatnią będziesz przekazywał Gladys jako zadośćuczynienie.
– Jak długo to potrwa?
– Aż nie uznam, że spłaciłeś jej krzywdę.
Żachnął się, prychając gniewnie.
– Równie dobrze możesz mnie tutaj trzymać do mojej śmierci. Nie jestem nieśmiertelny jak ty.
– Warto więc, żebyś nie robił sobie więcej wrogów.
Zaśmiałam się sucho, rozbawiona wyrazem jego twarzy. Niech myśli, że spędzi tu dziesięciolecia dzielące go od śmierci.
– A jeśli odmówię?
– Nie możesz odmówić. Nie dostaniesz innych opcji.
– Może wolałbym śmierć?
– Sąd nakazałby ci odsiedzenie dożywocia w areszcie. – Ja bym nakazała. W końcu to ja sądziłam na tych ziemiach. Gladys nie umarła. – Pomyśl, Ferris, wolisz tkwić w celi dwa na dwa z innym mężczyzną, czy pracować dla mnie, ciesząc się wyjątkową swobodą? Chcesz żreć suchy chleb, czy dostawać trzy wartościowe posiłki dziennie? Wolisz samotność od towarzystwa? Wybierz mądrze.
Czekoladowe czoło się zmarszczyło. Jego usta zacisnęły się, gdy rozważał moje słowa. Nie dałam mu opcji. Nie mógł odmówić. Musiał tylko odsunąć na bok swoją dumę, która nie chciała ulec.
Celowo nie wspomniałam o innych alternatywach. Mógł zostać zesłany do obozu pracy lub na Ziemię Anarchii. Ktoś też mógł go wykupić. Na moje szczęście nie znał naszego prawa. Zakładałam, że przypłynął całkiem niedawno do któregoś z nadmorskich portów, zagrzebany wśród towarów.
Kiwnął, jeszcze mocniej zaciskając usta, aż te spłaszczone pobielały. Rozluźnił nacisk, a mięsiste wargi wróciły do swojej pełnej postaci.
– Dobrze. Zostanę służącym Gladys – zgodził się posępnie.
Pokazałam zęby w uśmiechu.
– Świetnie – powiedziałam i opowiedziałam mu o wszystkim, co stało się jego obowiązkiem.
Galdys pomagała w kuchni – obierała warzywa, kroiła mięsa, czasem gdy kucharka Eveline była zbyt zajęta, przejmowała obowiązek przygotowania śniadania lub kolacji. Zbierała owoce, warzywa, podbierała jajka kurom. Sprzątała wraz z paroma innymi służącymi. Odwiedzała miasteczko raz na tydzień, aby zakupić to, czego nie dawały nam należące do zamku pola i zwierzęta. Ferrisowi nie pozwoliłabym na opuszczenie mojej ziemi z wiadomych przyczyn. Zamiast tego opowiedziałam mu o paru bardziej męskich zadaniach, które przyjdzie mu wypełniać, jak rąbanie drewna w zimie, praca w polu czy ubój trzody chlewnej. Zebrała się całkiem spora lista. Właściwie można powiedzieć, że mógł robić wszystko, czego akurat w danym momencie potrzebował dwór.
Słuchał mojego przemówienia z niesmakiem. Nie wyglądał na takiego, który wykonuje kobiece obowiązki domowe. I dobrze. Jego służba była karą; nie powinna mu sprawiać przyjemności. Ciekawiło mnie czy kiedykolwiek uczciwie pracował. Pobrudził ręce, nabawił się odcisków. Tylko kradł?
Nasze spotkanie zakończyłam szybko. Powiedziałam o zasadach panujących na dworze. Nakazach, zakazach, obowiązkach. Nie wtrącał się, pozwalając mi swobodnie wyrażać swoje życzenia.
– Nie pozostaje mi nic innego – rzekłam – jak przywitać cię w szeregu moich pracowników. Obym nie zawiodła się na tobie. – Klasnęłam dwukrotnie, a strażnik zza drzwi zaglądnął do środka. – Wartownicy zaprowadzą cię do dużej sypialni. Akurat zostało tam jedno wolne łóżko. Pora zintegrować się z pozostałymi, Ferrisie.
Zignorował mnie.
– Ciesz się nocą. Jutro zarobisz pierwsze odciski i siniaki – pożegnałam się, opuszczając lochy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro