Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 03: Włamywacz

Mój sen – odkąd zostałam księżną Skrawka Wieczoru – stał się płytki. Rytuał, który przeszłam, odmienił mnie, pozwalając czerpać energię bez całkowitego usypiania ciała; rzecz jasna w razie odniesienia obrażeń czy przeżycia nadmiernego wysiłku, musiałam tracić przytomność, wejść w stan wstrzymania. Przy codziennym, zwykłym trybie zmęczenia, kiedy tylko wydawałam rozkazy z tronu, nic takiego mi nie groziło. To była raczej drzemka, podczas której podążałam za myślami, marzeniami sennymi, jednocześnie nasłuchując otoczenia. Coś, jak oglądanie sztuki teatralnej dla zabicia czasu.

Nic dziwnego, że poderwałam się nagle, słysząc brzdęk tłuczonego szkła, a następnie tupot obutych stóp. Natychmiast wyrwałam się z nierzeczywistego miejsca, w którym mogłam przechadzać się do woli, a żadne niewidzialne granice nie zamykały mnie w czworokącie. Najczęściej śniłam o świecie widocznym zza murów posesji Dworu Skrawka Wieczoru.

Odrzuciłam kołdrę, w oka mgnieniu stając nad szafką nocną, na której parę godzin wcześniej odłożyłam sztylet. Zacisnęłam dłoń na rękojeści, po czym wybiegłam z pokoju, wcześniej rozpieczętowując zamek. Jako księżna zawsze uważałam na swoje bezpieczeństwo, gdyż władca nigdy nie rządził tylko oddanymi poddanymi. Nie wszystkim można dogodzić, dlatego zważywszy na moją pozycję musiałam rzucić parę zaklęć ochronnych.

Biegłam korytarzem, mając wzrok utkwiony w poręczy schodów. Krew zamarzła w moich żyłach – co wydawać mogłoby się nierealne, gdy moje serce skuwał lód – w reakcji na krzyk dobiegający z dołu. Kobiecy, przejmujący, pełen bólu. Kimkolwiek był napastnik, nie bał się użyć przemocy wobec bezbronnej przedstawicielki słabszej płci. Przyspieszyłam, wkładając w bieg pełnię sił. Złapałam poręczy, w miejscu zmieniając kierunek.

Zeskoczyłam ponad stopniami. Dreptanie po każdym z osobna zbyt by mnie spowolniło.

Prawo.

Lewo.

Rozejrzałam się, węsząc.

Westchnięcie. Dobiegło z prawej. Tam też się rzuciłam.

Długiego korytarza prócz lichego światła z zewnątrz pochodzącego od gwiazd nie oświetlało nic więcej. W nozdrza wpił się zapach gasnącej świecy; nikłego dymu, a parę kroków od zakrętu leżała postać.

Plusk! Nastąpiłam na mokry fragment dywanu. Mokry od krwi.

Kucnęłam przy kobiecie, odgarniając włosy z twarzy. Lepiły się od potu. Może nawet od posoki. Z ust służącej sączyły się ciche oddechy i westchnienia. Na bluzie lśniła wilgoć. Napastnik ugodził ją w okolicę piersi. Jej serce dudniło w klatce szybko, acz słabo. Zaklęłam szpetnie, posyłając impuls, mający obudzić medyka.

– Trzymaj – poleciłam pospiesznie, układając niewieście dłonie na piersi. – Uciskaj. Zaraz ktoś przyjdzie.

Za zakrętem coś ciężkiego walnęło o ziemię. Warknęłam.

Żądna zemsty zostawiłam konającą kobietę. Jej stan był ciężki. Śmierdziała słabością. Wątpiłam, że przeżyje. Moje trwanie przy jej boku na niewiele by się zdało.

Wybiegłam zza kanta ściany, wpadając do przedsionka kuchni. Duże okna barwiły wnętrze na granatowo. Włamywacz wspinał się do jednego z nich. W ręce miał młotek.

Przez uderzenie serca stałam w miejscu, lustrując i wytyczając kolejne moje kroki; on w tym czasie wziął zamach. Wystrzeliłam przed siebie, odbijając się od blatu stołu, drugą zaś nogą nabierając rozpędu z wyspy kuchennej. Wpadłam na mężczyznę z całym impetem, zrzucając go ze stołka, na którym się chybotał. Noga taboretu pękła z głośnym trzaskiem, a nasz dwójka poleciała na podłogę. Tłuczek do mięsa odleciał parę metrów dalej. Walnęłam plecami o szafkę, ale jak na sprężynie znów skoczyłam w stronę napastnika. On już w pogotowiu trzymał nóż, z pewnością ten sam, którym ugodził służącą. Ryknęłam ze wściekłością, gołą ręką odpychając uderzenie. Moja prawa wystrzeliła – sprzedałam mężczyźnie sierpowy w nos. Chrupnęło. Złamałam kość.

Przeklął mnie zduszonym, gulgotającym głosem, próbując się na mnie rzucić. Nie znał mojej siły, nie przewidział mocy mojego oporu, wobec którego był równie słaby co mżawka przy opadzie gradu. Odepchnęłam go z łatwością, jakby wcale nie był dziewięćdziesięcio kilogramowym mężczyzną.

Przyszpiliłam go, siadając nań okrakiem i rozkładając jego ręce do boków. Waliłam jego uzbrojona ręką o podłogę, póki nie puścił z sykiem rękojeści.

Wcześniej słyszany przeze mnie tupot wielu par butów ucichł. Na progu stali strażnicy, przygotowani na ewentualną pomoc. Nie było takiej potrzeby.

Fuknęłam, wypluwając luźne kosmyki, które jakimś cudem wyrwały się z warkocza podczas szamotaniny. Tylko zdrowy rozsądek powstrzymał mnie przed wydarciem gardła włamywaczowi tu i teraz. Ręce ogromnie mnie świerzbiły.

– Zabierzcie go do celi – warknęłam.

***

Musiałam najpierw ochłonąć.

To zdarzyło się pierwszy raz. Jeszcze nigdy nikt nie miał na tyle bezczelności w sobie, żeby włamać się na mój dwór. Do mojego domu. Bezczelności i zapewne głupoty. Jaki desperat pozwoliłby sobie na zrobienie tak ryzykownej rzeczy? W zamku byli strażnicy, ale to nie oni stanowili zagrożenie, tylko ja. Czy wiedział, co ryzykował? Czy w ogóle zdawał sobie sprawę, gdzie postanowił się wślizgnąć? Jak można być na tyle nieroztropnym, aby wdepnąć w gniazdo żmii?

Przechadzałam się po pokoju, oddychając głęboko. Oczyszczałam umysł ze złości napierającej na mury mojej równowagi. Nabuzowana czystą furią nie powinnam się zbliżać do pojmanego rabusia. Mogłabym mu zrobić krzywdę, zanim zadałabym pierwsze pytanie. Na zmianę zaciskałam i rozluźniałam pięści. Czułam szpony drapiące o wnętrze śródręcza; tę część mojej osobowości, którą uwalniałam bardzo rzadko. Czasem bywam dziksza od kattów – rasy ludzi o charakterze i cechach kocich. To jak impuls wyzwalany w chwili zagrożenia. Ten impuls sprawia, że na polu walki nie okazujemy litości. To dlatego właśnie serafini zostali obrońcami tych ziem zamieszkałych głównie przez bezbronnych ludzi. Oni nie równali się żadnej z ras zza oceanu, a i tutaj na kontynencie musieli unikać małych społeczności takich jak kattowie oraz raptusi.

Wdech.

Oddaliłam od siebie myśli.

Wydech.

Jeszcze dalej.

Wdech.

Odszukałam spokoju.

Wydech.

Zamarłam. Szpony przetransformowały w zwykłe ludzkie paznokcie. Wreszcie mogłam ruszyć na spotkanie z rabusiem. Najpierw jednak musiałam założyć maskę. Wkrótce martwy czy też nie, nie powinien oglądać mojej twarzy. Nie pozwalałam na to nawet najbliższym.

***

Drogę do lochów oświetlały wieczne pochodnie. Ich moc nigdy nie słabła.

Lochy znajdowały się na pierwszym piętrze w dół. Jeszcze niżej usytuowane zostały katakumby przyjmujące w swoje grobowe objęcia mieszkańców mojego zamku. Kiedyś powinny przyjąć też i mnie, jeśli ktokolwiek lub cokolwiek da radę mnie zabić. Najstarsi z nas mieli dziesiątki – a nawet setki – tysięcy lat. Stanowili jedynie garstkę. Po kilkunastu tysiącach lat umysł serafina staje się tak rozbudowany, że pozwala na podróże między wymiarami. Do innych światów. Nic dziwnego, że zamykani w kaplicach „starcy" wcale nie kwapią się do powrotu do smutnej, szarej rzeczywistości. Karmieni są przez kapłanki, są też myci i przewijani. Jakby cofali się do czasów niemowlęcych, ciałem i duchem będąc dojrzałymi. Ten los wzbudzał we mnie trwogę. Czy ja też zapragnę dla siebie takiej przyszłości??

Zamek posiadał zaledwie trzy cele i jedną komnatę tortur. Stworzyciel uznał przed wiekami, iż tortury są barbarzyńskim narzędziem wydobywania informacji i zakazał ich wykorzystania w pierwszym roku od objęcia ludzi opieką. Ludzie są delikatni i bardzo łatwo ich złamać. Dosłownie. Nigdy więc nie sprowadziłam kata w mury mojego domu. Zamek Skrawka Wieczoru, w którym urzędowałam, pamiętał czasy niewoli, kiedy ludzie byli niczym innym jak zwierzątkami domowymi lepiej przystosowanych i rozwiniętych ras. Robakami. Czymś, czego nie szkoda było poświęcić. Po wojnie wszystko się zmieniło.

Bez pukania weszłam do pierwszej z cel; jedynej, którą wykorzystywaliśmy. Dwie pozostałe tonęły w pajęczynach i kurzu. Zastanawiałam się kiedyś, czy nie lepiej przerobić je na magazyny.

Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Ukryte za maskami hełmów bez większej reakcji. Widywali mnie na co dzień. Była jeszcze trzecia para. Ciemna, wręcz butelkowo-zielona, wyglądająca spod ściągniętych, czarnych brwi, osadzona w brązowej twarzy. Nad rozkwaszonym nosem, z którego wciąż ciekła świeża krew. Wreszcie mogłam go zobaczyć w świetle, tak jak i on mnie. Nie mieszkał na tym kontynencie. Był na to zbyt... egzotyczny. U nas ciemną skórę mieli tylko kattowie – czarną, brązową, żółtą, czerwoną. On wyglądał jak zwykły człowiek, jednak intuicja podpowiadała, iż wcale nim nie był. Kiedyś, może całkiem niedawno, musiało mu się dobrze wieść. Budowę miał krępą, pod tuniką prężyły się mięśnie dzikiej bestii. Gdyby wstał, dorównałby mi wzrostem, a ja – jak na kobietę – jestem nadzwyczaj wysoka.

Zrobiłam parę kroków, przyglądając się włamywaczowi. Tam i z powrotem. Jak drapieżnik osaczający ofiarę. On również nie odrywał ode mnie wzroku. Jego głowa poruszała się raz w prawo, raz w lewo. Przez niektórych serafinów to spojrzenie zostałoby odebrane jako zniewaga. Nie wiedział wiele o nas, więc nie przestrzegał ogólnie przyjętych zasad.

– Powiedz mi – wycedziłam – dlaczego nie powinnam cię teraz zabić? Włamujesz się do mojego zamku, ciężko zraniłeś jedną z moich służących. Postawiłeś mi się – wymieniłam. Nie mrugałam, wypatrując każdego okruchu reakcji.

– Nie dbam o to, co ze mną zrobisz, a na pewno nie będę błagał cię o życie – rzekł przywiązany do krzesła mężczyzna.

Na początku uderzyła we mnie jego śmiałość. Bezczelny. Paskudnie bezczelny. Najwyraźniej nie dostrzegał we mnie zagrożenia lub nie dbał o własny los. Obstawiałam to drugie. Cóż takiego się stało, że przestało mu zależeć na życiu? To zagadkowe. Wyjątkowo zagadkowe.

Później zwróciłam uwagę na jego zęby. Białe, równe, a kły nieproporcjonalnie długie. Cóż to za stworzenie? Wampir? Wilkołak? Zbyt żywy jak na wampira. Słyszałam mocne uderzenia zamkniętego w klatce serca. Silne. Duże. Zdolne przepompować wiele krwi. A więc wilkołak. Wilkołaków u nas nie było. Przybył z drugiego kontynentu. Po co przybył? Tyle zagadek kryła jedna tylko osoba.

– Wiesz, kim w ogóle jestem? – zapytałam wyjątkowo uprzejmie, biorąc pod uwagę moje rozdrażnienie.

– Nie, ale zapewne mi powiesz. – Błysnął długimi kłami w uśmiechu rzezimieszka. – Inaczej byś nie zapytała.

Stanęłam w miejscu. Rzuciłam spojrzenie okalające czubek krótko przystrzyżonej fryzury, twarz bez cienia zarostu, szeroką pierś pod grubszą, lamowaną, dopasowaną tuniką i nogi w dobrych jakościowo butach. Tak wzbogacił się na rabunkach? Zadbany, przystojny mężczyzna. Nie widziałam w tym logiki. Jeśli był dobry we włamaniach, dlaczego wybrał właśnie mój dwór? To nie miało sensu.

Wyprostowałam się, wypinając pierś i unosząc wysoko głowę.

– Jestem Morrigan. Księżna Skrawka Wieczoru.

Wydał z siebie pełen udawanego uznania gwizd.

– To mówisz, że gdyby mi się powiodło, byłbym bogaty?

A teraz nie jesteś bogaty? Zastanawiałam się w myślach. Jedyny wniosek, który kiełkował w mojej jaźni mówił, że mężczyzna dorobił się na kontynencie Dantego, a mój dwór był pierwszym, który raczył obrabować. Pechowo dla niego.

– Miałeś zamiar mnie obrabować? – upewniłam się, zagubiona w swoich sprzecznych myślach.

To nie miało sensu. Brak logiki. Głupota. Intuicja drżała.

– Tak.

– Nie chciałeś nikogo zabić?

– Nigdy nie chcę, ale czasem w obronie własnej...

Spojrzał w bok, a następnie na mnie. Z ust nie schodził mu wyraz samozadowolenia. Mówił, jakby morderstwo było tylko drobną komplikacją. Małym wypadkiem. Nic nieznaczącą błahostką.

Samozadowolenie. Pewność siebie. Bezczelność. Szpony postanowiły dać ucieleśnienie złości, która napierała. Zaostrzony koniec wbił się w środek zaciśniętej pięści. Moją twarz palił żar.

– Wbicie sztyletu w pierś mojej podwładnej było obroną własną?! – wybuchłam. – Ty podły draniu! Co niby zrobiłaby ci zwykła kobieta?!

– A co ty mi zrobiłaś? Gdyby była tobą, mogłaby mnie zabić. Z wami serafinami nigdy nie wiadomo.

Wzruszył od niechcenia ramionami.

Lekceważył nas. Mnie i moich ludzi. Faktycznie życie było mu niemiłe.

– Nie jest serafinem – poprawiłam go. – Jest człowiekiem.

Człowiekiem. Kruchą istotą, która potrzebuje opieki ras silniejszych od siebie. Dotąd ludzie mogli się czuć bezpiecznie na moim dworze. Na dworze każdego z książąt. Do teraz. Do czasu, gdy przybysz zza oceanu postanowił wtargnąć do azylu i dźgnąć służącą tak na wszelki wypadek.

– Nie? – zdziwił się, a jego brwi uniosły się, drążąc zmarszczki w gładkim czole. – Było ciemno – wytłumaczył, aczkolwiek w jego tonie na próżno szukać skruchy. – Nie zauważyłem, że brakowało jej skrzydeł. Ty je schowałaś.

Warknęłam gardłowo.

Nic o nas nie wiedział. Nic. Serafini nigdy nie chowali skrzydeł. Co za bezsensowne wyjaśnienie! Ja jestem serafiną, nie mam skrzydeł, a on mógł wyciągnąć mylne wnioski. A może po prostu wybrał taką linię obrony? Jeden serafin zawsze był silniejszy od trzech wilkołaków.

Obserwował, jak miotam się w tę i we w tę. Od ściany do ściany. Przed nosami strażników. Jego uwadze nie uszły szpony, które teraz pokazały się w całym swoim majestacie. Szpony jak u drapieżnego ptaka. Palce zginające się i prostujące. Powtarzałam w myślach: zapanuj nad bestią, zapanuj nad bestią. Była gotowa go rozszarpać. Włamywacza i mordercę.

– Drapieżne z was istoty – zauważył.

– Morrigan – za moimi plecami znajomy głos wypowiedział moje imię. W tonie, w tym akcencie stawianym na poszczególnych literach mogłam usłyszeć nie tylko ostrzeżenie, ale także przyjacielskie wsparcie.

Odwróciłam się napięcie. Czarna chmura dymu, z której wychodził Valdrian już rozpływała się w powietrzu. Przybył książę Skrawka Nocy. Mój opiekun.

W odróżnieniu ode mnie roztaczał spokój. Minę miał neutralną. Nie okazywał ani wrogości, ani aprobaty. Musiał zobaczyć wszystko w swoim szklanym stole. Przyglądał się przez minuty sytuacji na zamku, zanim postanowił wkroczyć. Nie, żeby mnie powstrzymać przed wydarciem gardła temu wilkołaczemu mężczyźnie, ale po to, aby zapewnić mi emocjonalne wsparcie. Oboje wiedzieliśmy, że mu się należy. Nie zostałabym ukarana za przedwczesny rozlew krwi. Pojawił się, aby mnie ugłaskać.

– Uspokój się – powiedział. Spuścił wzrok na ukazane pazury tnące powietrze raz za razem. – Schowaj oręż. Jest bezbronny.

– Niemal zabił Gladys! – wyrzuciłam z siebie z odrazą.

Zajmował się nią uzdrowiciel. Walczył o jej życie. Nie wiedziałam, jak sprawy się z nią mają.

– Słyszałem.

– Nie wiadomo, czy z tego wyjdzie.

– To też do mnie dotarło.

– Za parę błyskotek.

Rozłożyłam ręce w bezsilności.

– To godne pożałowania.

Pozwoliłam głuchemu warknięciu na wydostanie się z wnętrza. Podjęłam wędrówkę bez celu; miotałam się raz w jedną, raz w drugą stronę niczym zwierzę w klatce.

Cztery pary oczu podążały za mną.

– Powinnaś go postawić przed sądem. Powinnaś go osądzić przy świadkach – zaapelował Valdrian. – To nie miejsce na to.

Stanęłam w miejscu, mierząc go mało przyjaznym spojrzeniem.

– Po co przybyłeś? – syknęłam. – Radzę sobie sama.

– Właśnie widzę. – Kąciki jego ust drgnęły, jakby powstrzymywał uśmiech. – Gdybym przybył sekundy później, zapewne wydrapałabyś mu oczy.

Przechyliłam głowę. Zapewne by tak było. Zaszczyciłam krótkim spojrzeniem przysłuchującego się naszej wymianie zdań wilkołaka. Źrenice w butelkowo zielonej oprawie szybko się rozszerzyły i zwęziły. Przestraszył się, co oznaczało, że ta cała bezczelność i buta były tylko przedstawieniem. Pokazem siły. Klatką wypiętą przez atakowanego koguta.

Zadrżałam od pomruku wydobywającego się z moich trzewi. Wycofałam szpony.

– Jutro z samego rana, Morrigan, kiedy ochłoniesz – podjął Valdrian. – Albo wcale.

Zastygłam w bezruchu, uchylając lekko usta w zdziwieniu.

– Albo... Co?

Wskazał za siebie na drzwi.

– Wyjdź ze mną.

Zmrużyłam podejrzliwie powieki, ale spełniłam prośbę. Stanęliśmy na korytarzu.

Założyłam ramiona na pierś w mało przyjaznym geście, czekając na to, co chciałby mi przekazać Valdrian. Ponagliłam go nieprzychylnym ściągnięciem brwi.

Nachylił się do mnie, a w nos uderzyły zbyt mocne i napastliwe perfumy. Były próbą zamaskowania obezwładniającej woni. Przez nie przebijał się jego ostry, samczy zapach. Zapach wiele mówiący płci przeciwnej o jego witalności i zdolności do płodzenia najsilniejszych potomków. Kiedy serafiny zabijały się o księcia Skrawka Nocy, ja go odrzuciłam.

– Mężczyzna, który zadał ci ból – szepnął, rzucając oczami tak, jakby mógł dostrzec wilkołaka przez ścianę.

– Ty chyba żartujesz! – jęknęłam stłumionym głosem, pojmując sugestię. – Prawie ją zabił. Może ją zabił. Może ona już zmierza do światła?

– Zostały trzy miesiące, Morrigan – przypomniał mi to, co codziennie krzyczała blizna na mojej twarzy oraz suknie i tuniki zasłaniające plecy, dźwigające niegdyś piękne skrzydła. – To może być twoja ostatnia deska ratunku i doskonale o tym wiesz. Jak dotąd nie zrobiłaś wystarczających postępów.

Zacisnęłam wargi, starając się nie przeklnąć.

Trzy miesiące. Tylko tyle.

Ale czy takiego kogoś da się pokochać?! Nie. Nie. Nie. To wymagało opanowania. Samokontroli, żeby w pierwszych dniach, gdy będę go poznawać, nie rozszarpać wilkołaczego ciała.

Valdrian przybył nie po to, aby mnie powstrzymać przed starciem wilkołaka z powierzchni ziemi, a dlatego, że zauważył to, czego ja nie dostrzegłam. Rabuś mógł być moją lekcją. Ostatnią szansą na zatrzymanie tronu.

– Sugerujesz, że mam go nie sądzić?

– Możesz udać, że nic się nie stało. Gdy go osądzisz, zapewne wybierzesz najbardziej surową karę.

– Tak dobrze mnie znasz.

– Spróbuj. – To było polecenie, a nie propozycja. – Najwyżej przeprowadzisz sąd w późniejszym terminie.

Pokręciłam głową, nie wierząc, że się na to zgadzam.

– Jak mam go tutaj zatrzymać? To niedorzeczne. – Wzniosłam oczy ku sufitowi, jakbym tam miała dojrzeć odpowiedź. Zobaczyłam tylko pęknięcia i świeże pajęczyny. Z przekąsem spojrzałam w znajdującą się niecały metr ode mnie twarz Valdriana. – Najchętniej wypatroszyłabym go jak rybę.

Rozbawiłam go. W policzkach pojawiły się dołeczki, kiedy pozwolił sobie na arogancki uśmiech.

– Zrobisz, jak uważasz. Możesz trzymać go pod kluczem – mruknął obojętnie. – Na jakąś karę zasługuje.

Na śmierć lub gnicie do końca życia w mikroskopijnej celi – ot, na to zasługiwał. Warknęłam, zaciskając pięści.

Pokochanie go. Czy to w ogóle możliwe? Nie był brzydki, a egzotyczne rysy czyniły go wręcz przystojnym. Może nie tak olśniewającym jak serafini, jednak uroda ułatwiała sprawę. Martwił mnie jego paskudny charakter. Bunt. Bezczelność. Jak z nim rozmawiać, nie doprowadzając do rozlewu krwi? Może się zmieni. Może wdzięczność za darowaną mu szansę wydobędzie jego lepsze cechy. O ile był zdolny do odczuwania wdzięczności.

Czy on pokochałby mnie? Ciężko powiedzieć. Co mu siedziało w głowie? Co o mnie myślał? Czy widział dzięki blaskowi gwiazd, co skrywałam pod maską? Czy w jakikolwiek sposób interesował się związkami? Niektórzy woleli samotność. Jak go w sobie rozkochać, kiedy utraciłam tyle pewności siebie? Kiedyś flirt przychodził mi z łatwością, a teraz zdawałam się go niegodna.

I ta żądza zemsty. Ona paliła w środku. Ona chciała oglądać go na kolanach z głową turlającą się po posadzce. Zemsta chciała krwi – całego jej morza – i tej dzikiej satysfakcji związanej z wymierzeniem kary.

Tyle pytań. Brak odpowiedzi. Powinnam się z tym przespać. Dać rozwiązaniu szanse, aby samo do mnie przyszło.

– Zadecyduję z samego rana – powiedziałam w końcu, odganiając natrętne myśli. – Jeśli Gladys przeżyje. Jeśli nie... nie będę zważać na moją lekcję. – W słowa wplotłam groźbę.

– Cieszę się z twojego rozsądku – odparł ironicznie Valdrian. – Nie chcę cię zrzucać z tronu.

– Jakżebyś śmiał – sarknęłam.

– Dobrej nocy, Morrigan.

Pożegnał mnie i rozpłynął się w powietrzu.

Zostawił mnie samą. Tylko ja i problemy.

Nie wróciłam do celi tej nocy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro